czwartek, 20 września 2012

Krasnale lubią sobie pospać z rana...

Wszyscy szukają krasnala
Zajrzyj krasnalowi do serca
Oprócz Wyścigów Łodzi Smoczych, w sobotę odbyło się także Święto Krasnoludków. Niestety, już po nazwie widać, że choć Wrocław jest miastem krasnali, to urzędnicy z magistratu nie odróżniają krasnala od krasnoludka. I choć sądząc po efektach pieniędzy trochę na promocję Dnia Życzliwości wydali, to nie zaczęli od podstawowej sprawy: rozróżnienia tych dwóch różnych rodzajów małych ludzików. 
Tak więc główną uwagę poświęciłem Wyścigom, nie wypadało jednak nie zajrzeć i do wypędzonych z Wyspy Bielarskiej krasnali. Choć trzeba przyznać, że to akurat na dobre im wyszło. Bo zamiast być na umieszczonej na uboczu wyspie, krasnale zajęły ulicę stanowiącą jeden z głównych ciągów pieszych w centrum miasta. Niestety, strasznie ociągały się ze wstaniem, niczym śpiochy spod hoteli Art czy Patio. Choć niczego nie można zarzucić krasnalom z Inki Pinki, to już gorzej szło tym stojącym chociażby na samym rynku, które to o 11-ej dopiero próbowały dobudzić swą marionetkę mimo iż od 10-tej miały być przecież na nogach. 
Trzeba jednak przyznać krasnalom, że jak co roku nie spoczywają na laurach i nie odtwarzają starych pomysłów, tylko starają się wymyślić coś nowego. Czy jest to lepsze, czy gorsze, trudno oceniać. 



Z jednej strony wciąż miło wspominam paradę z I Dnia Życzliwości, a kolejnych już nie mogłem zobaczyć bo uparcie są robione wtedy, kiedy muszę być w pracy. Z drugiej jednak – poza paradą I Święto Krasnali w ogóle nie istniało. Od II edycji święto rozwijane jest nie tylko o komercyjną galę kabaretową, ale także o dodatkowe atrakcje dla dzieci. W zeszłym roku była to wioska krasnali, w tym roku mnóstwo porozrzucanych na kilkusetmetrowej trasie atrakcji plus główne centrum krasnalowe w Parku Staromiejskim. Tak więc po drodze z rynku do Teatru Lalek można było się natknąć na marionetkę Wielkiego Krasnala, oczywiście na stale przebywające na trasie krasnale jak Syzyfki czy psotni Latarnicy, po drodze stoisko wspomnianych Inki-Pinki na którym można było zrobić sobie własną przypinkę. Jeszcze przed przejściem podziemnych można było spotkać parktourowców (ci to chyba okazali się krasnalimi mistrzami w późnym wstawaniu) aby po przejściu pod ziemią podziwiać magiczne sztuczki z kartami i innymi rekwizytami. Kogo nie bawiły magiczne zabawy z piłeczką ze strony prestigitadora, mógł się dosłownie obrócić na drugą stronę i podziwiać magiczne w zupełnie innym stylu występy amatorów dryblowania. Oczywiście, jak w międzyczasie nie nadepnął na ciebie jaki krasnolud na szczudłach, bo i te kręciły się między tym wszystkim. 



Wstępu do magicznej siedziby krasnali pilnowała kolejna krasnalowa marionetka, tym razem już wielkości naturalnej krasnala, która zaczepiała chyba każdego przechodnia, odwracała uwagę każdej napotkanej osoby. Bo przecież zamiast iść do parku można podziwiać próżną gwiazdę jeszcze sprzed parku... Ludzie jednak swój rozum mają, i jakkolwiek marionetka by nie była ciekawa, to i tak trzeba sprawdzić, jakie to jeszcze atrakcje przygotowali organizatorzy. A w parku... niczym grzyby po deszczu wyrosła prawdziwa krasnalowa wioska, pełna kolorowych chatek, ozdabianych każda na inny sposób. Były kotyliony, były kwiaty i skuszone nimi kolorowe motyle, były wreszcie liściaste domki, które niczym drzewa obrosły liśćmi. A że jesień już się zbliża, to i niektóre liście powoli nabierały kolorowych barw. 
Były konkursy, gry i zabawy dla dzieci, były warsztaty lepienia z gliny, była możliwość zajrzenia krasnalowi do serca i pogrzebania w nim (i jeśli ktoś to robił umiejętnie, to krasnal się uśmiechał, jednak gdy ktoś to robił niezbyt udolnie, to wzbudzał swymi próbami straszny gniew Wielkiego Krasnala). Co jeszcze – nie wiem, bo przecież trzeba było szybko wracać sprawdzić, czy smoki nie wypiły nam całej Odry.

Krasnalowa nauka chodzenia

niedziela, 16 września 2012

Smoki przypłynęły Odrą


Jak już wspominałem, wrocławskie smoki to raczej smoki wodne, niż te najpopularniejsze w innych regionach, ogniste smoki unoszące się w powietrzu. To chyba dlatego Miasto Spotkań częściej nawiedzają powodzie, za to historia Wrocławia raczej nie obfituje w spektakularne pożary. Choć przedstawiałem wcześniej namiastki smoków rzecznych stworzone przez ludzi (fontanna na placu Solnym, rzygacze na rynku), to nigdy wcześniej nie widziałem takiego smoka w naturze. 
Dopiero wczoraj miałem okazję poznać prawdziwe smoki rzeczne. Zakamuflowane w postaci smoczych łodzi smoczych, ich długie ciało dawało miejsce 10 wioślarzom, sternikowi i bębniarzowi zwanemu szantymenem. Z boku wystawały im małe skrzydełka, a właściwie liczne odnóża boczne o skrzydlastym kształcie, pozwalające szybko i zgrabnie poruszać się w wodzie, aby dopaść swój obiad nie wpadając jednak w żadne zdradliwe wiry rzeczne. 
O ile akurat wszystkie mięśnie nie padają z przetrenowania. Bo każdy z trenerów na zbyt poważnie wziął sobie do serca wyścigi i kazał im ćwiczyć tak długo, że w momencie startu to ludzcy wioślarze musieli wziąć zgrabiałe „skrzydła” w swe dłonie i odpowiednio nimi machając napędzać obolały tułów smoka. To i tak dobrze, bo smoka oznaczonego numerem startowym 2 dopadły przykurcze odnóży, na dodatek niesymetryczne, więc aby mógł wystartować w zawodach trzeba było mu je przywiązać do tułowia, aby smokołodzią nadmiernie nie zarzucało. Ludzie więc musieli wyciągnąć klasyczne drewniane wiosła, które nie odgarniają wody tak skutecznie jak smocze płytwoskrzydła. 
Zacięta walka, bo liczy się nawet długość głowy...

Żeby smokom było jeszcze trudniej, trenerzy do tematu podeszli zbyt strategicznie: wychodząc z założenia że zanurzonemu ciału przeciwstawia się opór masy doszli do wniosku, że mniejsza ilość pożywienia spowoduje płytsze zanurzenie. Efektem ostatecznym było osłabienie wynikające z niedożywienia. Jedynym pożytkiem z tych pomysłów szalonych trenerów było rytmiczne granie marsza w kiszkach smoka, więc chociaż szantymen nie musiał się męczyć wybijając rytm wioślarzom. Za to każdy manewr wykonywany przez ludzkiego sternika wywoływał burzliwy pomruk smoka niezadowolonego z bólu promieniującego ze zmuszanego do ruchu ogona. 
Oczywiście, wszystkie te atrakcje zobaczyć można było wczoraj trakcie III Wyścigów Łodzi smoczych Tumski-Cup organizowanych przez kompleks hotelowo-restauracyjny Hotel Tumski. Na co dzień raczej nie zobaczymy wrocławskich smoków rzecznych na Odrze, gdyż nocują gdzieś w korzeniach drzew rosnących bezpośrednio przy Odrze, co akurat spotkać raczej można na peryferiach Wrocławia i poza miastem. Dlatego warto skorzystać z każdej okazji ich spotkania w trakcie trwania wspomnianych corocznych wyścigów łodzi smoczych. Jeśli komuś tego mało – pozostaje odwiedzić smoki na rynku i placu Solnym, albo samemu poszukać kolejnych smoczych pomników.  


niedziela, 9 września 2012

Anioły skoczyły z Iglicy

Zrobili to prawie jak w książce. Prawie, bo widać nie umieli się wspinać. Czyż można ich za to winić? Ważne, że spróbowali. I choć dziś nikt nie wie którędy i jak, to jednak to zrobili. Jakoś przebyli pierwsze kilka metrów, aby potem skorzystać z istniejących już stopni drabiny. Straż miejska nie zauważyła ich w ogóle. Jedynie jakiś przypadkowy przechodzień. Lecz nie przejmowali się nim, po prostu robili swoje. Jak Istwan i Pogo... „Cóż to była za przyjemność – tak stanąć sobie pod szpiczastą iglicą i z góry patrzeć na miasto! Żadnych krat, tylko wielkie, rzeźwe powietrze, które otwierało się na rozległy widok rzeki, wyspy i miasta." 

