środa, 27 lutego 2013

Nowy, wspaniały świat czyli kartka wyrwana z nienapisanego pamiętnika

Rzecz działa się w porcie. W Porcie Miejskim dokładniej, który już dawno zapomniał o latach dużego ruchu rzecznego. Co zresztą widać po obecnych tu budynkach. Wiele, choć użytkowanych, już prosi się o remonty, wiele doprowadzonych jest już do takiego stanu, że nikt tam nie zagląda. Akurat doskonała miejscówka na kolejny z Wrocławskich Plenerów Fotograficznych, mający odbywać się w klimatach postapokaliptycznych. Że niby w 2012 zagłada była, tyle, że nie Majów. Na Wrocław spadła bomba nuklearna. Cywilizacja upadła, dostępne są szczątki ubrań, starej broni palnej praktycznie prawie już nie ma, i radzić sobie trzeba z tym, co się znajdzie.
Modeli nie obrodziło tym razem, w przeciwieństwie do fotografów, choć i tak pojawiło się ich więcej niż deklarowało. No cóż, sesja studentów absorbuje, i nie każdy akurat w tym okresie ma czas na jakieś przebieranki, zabawy. I wszystko byłoby ładnie, gdyby komuś nie otworzyła się torba...

- Tam poleciała, gońcie ją, i tam druga, Ratuj, ratuj, tam leci, byle NIE DO WODY! Zbierajcie, to jeszcze nie pokserowane!!!
Trzeba przyznać, że rozgardiaszu było co niemiara. Ktoś świeżo po plenerze miał lecieć skserować notatki z których miał się uczyć do egzaminu – jednak w tej chwili to była jedyna kopia i trzeba było ratować co się da. Tylko, że jedna z uratowanych wyglądała jakoś inaczej... z innego papieru, zdecydowanie inne pismo, jakieś koślawe, kanciaste. Oddała mi ją nieszczęsna właścicielka notatek.
- Masz czytaj, to wygląda podobnie paskudnie jak twoje pismo. Możesz dojdziesz do tego co to jest? Bo na notatki z matmy to mi raczej nie wygląda, chyba że mi Kuba coś z polonistyki na złość podrzucił.



… Dziś jest chyba 30-ta  zima  od Upadku Bomby, choć o rachubę ciężko. Któż by liczył dni? I jak je liczyć, skoro ktoś co rusz zawłaszcza sobie moje nowe legowisko, a ja muszę szukać kolejnego. Więc tylko po tych skromnych opadach białego kurzu można upływ czasu liczyć. Śmieg to się nazywało, czy coś takiego? Choć i przed Upadkiem Wrocław nie był znany z wielkich jego opadów, to po Wielkiej Bombie praktycznie pojawiały się tylko jakieś szczątkowe opady, i to chyba jedyna rachuba czasu jakiej można ufać. Jeśli nie ma go przez kilka księżyców, a potem spadnie – znaczy, że minęła kolejna zima. ….
Czemu to piszę? Żeby nie zapomnieć liter. Wciąż jeszcze istnieją Biblioteki, choć nikt nie ma czasu do nich zaglądać. Nowy świat jest wspaniały... na swój sposób. Przed upadkiem – ciągłe życie w biegu, innych traktowałeś jak natrętny tłum. Dziś... o ile ktoś do ciebie nie strzela, to liczysz na rozmowę. Tak, problemy się zmieniły. Dach na głową – kiedyś były kredyty. Dziś łuk czy wygięty resor dawnego auta i wchodzisz do dowolnego budynku, który się nie rozsypuje. W zasadzie to można i bez tego iść, ale jeśli tam mieszka jakiś dziki pies, czy inny człowiek? Lepiej mieć coś do obrony...

  • Heja, wracamy robić zdjęcia, to jakieś bzdury. Przyznać się, kto sobie żarty ze mnie stroi i ten cudaczny „pamiętnik” spreparował? Dobra,  kto ma kuzyna w I klasie, bo wygląda jak bazgroły 6-latka?
  • Eee tam, zdjęć to ci chyba starczy, no ile można pozować. Ile jużich  tam masz, tysiąc będzie? Daj se na luz, chwila przerwy, bo fajnie się tego słucha!
No i co zrobić modelom, jak nie chcą pozować? Chyba tylko się jakoś podlizać, a skoro dobrze im się słucha, to może odwdzięcza się za tą lekturę?