W przeciwieństwie do Istvina i Pogo, nie wyciągnęli nic ze swych plecaków. Spontanicznie spletli swe ręce w uścisku, uśmiechnęli się do siebie... i skoczyli. Nikt ich nie próbował łapać, bo przecież nikt nie mógł się dostać na górę. Nikt, włącznie z nimi. Więc skoczyli, bo przecież być ich tam nie mogło. Więc nie byli... szeroko rozpostarli swe ręce, aby dłużej cieszyć się wolnością lotu. Z góry podziwiali Halę Stulecia, lecz potem obrócili swe ciała aby podziwiać piękno wciąż tlące się w niszczejących kopułach Pawilonu. Przez chwilę unosili się nad drzewami, aby zakręcić nad rzeką i żółtym mostem. „W dole, po jezdni […] biegły roześmiane dzieci, wykrzykując coś, co zagłuszał wiatr szumiący w uszach, więc Istvan […] poszybował wyżej, […] w stronę zielonej wyspy. Na tle jasnego, przedwieczornego nieba wyglądali jak dwa żurawie z rozpostartymi skrzydłami.” Dumnie przeleciecieli nad pobliskim zoo... początkowo zwierzęta w ciszy im się przyglądały, z szacunkiem oddając honor tym, którzy odważyli się być wolnymi niczym ptaki. Jednak po chwili w sercu najmniejszego nawet zwierzęcia wzbudziła się zazdrość, bo przecież czemu ono ma siedzieć w klatce gdy nawet ludzie mogą stać się prawdziwie wolni. Pierwsze odezwały się orangutany, wykrzykując swój sprzeciw. W ich ślad poszły mniejsze zwierzęta, a gdy nad wszystkim już miał zapanować ryk wzburzonego lwa, wszystko wzmocnił, lecz i zagłuszył huk otwieranego spadochronu. Spadochron Pogo „był koloru czerwonego w żółte pasy, Istvana w biały w czarne trójkąty, przypominał biało-czarny strój arlekina, w którym Istvan występował kiedyś w Paryżu na placu przed Centre Pompidou." 

"I pewnie znowu roześmieli by się do siebie, gdyby nie to, że Istvan zobaczył na jezdni […] radiowóz straży miejskiej, a obok radiowozu dwie małe figurki strażników w czarnych mundurach i czapkach z żółto-czarnym otokiem. Jeden ze strażników machnięciami ręki nakazywał, by natychmiast wracali z nieba na ziemię, bo cóż to za zwyczaj samowolnie latać sobie nad terenami miejskimi, narażając przechodniów na jakąś niemiłą przygodę – chociaż Istvan był pewien, że przy tak dobrej pogodzie żadna niemiła przygoda nie może się zdarzyć. […] Więc ślizgali się na przeźroczystej tafli powietrza z radością, że spłatali całemu miastu figla, z czego pewnie byłyby zadowolone mosiężne gnomy z Karkonoszy, które obsiadły na zawsze ulice, chodniki i place”. 

Aż wreszcie wylądowali. Tam, gdzie swą podróż rozpoczęli, tam i zakończyli – u podnóża ogromnej, celującej ku niebu Iglicy. To właśnie tu wznieśli się ku niebu niczym anioły – i z tego nieba wrócili na ziemię. I cóż z tego, że stał tam  radiowóz z grupą policjantów mających na celu ich ukaranie – oni swe marzenia już spełnili i tego im nikt nie odbierze. Czy znali dzieje Istvana i Pogo? Czy może jedynie myśleli tak jak autor „Poczty listów miłosnych”? Czy wrażenia z lotu były równie wspaniałe jak te opisane przez Stefana Chwina? Tego nie odgadnie nikt... pozostaje jedynie życzyć im, aby mieli równie dużo szczęścia co Istvan i Pogo. 

„Straż miejska chciała im od razu wlepić duży mandat za karygodną niesubordynację; na szczęście skończyło się na upomnieniu, bo osoby Istvana i Pogo znane były paru ważniejszym urzędnikom miasta, którzy w młodości oddawali się szaleństwom Pomarańczowej Alternatywy, krasnoludki na złość komunistom malowali na murach domów, więc i teraz łagodniejszym okiem spojrzeli na wybryk lotniarzy, którzy sfrunęli na miasto prosto z nieba, by cieszyć mieszkańców swoimi sztuczkami”. 

Niniejszy wpis inspirowany jest wydarzeniem sprzed dwóch dni: dwójka ludzi w wieku około 30 lat wspięła się na szczyt Iglicy, po czym skoczyli z niej ze spadochronami. Sytuacja ta łudząco podobna wydaje mi się do opisanej przez Stefana Chwina w opowiadaniu „Poczta listów miłosnych” (książka „Miłość we Wrocławiu”) dlatego postanowiłem się z nią podzielić. 
Źródło cytatów: Stefan Chwin, "Poczta listów miłosnych" wydane w  antologii "Miłość we Wrocławiu"


piątek, 7 września 2012

Niczym Guliwer w Krainie Liliputów

Leżaki na tle latarni morskiej w Kołobrzegu
Poranna pobudka… w oddali morska latarnia, leżaki, ciało od spodu wychładza zimny po nocy piasek. Wydawałoby się: sielanka, gdyby nie to, że przecież wieczorem to był Wrocław? Do niedobudzonego umysłu powoli dochodzą sygnały nierzeczywistości tej sceny. Czyżby jakiś niedokończony sen wyrwał się z umysłu i czekał, aby go przegonić poranną porcją kawy? Przewrót na drugi bok… no już coś bardziej rzeczywistego, przez poranną mgłę na oczach daje się wypatrzeć kształty kościoła, jakby katedry. Myśleć, myśleć, myśleć… przecież szedłem spać w domu? Z okien nie widziałbym katedry, zresztą okna są powyżej poziomu łóżka, więc nawet bym nie widział co się dzieje za oknem. Poza tym w łóżku nie mam piasku tyle, co na boisku do siatkówki plażowej… Myśleć, myśleć, my… NIE MYŚLEĆ!!! Przecież ten kościelny budynek ma kształt kościoła mariackiego w Krakowie. Jeszcze raz na prawy bok… latarnia morska. Na lewy – kościół mariacki… na prawy - latarnia, na lewy - kościół.  NO CO JEST?

Latarnia w Kołobrzegu widziana z perspektywy mewy morskiej


Pomniejszony Kościół Mariacki w Krakowie
Trzeba wstać. Ociężale podnoszę się w górę, momentami czuję jakbym zrywał delikatne nitki… rozumiem, że sieć pajęcza to podobno najmocniejszy budulec na świecie a jesień to pora babiego laa, ale one są CIENIUTKIE, więc nie mogą tak mocno trzymać. No dobra, nie myśleć, wstaję, przecieram oczy… RATUNKU!!! Świat za szybko ucieka spod stóp. Znaczy się, nie, nie upadłem, nie wywróciłem się – po prostu nagle te wszystkie latarnie, kościoły, zamki, robią się takie malutkie! No i te mrówki… znaczy wcześniej, gdy się budziłem wydawało mi się, że to jakieś mrówki wokół mnie żwawo biegają, ale teraz widzę, że to jakieś małe ludki, bo kilka z nich nerwowo biega wokół, jakby próbując się ukryć. Tacy sami jak my… tylko jacyś tacy malutcy. Czyżby się wystraszyły gdy przewracałem się z boku na bok? Czuje się jak Guliwer w trakcie swoich podróży, więc może trzeba złapać któregoś z tubylców i wybadać teren? Uciekają dosyć szybko, jednego jednak udało się nawet złapać między palce. Podnoszę go na wysokość oczu, aby zadać mu pytanie, a ten nagle jak nie dziabnie mnie ukrytym pod płaszczykiem maciupeńkim mieczem… bardziej z zaskoczenia niż z bólu go upuściłem (mam nadzieję, że sobie nic nie połamał po upadku) i zdziwiony zacząłem się zastanawiać co on tak krzyknął swym piskliwym, delikatnym głosikiem. Za Liliputlandię???


(nie)Zamek w Kamieńcu Ząbkowickim
Pana Kamila spotkałem przy najpiękniejszym (nie)zamku województwa dolnośląskiego: pałacu Marianny Oriańskiej w Kamieńcu Ząbkowickim, a właściwie jej miniaturze. Przepiękny to pałac (swym stylem łudząco imitujący zamki, jednak wbrew pozorom nie posiada on żadnej wartości obronnej), co gorsza od kilku lat niedostępny dla turystów (choć podobno na wiosnę następnego roku ma się to zmienić), więc z radością podziwiam każdy szczegół jego bryły. Choć brak mi tu strasznie otaczających go murów, neogotyckich mrocznych studni, tajemniczych zaułków, to i tak obejrzeć go choć w takiej wersji to tak dużo, zwłaszcza gdy przed bramą nie stoi wyganiająca cię na zewnątrz ochrona… ale wracając do przybytku.


Sobór Św. Trójcy w Hajnówce w skali 1:25


Brama Paczkowska w Ziębicach
Jak wspomina zarządzający Krainą Miniatur, podobno wszystkie miniatury (a jest tu ich bodajże 11) wykonał on sam… i jego znajomi, żeby nie było że on sam. Że niby godzinami sklejał bloki jakiegoś modelarskiego „styropianu”, że jeździł w teren robić precyzyjne pomiary, żeby oddać każdy szczegół, że potem bawił się w misterne wycinanie każdego detalu, każdej cegiełki Krzywej Wieży w Ząbkowicach Śląskich… Dobrze, w godziny mrówczej pracy to uwierzę, w jeżdżenie i zdobywanie informacji, o ile się ta Krzywa Wieża pochyla i w jakim kierunku zorientowany jest nasz dworzec… w to uwierzę. Ale w to samodzielne wycinanie każdego detalu – gdzież by tam! Przecież wystarczy się przyjrzeć – gdzieżby człowiek, ze swymi wielkimi dłońmi miał wycinać takie drobne detale? A do tego te cichuteńkie, radosne głosiki, lekko wystraszone, a mimo to chyba bardziej zainteresowane. Gdzieś kątem oka widzę jakieś ruchy, jednak każda próba szybkiego obrotu wiąże się z piskliwym głosikiem, delikatnym tupotem małych nóżek – i tylko czasem zobaczy się uciekające maleństwo, a czasem to już tylko wzbity za uciekającym kurz się zobaczy. Więc jednak to one – malutkie Liliputy zawładnęły terenem przy Wróblewskiego 9, o ironio, przy jednym z największych symboli wrocławskiej gigantomachii, ogromnej i dostojnej Hali Stulecia. Powiedziałbym wręcz, że w jej cieniu schowały się te maleństwa.
Przepraszam, którędy na dworzec? Znaczy ten właściwy, ten dużych człowieków?

Liliputy przygotowują ucztę dla wielkich człowieków
Ale rozumiem tego człowieka. Bo cóż miał powiedzieć? PRAWDĘ? Że to nie jego praca, ale malutkich Lililputów, które choć architektów znamienitych nie mają, za to mają doskonałych budowlańców, rzemieślników, rzeźbiarzy, itp. którzy te wszystkie misterne budowle odtwarzają na swą skalę, aby choć trochę zyskać splendoru dostępnego do tej pory tylko ludziom? Już to widzę… jakby się tylko dowiedział o tym giermek rycerza z spod Pasażu Grunwaldzkiego, z pewnością ściągnąłby armię swych znajomków-krasnali nie tylko z samego Pasażu, ale i z Rynku, a pewnie i całej reszty Wrocławia – i zaraz armia krasnali chciałaby pokazać, że tym miastem rządzą krasnale, a dla jakichś tam Liliputów nie ma miejsca. A przecież wszyscy wiemy, że Wrocław Fantastyczny to taka magiczna kraina, tygiel znany ze swojej wielokulturowości, w którym znajdzie się miejsce dla każdej fantastycznej rasy. Więc trzeba chronić słodką tajemnicę Krainy Miniatur, a drobnymi datkami na bilety wspierać mieszkańców tej polany, aby było za co kupować pożywienie i kożuszki. Bo przecież jesień już daje Liliputom popalić chłodem, a jeszcze sroższa zima tuż, tuż…


Dworzec Nowy Lilipuci - jak widać w oddali, też w remoncie

środa, 5 września 2012

Parę słów o Polconie

Trzeba przyznać, że ciężko mi pisać o Polconie. Z jednej strony – mnóstwo atrakcji, z drugiej – ich niestety niska dostępność dla mnie. Choć z jednej strony okres wakacyjny dla ludzi jeszcze nie pracujących jest najlepszym na konwenty, to z drugiej strony komuś kto pracuje niekoniecznie jest łatwo wtedy dostać urlop czy nawet wcześniej zerwać się z pracy. I w swej naiwności myślałem, że przecież ponad połowa Polconu jest dla mnie dostępna… w swej ogromnej naiwności.
Szczególnie interesował mnie blok apokaliptyczny. Wiadomo, rok 2012, być może za pół roku nie będzie już naszego świata, więc może warto by poznać wszystkie scenariusze? Prawie wszystkie scenariusze rozegrano do piątku, do godziny 15-tej, na weekend nie pozostało prawie nic. Ominęło mnie także spotkanie z Danikenem, Sapkowskim… zdecydowanie to nie był konwent dla ludu pracującego.
To, co pamiętam ze wszystkich konwentów (no, może z wyjątkiem Tatooine) to przepiękne tańce tribal, w czasie których człowiek czuł się, jakby to nie człowiek, ale tęcza swymi kolorami tańczyła wokół człowieka. Tym razem Wrocław stanął na przeszkodzie.


Postęp, czyli miniaturyzacja dotyka też żołnierzy Imperium


Wrocław w fantastyce, fantastyka we Wrocławiu


Bo konwent to doskonała okazja do spotkania
z wydawcami... także wrocławskimi
Bo przecież tyle było prelekcji o Wrocławiu Fantastycznym… w czwartek przepadło mi spotkanie na temat biblioteki Shedar. Na szczęście nadrobiłem na spotkaniu sobotnim na temat wrocławskich klubów fantastycznych. No więc dowiedziałem się, że z klubów fantastycznych istnieje nieznana mi do tej pory biblioteka Shedar, godnie reprezentowana przez wspaniałego Henryka Jasickiego. No i… no i ze spotkania nie wynikało nic więcej. Dwóch pozostałych prowadzących po prostu nie przyszło na spotkanie, choć jednego widziano nawet tuż przed drzwiami. No cóż, ja osobiście nie widziałem, ale wiarygodności gżdacza podważać też nie będę.
Nie lepiej ocenię prelekcję Piotra Drzewińskiego „Niesamowity Wrocław”. Choć ze swojej strony wyszukał mnóstwo informacji na temat tego, jak wyglądało Miasto Spotkań po II Wojnie Światowej. Jednak prelekcję „Miasto po resecie” miał w swoich planach także Jacek Inglot, który zresztą poprowadził ją w sposób ciekawszy, więc dublowanie tematyki nie okazało się najlepszym planem. Zwłaszcza, że planowo jednak prelekcja Piotra Drzewińskiego miała mieć jednak inną tematykę.
Tak więc honoru bloku broniły dwie pozycje: wspomniane „Miasto po resecie” i dyskusja panelowa „Wrocław stolicą polskiej fantastyki” którą zresztą opisałem na okrągłą "rocznicę" bloga. Jak sami już chyba wiecie, trochę odbiegała od narzuconego tematu „królowania” polskiej fantastyce, co jednak wzbogaciło dyskusję (i uzasadniło podnoszenie tej, jakże odważnej, tezy). Choć prowadzący panel (Drzewińskix2, Inglot, Ziemiański) poruszyli kwestię ilości autorów piszących we Wrocławiu, to cieszy spostrzeżenie, które padło z publiczności: że jeśli już w fantastyce pojawia się Polska, to prawie zawsze jest to Wrocław. Miło więc, że nie tylko ja zauważam tą prawidłowość polskiej literatury sci-fi i fantasy.
Oceniając, celowo nie poruszam dwóch wrocławskich bloków programowych. Pierwszym jest wywiad z Andrzejem Ziemiańskim, drugim – prelekcja na temat wizerunku Wrocławia w fantastyce. Tutaj ocenę mogą wystawiać tylko jej uczestnicy. Co do prelekcji, kilkadziesiąt osób przychodzących w najgorszym konwentowym terminie (niedziela, godz. 10) daje powody podejrzewać, że tematyka Wrocławia Fantastycznego jest interesująca dla wielu, z kolei kilkukrotne entuzjastyczne wybuchy śmiechu świadczą, że prelekcja wyszła nie najgorzej, choć chętnie usłyszałbym opinie na jej temat ze strony słuchaczy.