… ech, mieć taką lokomotywę. Dużo miejsca w środku, swoje graty można tam swobodnie rozłożyć i łatwo wszystko znaleźć. I ciuchy rozwiesić jak się do rzeki wpadnie. Podobno kiedyś w rzece nawet ryby żyły... dziś powoli zaczyna przypominać wodę, choć wciąż jest tak gęsta od brudów, że jak się ukraja nożem, to zrasta się przez kilka minut... ale taka lokomotywa... skarb piękny, zwłaszcza jak w dobrym stanie jest, jak jeszcze resztki obłażącej farby są. Aż się człowiek rozmarzy, jak to widzi, aż sobie wyobrazi, jak to kiedyś było, jak komfortowo się takim czymś jechało. Wsiadałeś na dworcu we Wrocławiu, posiedziałeś ledwie pół dnia, i masz, stolica, albo morze. Dziś... pewnie kilka księżycy trzeba by iść nad morze, jak ktoś na ciebie nie zapoluje. I jak łatwo bronić tego terenu? Twarda pucha wokół, przez rozbite okna wszystko widać, a jak co, to się z nich łatwo bronić... I ognisko by można w środku rozpalić, co by się ogrzać. A taka lokomotywa, to nawet specjalnie projektowana była, przecież tam się paliło w niej, żeby pociąg jechał. Dym dobrze ucieka, nie kaszle się tak mocno jak się rozpali ogień.
Cóż, dziś cała zwrotnica to domena Karen, Rozdzieraczką zwanej. Na co jej tyle lokomotyw? Czort wie, ale nie chce się podzielić tym terenem. Okrutna kobieta, nie bez powodu swą ksywę dostała. Pilnuje swojego terenu skutecznie, niejeden czerep zatknięty na badyla tego dowodzi. Ale czasem się pochwali swoim terenem, to widziałem co ma. Pokaże te wagony (swoją drogą, co to jest wagon? Ona mówi że to nie to samo co lokomotywa – a wygląda tak samo) I co z tego, jak śpi w jakiejś małej skrzynce tuż nad ziemią? Jaki pies nie przyjdzie i nie zagryzie jej? Chyba dlatego, że jej Kanar pomaga. Podobno kiedyś sprawdzał bilety, co prawda nie w lokomotywach, tylko... w czymś takim podobnym, ale mniejszym, krótszym. Po mieście to-to jeździło. Ale że niby po co? Toż z portu na Biskupin ledwie dzień drogi po gruzach, jak kto obrotny to i tego samego dnia wróci z jakimiś słoikami...

  • Macie coś do picia?
  • Noż czemu przerywasz?
  • W gardle mi zaschło, dajcie coś na przepłukanie gardła a ty, Filipina, szukaj dalej, może jeszcze jakieś kartki z tego się tam zapałętały?

… jest też Mała Fi. W takiej bajce, tam były takie dziwne różowe świnki, był jakiś Obieżyświat, i jakaś taka Mała Mi. To z dzieciństwa jeszcze coś pamiętam, może by się znalazło to w Bibliotece. A tu jest Mała Fi, to może od niej się nazwała? Chociaż mawiają, że podobno to od imienia, które miała przed Upadkiem. Ale kto by tam plotkom wierzył? Ja tam wierzę, że to od Małej Mi, tylko że pewnie mało czytała tą bajkę to jej si myli. Fajna kobieta, jak akurat nie ma złego humoru. Miota się wtedy po całym terenie, strzela z łuku do czego się tylko da, jak tylko z wiatrem coś przeleci, to też paręnaście strzał w to wlepi bez namysłu. A potem klnie, jak próbuje te strzały wyciągać. Albo włócznią by wszystko traktowała... a zaraz potem chowa się gdzieś w jakimś kącie i boi się każdej złamanej gałązki. Wystraszona taka, zupełnie nie przypomina tej furiatki, co by wszystkich zadźgała tym nożem z kości. Ale wtedy ją podejść cichutko, przytulić, to od razu przestaje się bać, i nawet się uśmiecha, tak zadziornie, wesoło. Czasem nawet da się podrapać za uszkiem...