Stwory i potwory


Konkurs: wymień największą atrakcję z tego zdjęcia

Oczywiście konwent, to także wszelkiej maści przebierańcy. Niestety, jak zwykle podążam innymi szlakami niż ci wszyscy amatorzy zabaw kostiumowych, więc niezbyt wielu udało mi się ich wypatrzyć, jeszcze mniej sfotografować. Trudne warunki świetlne to jedno, amatorskie zabawy fotografią (żaden profesjonalista nie robi zdjęć w jpg-ach… z wyjątkiem tych, którzy jednak takowe robią : ) i skupianie się także na innych atrakcja to drugie – koniec końców zbyt dużo zdjęć stworów nie udało mi się zrobić. Nie byłem na cosplay walku, sytuację choć trochę uratował cosplayowy konkurs. Cosplay to jednak przecież dosyć zawężone spektrum przebierańców, na dodatek niekoniecznie ten najbardziej interesujący dorosłego człowieka… wciąż mi brakuje steam-punkowców, że nie wspomnę o niektórych ciekawych stworach wypatrzonych w prasie. Pocieszeniem mogła być jednak pizza zjedzona wspólnie z zespołem Void Dancers.
Ze swojej strony stroju żadnego nie przygotowywałem, to jednak do dwóch stworów spotkanych na Polconie się przyczyniłem. To oczywiście znane już czytelnikom straszydła zamieszkujące tereny hali Wartacz, które na konwent zgodziły się przeprowadzić do budynku Uniwersytetu.




Kosmiczna muzyka
Z kolejnych charakterystycznych konwentowych punktów programu muszę wymienić dwa koncerty. Dwa, bo pierwszy pokrył się z prelekcją Piotra Drzewińskiego, więc pierwszej sylaby pierwszego słowa kosmosu nie usłyszałem.

Za to wiem, jak brzmi podróż w czasoprzestrzeni brzmień. Zburzyła ona moje dotychczasowe wyobrażenie o muzyce, która zawsze kojarzyła mi się z harmonią. Harmonią czasem krzykliwą, ale jednak wewnętrznie spójną. Podróż przez czasoprzestrzeń okazała się strasznie chaotyczna… chaotyczna tak bardzo, jak chyba tylko chaotyczny być może wszechświat. Było tu wszystko, co usłyszeć można podróżując przez kosmos w jakimś niewyobrażalnym tempie, z prędkością światła lub skacząc między miejscami hiperprzestrzennymi tunelami. Były tu wrzaski młodziutkich planet, rozbieganych wokół swych młodych jeszcze słońc. Były obserwujące je z boku babcie-galaktyki, przyglądające się rozbrykanym brzdącom i narzekające jak zawsze, jaka ta młodzież hałaśliwa. Były świeżo dojrzałe gwiazdy, ciągnące za sobą swe piękne warkocze, plotkujące o swych ozdobach, o świeżo spotkanych przystojnych kosmitach… były i rozwrzeszczane meteory, przeskakujące z pasa na pas, aby czym prędzej wydostać się z kosmicznego korka. Były i kraksy kosmiczne, gdy zbyt spieszący się do domu meteor albo zderzył się z drugim, albo odwrotnie, wyleciał ze swego pasa aby uderzyć z łomotem w Boga ducha winną planetę. Czegóż tam nie było?
Zupełnie inne odczucia budził transmiter energii. Początkowo odrzucający, bezładna kakofonia dźwięków, a każdy z nich drażniący. Czy to miało naładować człowieka? Początkowo myślałem, że zdecydowanie nie. Każdy drażnił, wpadał w człowieka i wibrował, aby wylać z człowieka jeszcze więcej, niż jest w nim samym. Każdy był niczym kropla mająca przelać czarę… czarę czego? Czarę goryczy, zniechęcenia, gniewu czy agresji? Może właśnie taki był cel – aby w pierwszej części wyzbyć się wszystkiego, co w nas złe, aby w drugiej części się wyciszyć, uspokoić, zrobić miejsce dla energii, którą mieliśmy zostać naładowani w części trzeciej? Nie dane mi było sprawdzić, bo z powodu niedogadania na linii organizatorzy-artysta koncert zaczął się później więc i nie skończył się przed najważniejszym punktem Polkonu.


Gala im. Janusza A. Zajdla
Szczudlarze na Gali Zajdla - źródło: CK Zamek
Oczywiście, jak każdy Polkon, tak i ten zmierzał ku gali rozdania nagród. Po raz kolejny Centrum Kultury Zamek pokazało, że jest wspaniałym producentem przedstawień. I nawet jako przedstawiciela „małej prasy” nie ubodło mnie, że zabrakło miejsc w rzędzie dla mediów – przedstawienie było tak wspaniałe, że zapomina się o drobiazgach.
Galę rozpoczęło wystąpienie szczudlarzy. Oj, przepraszam, potwornych antropoidów którzy na chwilę przejęli władzę nad salą niczym agresorzy. Z malunkami podkreślającymi budowę mięśni przypominającą pierwotnych barbarzyńców, z groźnymi brońmi, poruszającymi się niczym prawdziwi najeźdźcy… choć pokaz był krótki, to robiło to wrażenie.

Zdobywcy nagrody im. Janusza A. Zajdla (źródło: CK Zamek)

Potem było rozdanie nagród. Nawet nie będę pisał, za co je tam Jakub Ćwiek i Maja Lidia Kossakowska dostali – już prawie dwa tygodnie od rozdania, więc kogo to interesowało, to już wie, news to żaden. Początkowo myślałem, że wręczać będą te fantastyczne stwory z początkowej części gali. I tu spotkało mnie ogromne zaskoczenie… nagrody wręczali członkowie fanklubu Gwiezdnych Wojen, oczywiście przebrani. Naprawdę świetne przedstawienie, pełne powagi i honoru dla zwycięzców, lecz także szacunku dla wręczających nagrody fanów fantastyki, a chyba także i współorganizatorów Polkonu. I choć komputerowy ekran (a być może ktoś to czyta nawet na ekranie tabeltu lub komórki) nie odda w pełni atmosfery tego wydarzenia, to polecam poszukać relacji wideo z gali. Godności gali dodał kolejny, tym razem nie standardowy punkt gali  - wręczenie statuetki zaległej. Każdy, kto zna historię nagrody Sfinks wie, że pierwszym jej laureatem został Janusz A. Zajdel, który z powodu śmierci nie mógł odebrać statuetki, której potem nadano jego imię. Organizatorzy Polconu 2012 postanowili nadrobić zaległość i wręczyć statuetkę wdowie po pisarzu, pani Jadwidze Zajdel.

Niestety, tego samego dnia umarł Neil Armstrong, pierwszy człowiek który postawił nogę na Księżycu. To jemu poświęcona została minuta ciszy, choć pretensje można mieć do prelegenta że symboliczną minutę jednak znacząco skrócił.

Dzień następny po gali, czyli początek końca

 
Jak zwykle, niedziela to już nawet nie atmosfera rozprężenia, co wręcz rozstań, końców i wyjazdów. Choć tym razem z racji obowiązków trochę inaczej potraktowałem początek tego dnia, jednak już po mojej prelekcji wielkich atrakcji się nie spodziewałem. Pokręciłem się jeszcze godzinę po coraz bardziej pustoszejących korytarzach budynku, aby dożyć do panelu na temat przyszłości zarówno Nowej Fantastyki, jak i czasopism w ogóle. Niestety, to co tam napotkałem to totalne gombrowiczowskie upupienie. Nowa Fantastyka wielkim czasopismem jest i basta – a że ja (i nie tylko ja) tego nie czuję? Wolę nie przypominać sobie, co czekało niepokornego bohatera Ferdydurke… Nigdy nie przepadałem za formułą Nowej Fantastyki, pewnie dlatego tak lekko podchwyciłem formułę Science Fiction (bez którego zapewne nie byłoby Wrocławia Fantastycznego). Ktoś powie, że Science Fiction już upadło, a Nowa Fantastyka wciąż istnieje… tak, Nowa Fantastyka jest niczym okręt powoli, majestatycznie (baaa, powiedziałbym nawet że OCIĘŻALE, także z pejoratywnym wydźwiękiem tego słowa) tam, gdzie inne, zgrabniejsze od niej okręty dawno dopłynęły – ku krawędzi świata. Tyle, że te małe, zgrabniejsze okręty w każdej chwili mogły zawrócić i tylko głupotą sterników można tłumaczyć przekroczenie tajemniczej granicy… Nowa Fantastyka chyba już dawno przekroczyła punkt, w którym należało zarzucić kotwicę, a teraz już tylko bezładnie zbliża się do przepaści i jej z tym dobrze… Z przykrością słuchało się peanów na własną cześć, więc przyłączyłem się do fali powracających do domu po konwencie.

Na koniec, dwa moje ulubione przebrania tegorocznego Polconu:


poniedziałek, 3 września 2012

Wywiad z Andrzejem Ziemiańskim (Polcon 2012)

Setka wpisów za nami, pora na następną. Choć początkowo setny wpis miał być relacją z Polconu, to jednak potem moje plany powoli się odmieniały. Najpierw stwierdziłem, że na 100-tkę należy uderzyć jeszcze silniejszym akcentem, a dwa tygodnie przed Polconem dowiedziałem się, że będę prowadził wywiad z Ziemiańskim. Na kilka dni przed... zobaczyłem rozpiskę prelekcji, i już wiedziałem, że 100-tny wpis będzie związany z dyskusją na temat wrocławskiego stolicowania polskiej fantastyce. 101-wszy miał być Polcon, jako przerywnik między wywiadami, a jakże dumny numer czołgu znanego z "Czterech Pancernych" miał przypaść Ziemiańskiemu. Dopiero potem sobie przypomniałem, że przecież pierwszą setkę rozpoczynałem wpisem związanym z Andrzejem, a drugim z kolei wpisem była konwentowa relacja z Tatooine... więc tradycji musiało stać się zadość.
Tak więc dziś przytaczam wywiad z Andrzejem Ziemiańskim. Za kilka dni zbiorcza relacja z Polconu, i na tym chyba skończy się polconowy cykl. I mam nadzieję, że do drugiej setki nie dość, że dożyję, to jeszcze trafi się równie spektakularna tematyka.
PS. Z góry przepraszam za ewentualne błędy w zapisie, starałem się, żeby ich było jak najmniej, niestety sprzęt nagrywający był naprawdę amatorski i niektórych słów nie daje się odgadnąć (zwłaszcza tych z publiczności).

Wywiad w wersji video w wykonaniu Raportu Obieżyświata (link)

Wywiad w wersji audio (wykonanie własne) (link)
Parę słów o Achai
ZK: Dzień dobry, witam wszystkich na spotkaniu autorskim z Andrzejem Ziemiańskim.  Mam nadzieję, że wszyscy znają Andrzeja Ziemiańskiego, są tutaj sami jego fani, pominę sobie część biograficzną i zacznę od właściwych pytań. Andrzeju, ostatnio pojawiła się kolejna Twoja książka, Pomnik cesarzowej Achai, czekaliśmy na nią 10 lat i wreszcie się pojawiła. Może opowiedziałbyś wszystkim, co prawda większość pewnie ją czytała,  natomiast już słyszałem, że są tu i tacy, którzy jeszcze jej nie czytali, więc jakbyś po krótce coś o niej opowiedział?
AZ: No bardzo enigmatyczne to pytanie, czy coś o niej mogę opowiedzieć? Proszę państwa, to jest właściwie dopiero drugi tom Achai właściwej, tak jak zawsze podkreślałem, [tutaj drobne problemy z mikrofonem, dalsza część odbyła się „unplugged”]  Proszę państwa, ja mogę mówić głośniej, wolę nawet tak, bo mikrofony mnie strasznie peszą i denerwują. A Achaja [Pomnik Cesarzowej Achai] to jest dopiero tom drugi, tak zwana trylogia, czyli tom pierwszy został podzielony sztucznie przez wydawcę, słusznie zresztą, że nie wyda książki o objętości 1200 stron w cenie jakiegoś 150 złotych, nikt by nie kupił tego tak z marszu. Ale Achaja którą państwo znacie w trzech pierwszych tomach to jest pierwszy tom trylogii. Teraz właśnie zacząłem pisać drugi tom, a w tej chwili właśnie kończę poprawiać drugą część drugiego tomu, czyli drugiej trylogii w sensie wydawniczym.  No potrafię najprostsze rzeczy skomplikować proszę państwa.
(publiczność) Czyli jak to ująć, razem będzie 9 tomów
AZ:  9 tomów tak, ale redaktorskich. W zasadzie, to jest trylogia, każdy tom dzielony sztucznie na 3 części. Nie, no żebym nie skomplikował, bo zaraz zacznę tak komplikować.
ZK: Z drugiej strony, ten drugi tom się wyraźnie odcina od pierwszego tomu. Zakładam, że w ramach II tomu będzie to coś, co można nazwać spójną całością. Czy trzeci tom znowu będzie się tak oddzielał od pozostałych, czy nie?
AZ: No ja mam nadzieję, że jest to spójna całość, no, ale niestety, lata lecą niestety. Jak pisałem I tom, czyli te trzy tomy które się ukazały, to już jednak parę lat temu było. Pamiętałem o tym, co pisałem na pierwszej stronie kończąc powieść, teraz naprawdę lata lecą, często nie pamiętam co było na początku, ale z tego co wiem, jest mnóstwo autorów którzy mają swoje bazy danych i tam mają wszystkie dane na temat każdego bohatera, powiązania rodzinne, historie, itd., czyli de facto tworząc jedną książkę tworzą od razu dwie, jedna jest z takimi didaskaliami. Też kiedyś o tym myślałem, jednak z reguły to jest tak, że brak mi czasu i wrodzone lenistwo mi na to nie pozwala więc piszę tak z pamięci, z bańki, nie wiem, jak to powiedzieć. No i często robię straszne rzeczy, bo popada się od razu w słowotok, a poza tym druga rzecz, której nie lubię, a która często występuje u mnie, bohaterowie często zdobywają władzę. To są ludzie, których ja znam, widziałem ich gdzieś, to są postacie, które znam osobiście, ludzie, którzy żyją naprawdę, jakoś tam fantastycznie zmienieni, w celu tam fantastycznych rzeczy i ci ludzie, niestety, gdy zaczynam o nich pisać zaczynają żyć własnym życiem, i na przykład bohater jakiś mówi: No nie no, tak mnie polubiłeś, że mnie nie zabijesz, tak jak planowałeś, w następnej scenie. I niestety, zawsze ulegam. Ale proszę państwa, tu będę się od razu bronił. Często słyszę zarzuty, że tak bohaterowie jak opisują nie mogą postępować w realnym świecie. W całym życiu postępują jakoś tak bez sensu zupełnie. Tu się całkowicie zgodzę, bo ten człowiek, który postawił mi ten zarzut, próbuje przypisać do świata Achai cechę, której nie ma także nasz świat realny. On tam próbuje przypisać logikę. Proszę państwa, nie ma logiki w świecie Achai, jak nie ma jej w świecie realnym, który nas otacza, żadnej logiki nie dostrzegam tutaj wokół. Te światy są jakby kompatybilne.
ZK: Cechą charakterystyczną Achai było to, że było parę wątków, które tak jak warkocz, wzajemnie się przeplatały, momentami bardzo delikatnie, momentami się zacieśniały, po czym się znowu rozplątywały. Akcja była  w ten sposób jeszcze mniej przewidywalna. Pytanie, jak będzie to wyglądało w Pomniku Cesarzowej Achai, bo tu mamy jak na razie sytuację wręcz odwrotną, wszystko zbiega się do jednego punktu, zarówno pod względem fabuły, jak i pod względem geograficznym.
AZ: W pierwszym tomie tak, faktycznie, w I części drugiego tomu, tak powinienem powiedzieć. Teraz główni bohaterowie zaczną sobie podróżować, mówię o drugiej części drugiego tomu która jest już napisana, którą kończę poprawiać i wysyłam do wydawcy, a we wrześniu zaczynam pisać wreszcie zakończenie tego II tomu podzielonego na trzy. I tam naprawdę, szczerze mówiąc, nie wiem co będzie bo jeszcze nie wymyśliłem. Proszę państwa, nigdy nie pisałem w ten sposób, żeby z góry wiedzieć co będzie, jak to się wszystko skończy. Po prostu historia gdzieś tam sobie żyje w człowieku i ja ją jedynie usiłuję spisać, a tak jak mówiłem, bohaterowie mają swoje własne wymagania, chcą tego lub owego, poza tym to tak wynika z rozwoju samej akcji, a potrzecie, zawsze próbuję pisać w sposób… o Jezu, jak się zagubiłem… Przepraszam najmocniej, mam tendencję do komplikowania, więc zapytam krótko: jak brzmiało pytanie?
ZK: Czy akcja się rozplącze, czy się nie rozplącze?
AZ: Rozplącze.