  • Ale tu się nie da odczytać, rozlało się coś, czy co?
  • To odpuść, mamy trzy kolejne! I nie marudź, czytaj, bo ci to dobrze idzie.
… słychać kolejny wybuch. Żesz wciórności z tym Chemikiem, znowu coś rozwali. Zamiast się wziąć za jakieś porządne skarby ze starych śmietników, to nawet jakiś nóż, widelec czy nawet cały talerz da się znaleźć, to ten jakieś proszki zbiera, jakieś śmierdzące ciecze i miesza. Żeby sprawdzić, czy dobre BUM!!! będzie. Toż taką piękną ruderę sobie znalazłem, a tu masz, przypałętał się na parter, coś zmieszał ze sobą i nagle wszystko zaczęło się sypać na głowę. A nawet dużych dziur w dachu nie było, jak już nawet padało to się dało znaleźć suchy kąt. A musiał to rozwalić... żeby chociaż z tego naboje się udało zrobić, to by się te karabiny uruchomiło i zajęło cały port, a wszyscy by się musieli słuchać, a tak co? Tylko za kawał twardszego kija robią... A Chemik to kiedyś na nas ściągnie nieszczęście, wszyscy wokół zginą, a on pewnie sam zostanie, i zajmie ten cały teren. Te lokomotywy, te opuszczone magazyny, te cudne wraki samochodów, co to niektóre jeszcze niespalone fotele mają...

… no i Tangowa Królowa. Nie wspominałem o niej, bo rzadko ją widuję. Ale za to jak się ją zobaczy.. najlepsze ciuchy ma. Twierdzi, że od pierwszego dnia po upadku wciąż te same. Ale kto by jej uwierzył. Jak się jeszcze gdzieś w starym domie znajdzie takie nówki, nieużywane od Upadku, to już same się rozlatują, a ona kłamie, że swoich używa od tylu lat i tylko trochę poszarpane? No i dlatego Królowa. A czemu Tangowa? Bo podobno kiedyś tańczyła, baaa, nawet twierdzi że jej kogoś przypominam... że niby miał zdjęcia na jakimś festiwalu robić, ale Bomba spadła, a potem świat już był inny... Hehe, zdjęcia, śmieszna jest. To takie obrazki, jak w czeskiej gazecie co to widziałem w lokomotywie – i że niby co, mieli o niej w takiej czeskiej gazecie napisać? To musiałaby być chyba jakąś mistrzynią tego tańca... Ale taką gazetę mieć dla siebie... tyle literek, a nie waży tyle co książka z biblioteki... i na marginesach można by pisać, chociaż z tym nie ma problemu. Tu w pobliżu taki wielki sklep ze wszystkim był, to czasem idę jakiś papier zabrać.
Konserwy już dawno zabrali i zjedli, ale papieru nikt nie ruszy, bo niesmaczny, to na co komu. No i mogę pisać, to nie zapomnę liter, ale mieć taką gazetę, to by można codziennie czytać i nie zapomnieć, a pisać by nie trzeba...