Wrocławianistyka

ZK: Druga twoja książka, za progiem grobu, której przyznam się, że jeszcze nie czytałem, mnie interesuje, na ile będzie to wrocławska książka, bo jednak pojawia się u Ciebie dosyć często motyw wrocławski.
AZ: Wrocław znam i to jest miasto na którym nikt mnie nie zagnie, nikt mi nie powie, że idąc od mostu takiego a takiego do mostu drugiego nie można prowadzić tak długiego dialogu bo musieliby przystawać co każde 2 kroki. Zresztą to nawet nie chodzi o te kwestie techniczne, to jest mało ważne. Wrocław jest miastem które czuję, dlatego pisząc cokolwiek współczesnego, co mogę umieścić gdziekolwiek napiszę o Wrocławiu. Kiedyś za czasów złego i brzydkiego socjalizmu pisało się książki umieszczone w tak zwanej Ameryce, to ładnie brzmi, Ziemkiewicz kiedyś powiedział „tak zwanej” ponieważ nikt z nas w Ameryce nie był, opieraliśmy się na filmach, książkach, i przez to można było to zobaczyć. No i pisało się, bo tam były możliwe przestępstwa, u nas zresztą też ale nikt o tym nie mógł pisać. Możliwe były pościgi, różne tam dramatyczne zwroty akcji, itd. Itd. I wszystko było ładne, poukładane, nawet bandyta w socjalistycznym filmie był takim człowiekiem prawie do zaakceptowania, człowiek który zbłądził jedynie. A później okazało się, że nie mieliśmy pojęcia o tym wymyślonym świecie, on był bardziej sciencefiction niż powieści które się działy na Księżycu czy na Marsie, no i każdy zaczął tam pisać o tym na czym się naprawdę zna. Wydaje mi się, że mam duży wkład w wrocławizowanie polskiej fantastyki. Ale proszę państwa, to jest miasto szczególne, proszę zwrócić uwagę: poza wrocławianinami piszącymi o Wrocławiu, są jeszcze autorzy np. z Krakowa, Gdańska, piszą też o Wrocławiu, nie o Krakowie, Gdańsku, tylko przenoszą akcję tutaj. To jest miasto bardzo szczególne, to jest tygiel wielu kultur, minimum pięciu, które można wymienić tak od razu, jest to coś co oddziaływuje na nas, na mnie jako dziecko repatriantów, jakby też teraz modnie powiedzieć, wypędzonych którzy zamieszkali w kompletnie obcym otoczeniu. Naprawdę, jeżeli wziąć pod uwagę różnice kulturowe i materialne, to moi rodzice byli jakby kosmitami, których tu zrzucono na ziemię, albo odwrotnie, ziemia na nich, przylecieli przecież z kosmicznego świata i musieli tu wszystko odkrywać, a ja, wtedy ich dziecko, byłem człowiekiem który naprawdę był pogubiony, byłem poddawany indoktrynacji socjalistycznej, Rok 1984 Orwella prawie że przeżyłem, jednocześnie otoczenie mówiło mi zupełnie coś innego. Historia tego miasta mówiła mi coś innego. I samemu trzeba było docierać do jakichś rozwiązań. Ten temat tak mnie interesuje, że o nim piszę bo lubię to.
ZK: No właśnie, chciałbym ci pytać jak się pisze o Wrocławiu? Bo jednak Tolkien tworzył swoje Śródziemie, w Achai też tworzysz nowe światy. Czy łatwiej pisze się o stworzonych światach, gdzie masz pewną swobodę, czy łatwiej się pisze o świecie, który znasz, czyli o Wrocławiu, w którym z jednej strony ogranicza cię to, bo musisz się pilnować, nie możesz sobie tak przeskakiwać z miejsca na miejsce, ale z drugiej strony nie musisz go tworzyć?
Kiedyś Lem ładnie napisał, czym się różni pisarz science-fiction od pisarza zwykłego. Zwykły ma przed sobą mur, który musi pokonać, przejść przez niego, znaleźć się po drugiej stronie. Problem pisarza science-fiction jest taki, że najpierw musi sobie ten mur zbudować. I tu jest zasadniczy ból. Oczywiście, że łatwiej jest musząc przed sobą ten mur wybudować, ponieważ znam wtedy wszystkie tajne przejścia, ukryte bramy i takie tam klucze które rozwiązują przejście przez każdy labirynt. Ale mi jest łatwo, bo jestem architektem z wykształcenia. A Wrocław to jest miasto, które de facto mnie nie zaskoczy. W momencie, kiedy mam już pewne doświadczenie, jak to powiedzieć, we współżyciu z miastem to głupio zabrzmi, doświadczenie w poznawaniu tego miasta, naprawdę, i jego historii przede wszystkim, i jego współczesności, i przede wszystkim dynamicznych zmian, którym to miasto podlega. Naprawdę, nie sposób żebym pisał o czymś innym, bo wtedy będę sztuczny, chciałbym na przykład pisać o Krakowie, który bardzo lubię, uwielbiam Poznań, ale od razu każdy Poznaniak mi powie: weź stary, daj se spokój.
ZK: Wspominasz, że nie będziesz pisał o obcych miastach. Orbitowski sam napisał o Wrocławiu, i trzeba przyznać, że całkiem dobrze mu to poszło. Jak się potem pójdzie samemu w te okolice…
AZ: Bo to dobry pisarz jest.

Co wynika z architektury?

ZK: Wspomniałeś, że jesteś architektem. Niby wszyscy znają tą informację, ale pytanie: na ile ta architektura wpływa na twoje pisanie?
AZ: Wpływa, wpływa, i to bardzo. Architektura jest jedynym działem który łączy sztukę inżynierską z tzw. Artyzmem, jakkolwiek śmiesznie by to nie zabrzmiało. To znaczy to są jedyne studia które łączą to że trzeba być estetą i odbyć te wszystkie praktyki, naukę rzeźbienia, w ogóle miałem piątkę z rzeźbienia, ale to dlatego, że jestem wysoki i miałem postument, na którymś coś tam z gliny robiłem a profesor który mnie uczył sięgał mi potąd. Więc wytłumaczyłem mu, że to jest piękne. Z rysunku już bardzo źle mi szło, niemniej jednak wszystko trzeba było przeżyć, wszystkie dziedziny sztuki doświadczyć samemu, nawet malarstwo się tam zdarzyło. A inżynieria daje zdyscyplinowane myślenie: co z tego, że ja jestem tutaj w stanie niesamowite rzeczy zrobić, analizować co ja widzę na obrazie, dajmy na to Goi kiedy muszę do tego dostosować swoją wiedzę inżynierską. Pierwszym zaskoczeniem które przeżyłem jeśli chodzi o literaturę, to był wykład z estetyki, gdzie kobieta wyświetliła rzeczonego Goję, konkretnie obraz: Maja naga. Jest to o bardzo jasnej karnacji skóry modelka, która leży na ciemnej sofie, z tyłu są ciemne draperie. Profesor się nas pyta: co widzicie drodzy studenci? No co widzimy… no widzimy nagą kobietę, która leży na pięknej sofie w ciemnym wnętrzu. Proszę Państwa, bardzo dobrze, ale za dużo wiedzy w to wkładacie. No to co widzimy – gołą babę ktoś powie. Proszę państwa, świetnie, widzicie to co trzeba, żebyście widzieli, tylko za dużo wiedzy wkładacie w to co mówicie. Powiedzcie to prościej. Jak można powiedzieć prościej? No co ja widzę – człowieka widzę, powietrze widzę w pewnym sensie, powietrze nie jest przezroczyste wbrew pozorom i widać je, i teraz prościej, cały czas ten sam zarzut. Prościej, prościej, cały czas ten sam zarzut, prostych słów używajcie, prostych pojęć – no jak powiedzieć prosto? No wreszcie wyjaśniła nam kochana pani profesor: widzimy jasny soczewkowaty kształt na jasnym tle. To jest serum literatury i prozy fantastycznej. Zwykły pisarz może sobie powiedzieć, że widzi miłość swego życia z którą łączy plany na przyszłość, ja widzę soczewkowaty kształt na ciemnym tle.
ZK: No dobrze, to jest sposób myślenia, zauważyłem jednak, ze w twojej literaturze pojawiają się rzeczy na które normalny człowiek nie zwróciłby uwagi nie dlatego, że inaczej patrzy, tylko dlatego, że nie jest architektem. Przykładem jest tu chociażby telefon do zaprzyjaźnionego architekta, który podpowiada jak przy pomocy klucza 14-tki wysadzić budynek w powietrze, przykładem jest w chyba jedynej twojej niefantastycznej książki, a właściwie w opowiadaniu siedem schodów, te siedem schodów po których niepełnosprawny nie może wejść. Jakie są jeszcze przykłady, że nawet nie to, że inżynier, nie taki sposób myślenia, tylko właśnie gdzie pojawia się Ziemiański-architekt, który zwraca uwagę na problemy architektoniczne.
AZ: To jest wiele takich śladów, o których trzeba wiedzieć. W pierwszej powieści, Wojny urojone, o Gaudim się rozpisywałem,  który wszędzie swoje architektoniczne uroki rozsiewał. Wiele rzeczy jest takich, np.  pisząc opowiadanie Legenda musiałem opisać świat zamknięty absolutnie, to jest Wrocław przyszłości, który jest 4,5km pod parkiem warszawskim, Warszawa już się tak strasznie rozrosła, że wchłonęła całą Polskę, to jest właściwie jedna aglomeracja. A Wrocław żyje w holu budynku, który kiedyś tam wybudowano który miał 4,5 km wysokości. Skąd te 4,5 kilometra? Stąd, że jest to graniczna wytrzymałość współczesnego żelazobetonu. Gdybyśmy złożyli ciut wyżej, to by się złożył i zawalił pod własnym ciężarem. I to w tej chwili nie pójdziemy ani trochę bliżej, ale to jeszcze nam daleko do tych 4 kilometrów, i to trzeba było wiedzieć. A skąd się to wzięło? Wzięło się stąd, że kolega przyszedł z architektów, z budownictwa, i powiedział: Chłopaki, mam przedmiot Projektowanie architektoniczne. Mam zaprojektować jakiś biurowiec. Weźcie to dla mnie zróbcie, a ja za was zrobię obliczenia z konstrukcji. No, to jak ktoś zdjął mi z głowy konstrukcję, to żeśmy z kolegą zaprojektowali taki budynek.  I to było tak, że budowlańcy, którzy robią proste projekty, za taki szczyt skomplikowania to już jest willa, on przedstawił projekt 4,który ma 4,5 km wysokości. Wygrał jakiś konkurs tym projektem, no i cholera miał jechać do Warszawy się tłumaczyć, jak tą konstrukcję wyliczyć. Myślałem, że nas zamordują… ale na studiach w ogóle są takie fajne rzeczy, które wynikają… pamiętam, szkolenie wojskowe nam zafundowali. No i bardzo dobrze, w strzelaniu byłem znakomity, ponieważ wykryto że koledzy dziurkowali tarcze długopisem. Jedynie ja wpadłem na to, że dziurkowałem własną łuską, i to nie że wszystko 10-tki, tylko żeby było ładne skupienie gdzieś obok. No to miałem piątkę ze strzelania, później rzut granatem.  Ja mam kategorię E, i nie dlatego, że mi coś dolega, tylko dlatego że jakoś tak sprytnie usiłowałem to załatwić, ale rzut granatem, takim przedmiotem, 10-15 metrów to góra, co mogłem osiągnąć. Na szczęście odpadł na strzelaniu kolega koszykarz, który miał ze 2 metry wzrostu, mówię: stary, nikt tu mnie z nazwiska nie zna, weź idź rzuć za mnie.  No, 75 metrów, rekord chyba świata… no i się zdarzyło to, co się musiało zdarzyć: pan jest najlepszy, pan jedzie na konkurs do Warszawy, pan będzie reprezentował naszą szkołę.  Zrozumiałem, że nie będę jednak robił kariery w wojsku, postarałem się o kategorię E i nie pojechałem.
ZK: No, ale co by nie było, fascynacja wojskiem ci została, co widać w niektórych książkach…
AZ: Fascynacja bronią, nie wojskiem jako takim.
ZK: Aha, ale chyba także fascynacja władzą, która wynika z wojska, i ze zdobywania władzy, co już wspomniałeś.
AZ: Zdobywanie władzy jest szalenie ciekawe, zwłaszcza jeżeli jest to zdobywanie władzy przez lud. Lud Boży, czyli w momencie kiedy jakąś tam samoświadomość w dziejach lud zyska, i bardzo mnie ciekawi, kiedy to następuje. Zawsze czytałem o tych bohaterach, w sensie… można nie lubić ideologii którą oni reprezentują, mówię np. o Che Gewarze, moim ulubionym bohaterze, śmiem mówić, że o bohaterze literackim, bo jego pamiętniki są autentyczne, ale to co o nim napisano, te analizy psychologiczne, to literatura piękna jest, mało związana z rzeczywistością. Ale interesuje mnie sam proces: jakim cudem Fidelowi Castro się udało? Bo miał dobrego backmana, takie są moje przemyślenia. Jezusowi się nie udało, bo jego backman, święty Piotr, nie był tej klasy backmanem, co Che Guewara. W związku z tym my dzisiaj czcimy symbol, człowieka któremu się nie udało to co Fidelowi, a z kolei na Kubie czci się nie tego szefa, nie Fidela, tylko właśnie Che Geuwarę. I to mnie właśnie cieszy, taka dwoistość historii. Warto przy okazji zwrócić uwagę, że każda próba zdobycia władzy przez lud następuje w momencie, kiedy następuje poluźnienie reżimu, poluźnienie systemu, czego dowodem mogą być współczesne Chiny, gdzie ilość niewolników przekracza średnią światową. I to mówimy, jak to nazwać, o niewolnictwie dobrowolnym. Dobrowolny niewolnik, takie określenie, po prostu nie jestem w stanie powiedzieć, czemu tam nie następuje wielki wybuch niezadowolenia społecznego. Nie następuje i już. Bardzo ciekawe będzie, jak nastąpi. To się może źle skończyć.

środa, 29 sierpnia 2012

Wrocław stolicą polskiej fantastyki?

A więc stało się. Pre-apokaliptyczny Polcon odbył się we Wrocławiu. Przedziwny zbieg okoliczności sprawił, że właśnie na tą imprezę wypadło jakże okrągłe wydarzenie bloga Wrocław Fantastyczny – SETNY WPIS, który właśnie zaczęliście czytać. Równie niewyjaśnialne zjawisko sprawiło, że setna Imperiada Wrocławskiego Klubu Gwiezdnych Wojen wypadło w dniu premiery I odcinka Gwiezdnych Wojen w technologii 3D. Czy to na pewno przypadek czy może jakieś magiczne serce Fantastycznego Wrocławia tak kieruje poczynaniami swoich mieszkańców?
A jednak dziwi, że nasze miasto tak często pojawiające się na kartach polskiej fantastyki do tej pory nie zorganizowało żadnego ogólnopolskiego konwentu. Tak więc czy organizacja Polconu we Wrocławiu jest potwierdzeniem królewskiej roli Wrocławia w polskiej fantastyce? Czy może raczej tyle lat wrocławskiego bezpolconia świadczy o fantastycznej zaściankowości miasta spotkań? Wreszcie, czy może kilkuletnia tradycja Dni Fantastyki, a teraz organizacja Polconu, a także inne wydarzenia związane z fantastyką akurat w roku przed-apokaliptycznym nie mają świadczyć, że czeka nas kolejna rewolucja, która przywróci Wrocławiowi rolę stolicy polskiej fantastyki?
Odpowiedzi na te pytania postanowiłem poszukać na jednej z dyskusji panelowych zorganizowanych w ramach Polconu właśnie pod tytułem „Wrocław stolicą polskiej fantastyki”. Trzeba przyznać, że oczekiwania były wielkie, bo wśród dyskutujących pojawiały się najznamienitsze wrocławskie nazwiska: Andrzej Ziemiański, Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot oraz Piotr Drzewiński (prowadzący).  Nie obyło się też bez głosu gościa honorowego Polconu – Henryka Jasickiego, bibliotekarza Szedaru. I trzeba przyznać, że choć dyskusja uparcie uciekała od tytułowego tematu, to była bardzo ciekawa.