  • A Państwo to niby co tutaj robią? Pewnie złom kradną?
  • Ależ skąd proszę pana, widzi Pan, my to nawet własny złom przynieśliśmy, ładna pukawka, no nie?
  • No, no, no, ty mnie tu bronią nie strasz, bo po policję zadzwonię!
  • Ależ skądże, proszę pana, ja tylko chciałem pokazać, że nie kradniemy, swój złom mamy. A w ogóle, to plener jest, proszę pana. Fotograficzny znaczy się, i my zdjęcia robimy, takie, że niby apokalipsa była, i cywilizacja upadła, proszę pana, i chcieliśmy pokazać jak by to wtedy wyglądało.
    I my nawet z właścicielami gadaliśmy, i my mamy zezwolenie, i my możemy panu pokazać. Kuba, pokaż ten papier... aaacha, to tylko tak „na gębę” załatwiłeś, i nie ma żadnego papieru? No to, proszę pana, my nie mamy tego papieru, ale my naprawdę wszystko załatwiliśmy, i my tu tylko zdjęcia robimy, nie kradniemy złomu.
  • Taa, zdjęcia, zdjęcia, już ja widziałem co wy tu robicie. Ognisko sobie rozpalili, tuż koło dystrybutora z benzyną, i sobie siedzą, a aparatu to żaden od kilku godzin nie ruszył. A potem będzie w prasie, że nieznani sprawcy spalili pół zabytkowego portu... że niby właściciele chcieli zburzyć, ale się konserwator nie zgodził, to podpalili, żeby nie było co ratować? Ooo niedoczekanie wasze, to po to mnie tu zatrudnili, żeby pilnować, przed takimi jak wy chronić, wynocha, wynocha...
  • No dobra, towarzystwo, zbieramy się, skoro nas tu nie chcą. To oficjalnie ogłaszam, że pleneru na dziś to już koniec, wszyscy wracają na Ruską. Następny plener w maju, ale to jeszcze roześlemy wici na fejsbuku.


Słońce już dawno zaszło za horyzontem, jednak jeszcze przez kilka godzin będzie jasno. Chemik mówi, że to przez ten pył, że po wybuchu wszystko się zrobiło fluroscesyjne, znaczy się flurose... no, że niby jak kiedyś od pasty do zębów. Ale ja mu nie wierzę, bo przecież zęby nie świecą. Powoli mija czas. Generalnie, jest go teraz tak dużo. Kiedyś, to gdzieś ciągle się pędziło, teraz... czasem trzeba znaleźć jakąś żywność, czasem trzeba dopilnować aby nie stać się czyimś jedzeniem. Dom, dach nad głową – coś, za co człowiek płacił przez całe życie, dziś kosztuje 30 minut twego czasu. Żeby wejść do budynku, wybrać coś co zaraz nie przygniecie cię sufitem, ew. „przekonać” kogoś, jeśli ktoś już mieszka. Że coś za drogie, że kogoś na coś nie stać? Znajdziesz na ziemi – twoje, wystarczy tylko poszukać.
Ew. można pohandlować z Szymonem Handlarzem, cuda niesamowite ma u siebie, a jakieś beznadziejne rzeczy zabiera w zamian. Że niby tam, skąd przychodzi, tych cudów to niby pełno, a takich rzeczy jak u nas to nie ma. I tak wędruje z miejsca na miejsce, i zanosi tam to, co przehandlował u nas – a potem do nas przynosi to, co znalazł u nich. I nawet ma coś, żeby na puszki z jedzeniem przehandlować... w sumie, też sposób na życie. Równie piękny, jak każdy inny. Bo po Upadku Bomby, wszystko wokół takie piękne – jakby Stwórca tą Bombą zniszczył wszystkie nasze problemy. I tylko czasem wraca jakiś taki sentyment do czasów dzieciństwa...
Ałaaa!!! No, chyba koniec pisania, pora zadbać, aby nie stać się jedzeniem dla kogoś...


piątek, 15 lutego 2013

Predator z łukiem kontra Alien


Łup, łup, łup.. nieznośne dudnienie dobija się do głowy. Pomyślałbym, że to tupot różowych słoni tańcujących po nadmiernie czułej głowie, ale to dudnienie jest zbyt realne – wibrujące od basów powietrze porusza się w sposób dający się zauważyć nawet okiem. Któż to tak niemiłosiernie wali o godzinie piątej nad ranem.. uuups, znaczy się o 10 nad ranem, taka drobna różnica. Mimo wszystko, daliby pospać zmęczonemu człowiekowi.
Dudnienie chyba nie zamierza ustać, więc zwlekam się z łóżka i zaspany otwieram drzwi, aby ujrzeć tam... dwójkę wojskowych. No żesz, przeniesiony do rezerwy bez odbywania służby wojskowej, wszystko oficjalnie, rozporządzeniem Ministra Obrony Narodowej, za studia, a tu mi wojskowi spać nie dają? Ki diabeł... i jeszcze bełkocze.
  • Ubieraj się, i to migiem, i tak już jesteś spóźniony.
Że niby co, gdzie, jak? Że niby coś podpisywałem? No ale fakt, podpis tak jakby mój. Widać armia wróciła do pradawnych zwyczajów. No tak, było miło, było za darmo, a jak już człowiek odurzony alkoholem myślał tylko o tym, skąd wziąć więcej, to pewnie po staremu, zafundowali kolejną gorzałkę za mały podpis. Ech, żebym i ja się tradycyjnie zachował, trzy krzyżyki i po sprawie, i niech mi potem jakiś biegły sądowy udowadnia, że to moim charakterem pisma. Ale nie, wyższe wykształcenie zobowiązuje, toż nie wypada, no i się człek durny podpisał jak w dowodzie. Ech, masz ci los...