Pokaz technik laserowych, czyli garść wspomnień

Panel zaczął się od historii fantastycznego wrocławskiego klubu Indeks i anegdot z nim związanych. Było więc o pokazie technik laserowych, które za sprawką Andrzeja Ziemiańskiego transmutowały do technik seksualnych akurat pod liceum sióstr urszulanek. Było o tym, czemu wszystkie amatorsko wydawane książki z zakresu fantastyki ukazywały się akurat w nakładzie 99 egzemplarzy i ile to naprawdę było 99 egzemplarzy. Było o początkach wydawnictwa Amber i o tym, jak Ursula LeGuin walczyłą z komunizmem. Prelegenci wspomnieli o początkach ruchu fanowskiego w Polsce i konwentach, na których 300 uczestników uważane było za dużą ilość. Z pewnością nie jednego prezesa klubu studenckiego interesowałoby jak to było, że jego poprzednicy tak łatwo pozyskiwali kasę na działalność swojej organizacji, a jemu samemu nie udaje się wyciągnąć z uczelni ani złotówki. Z rozbawieniem słuchałem opowieści o początkach literackich Jacka Inglota – trzeba przyznać, że zaliczył parę naprawdę spektakularnych Wejść Smoka. Zaczynając od przyjścia na spotkanie klubu Indeks w garniturze czym wzbudził liczne podejrzenia tam obecnych, poprzez zadufanie polonisty który miał pokazać tym umysłom ścisłym jak się prawdziwie pisze po polsku – aż po półgodzinną pogadankę z „jakimś architektem” o tym, jak kiepsko polonista może napisać jeden akapit i jak wiele trzeba poprawić. Jak jednak sam Jacek Inglot podkreśla, to takie właśnie początkowe zbesztanie sprawiło, że wrocławski autor mógł rozwinąć skrzydła. Jak to zwykle z członkami klubu Indeks było, debiut literacki kolejnego członka nie mógł odbyć się bez jakiejś ciekawej historii, więc znów pojawiła się anegdota o listonoszu zgorszonym treścią telegramu: „Jacek STOP straciłeś dziewictwo STOP Spotkania w Przestworzach STOP”. Z komunistycznej ery historii klubu Indeks wynikał jeden wniosek: socjalizm, jakkolwiek złym by nie był systemem, miał pewne swoje zalety: wystarczyło znaleźć dziurę w systemie, aby dzięki niej tworzyć fantastyczne akcje. A że nie było dostępu do książek fantastycznych? A kto powiedział, że nie było – był, tylko trzeba było wiedzieć gdzie szukać. Drugi obieg fantastyki, aukcje pozwalające sfinansować pamiętne LOFy… i znów wykorzystanie luki w systemie.


Upadek stolicy

To właśnie w okresie schyłku komuny jeden z fantastów klubu  Indeks, Eugeniusz Dębski,  doszedł do jakże genialnego w swej prostocie wniosku: Wrocław stolicą polskiej fantastyki. Królowa nauk potwierdziła tą tezę – elementarna matematyka pozwoliła policzyć, że na 17 piszących ówcześnie pisarzy fantastyki, aż 5 jest Wrocławianinami. To mniej niż 1/3 – jednak nawet większe i bardziej kulturalne miasta (Warszawa, Kraków) mogły liczyć ledwie na dwóch, w porywach na 3 fantastów.  Niestety, z upadkiem systemu, podupadła i wrocławska fantastyka. Klub prowadzony za komuny przez Ryszarda Krauzego stracił swego lidera i stracił rację bytu. Rozpadła się „grupa Breslau”, skończyło się wspólne pisanie powieści i opowiadań, autorzy musieli się skupić na pracy zarobkowej.  


Wrocław fantastyczną stolicą jest i basta!



A jednak coś męczyło wrocławskich fantastów. Jak ładnie to ujął Jacek Inglot: z jednej strony fantastyka to rzecz przechodnia i po 30-tce wielu ludzi zmienia swoje zainteresowania, w tym także porzuca fantastykę. Jeśli jednak po 30-tce człowiek nie da sobie z tym spokoju, to będzie mu to [fantastyka] towarzyszyło do później starości.
Wrocławscy pisarze nie dali sobie spokoju. W ich życiu wciąż dominowała fantastyka. Poza tym – zmienił się ustrój. Choć z jednej strony pewna część ich fantastycznego życia stała się tylko wspomnieniem w momencie upadku klubu Indeks, to w jej miejsce powstała pustka, którą trzeba było czymś zapełnić.  To właśnie wtedy Andrzej Ziemiański stworzył pismo internetowe Fahrenheit, Robert J. Szmidt wydawał czasopismo Science Fiction (do niedawna jeszcze znane jako Science Fiction Fantasy i Horror)
Zmieniły się też perspektywy – skoro Polska przestała być krajem bez przyszłości, to fantaści mogli zacząć o niej pisać, a nie o nieznanej im wyimaginowanej Ameryce. W literaturze fantastycznej zaczął się pojawiać Wrocław. Jak z kolei uparcie podkreśla Andrzej Ziemiański, autor pisał o tym, na czym się zna – czyli właśnie o Wrocławiu, w którym się wychował. Niby oczywiste i logiczne, jednak jak ciągle podkreśla on sam, świat nie zachowuje się ani logicznie ani racjonalnie – i poza Wrocławiem jakoś mało autorów pisze o swoim mieście. Na szybko kojarzą mi się jedynie Wojsławice Pilipiuka (czy jak kto woli Wędrowycza) i bodajże Warszawa w serii Nocarz Renegat Nikt Magdy Kozak. Autorzy próbowali ten fenomen wyjaśnić specyficzną historią Wrocławia – i choć daje się tu zauważyć pewne powiązania, to przecież podobne elementy historii mają także Szczecin czy Gdańsk, a mimo to żaden fantasta nie pisze o tych miastach (no dobrze, o Szczecinie wspomina Ziemiański, ale tylko raz – przy próbie wyjazdu z Wrocławia. Dodajmy, że nieudanej). Więc może „wampiryzm” miasta, czyli o migracji z różnych miast do Wrocławia – tu znów jednak przeważać powinna Warszawa. Mityczna wielokulturowość Wrocławia, która jednak w połowie rozdmuchana jest miejskim PR-em? Więc czemu akurat fantastyka? Czemu to właśnie we Wrocławiu swój początek ma tyle wydawnictw fantastycznych (Feniks, Science Fiction, Fahrenheit) i wciąż powstają kolejne (Coś na Progu wydawnictwa Dobre Historie)? Czemu najpopularniejszy polski autor fantastyki, Andrzej Sapkowski, nagle porzuca serię która dała mu sławę i postanawia pisać o bliskiej Wrocławiowi Oławie? Czy wychowujący się we Wrocławiu jedyny polski kosmonauta ma z tym jakiś związek? Czy wreszcie 11 noblistów wywodzących się z Wrocławia to przyczyna tego ruchu fantastycznego, czy może raczej skutek tej samej, nieznanej siły? Czy to efekt podziemnego Breslau, na którym na wierzchu nadbudowany został współczesny Wrocław, i związanych z nim tajemnic pobudzających wyobraźnię?
Choć prelekcja była świetna, to odpowiedzi na te pytania wciąż brak. Czy prawdziwa jest teza którą przedstawiłem na niedzielnej prelekcji, że gdzieś w podziemiach Wrocławia mieszka sobie duch fantastyki który zaraża swymi ideami? Czy to efekt prasłowiańskiej magii Ślęży, góry która w niewytłumaczalny sposób wyrasta na środku równiny, wokół której (niczym w pratchettowskim Dobrym Omenie) złe moce wybudowały magistralę drogową? A może jest tak jak śpiewa L.U.C. – że miasto zbudowane jest na szczątkach statków kosmicznych, z których być może wycieka jakieś promieniowanie inspirujące do myślenia innymi, kosmicznymi kategoriami? Opętani zdają się nie zauważać swojego  opętania, co jeszcze bardziej potwierdza te przypuszczania. Odpowiedzi na te pytania wciąż brak. Jedno jest pewne: efekty działania tych tajemnych mocy spotykamy na każdym kroku, i odciskają one trwały ślad na obecnym kształcie Wrocławia.

Niniejszy wpis miał być jedynie bezpośrednim przytoczeniem wzmiankowanej wyżej dyskusji. Niestety, po pierwszych próbach jego spisywania wystraszyłem się ilością tekstu który z tego wychodzi (prawie dwugodzinna dyskusja mogłaby stanowić ponad 30 znormalizowanych stron maszynopisu, a mało kto czyta takie "tasiemce" na blogach) dlatego postanowiłem całość zredagować do klasycznego wpisu.

Pełna dyskusja (audio) dostępna tutaj.