Będę Predatorem, będę predatorem

Ukryty snajper
Więc się ubrałem. Potem... wszystko samo się podziało. Znaczy się, wzięli mnie za barki, ściągnęli po schodach i wcisnęli między siebie do jakiegoś miniaturowego autka. Ściśnięty między dwoma drabami na tylnej kanapie samochodu raczej nie projektowanego na pięć osób poczułem ulgę gdy auto się zatrzymało gdzieś w lesie.
  • Bierz to, i na strzelnicę.
Że niby co? Łuk i kołczan? No rozumiem, że nasza armia to zbyt bogata nie jest, ale na beryle to ich jednak stać... a w ogóle, to żaden z mundurowych nie miał orzełka na czapce. Więc jaki diabeł.

Na strzelnicy wszystko się wytłumaczyło. Znaczy, nie samo się, sierżancina jakiś wyjaśnił. Że niby Obcy, Alien znaczy się, wylądował we Wrocławiu i teraz trzeba wysłać armię predatorów żeby go dorwać i zaciukać. No dobra, że wylądował to wiem, u Wartaczy pomieszkuje bo na mieszkanie go nie stać, ale żeby mnie za Predatora brać? Już pal licho moją sylwetkę, ale maskować to ja się tak doskonale nie umiem. Auuuć... acha, że mam siedzieć cicho? I że ten predator to taka ściema, to taki płaszcz-niewidkę miał i zwykły żołnierz był? No, w sumie ostatnio coś amerykanie pobrzdąkiwali że taki mądry kamuflaż wymyślili, a tu patrz, dwa miesiące później trzymam to we własnych rękach. No cóż, pozostawię mi zaśpiewać prawie jak Liroy: Będę predatorem, będę predatorem... jak się łuku używać nauczę, scoobie doo ya, będę predatorem...

Chłopy, po naszemu, to TAK oznacza się apteczkę, zrozumieli?
No dobra, odprawa i krótkie wyjaśnienie zasad. Generalnie, to nie ma co liczyć na liczne łupy z kłów Obcego, bo jak na razie to przyleciała sama królowa, tyle że trochę ludzi zdążyła sobie zarazić i opanować kilku ludzkich osobników. Więc trzeba trochę polatać po lesie z łukiem niczym jakiś elf ze śródziemia i pozabijać tych opętanych. Bo egzorcysty to akurat nikt z zebranych nie oglądał, a Pilipiuk to nigdy nie chciał opisać szczegółów technicznych pracy Wędrowycza. No to poubijać... 5 strzał, kawałek linki i jakiś wygięty pałąk ma wystarczyć? Aha, gostek naprzeciwko ma tyle punktów wytrzymałości, ile mu na kartoniku napisali. Za każdy trafiony strzał mam 5/4/2 punkty, Aha, strzały w czarne się nie liczą. Znaczy się, jak hitlerowca postrzelę w hełm, to strzała nie przebije mu tej twardej nazistowskiej stali z jakiej robili swoje nocniki. No, chyba że ktoś ma strzałę z ładunkiem nuklearnym w grocie, ale żadnego skośnookiego z Korei nie zauważyłem w pobliżu.



Apteczka zdobyta
No dobra, za każdy trafiony strzał 5/4/2 punkty i jak sobie wystrzelam więcej niż on ma, to jest martwy. Jak nie, to on mi zada jedną ranę, 5 ran możliwych i zgon. Znaczy, jak zabiję mniej niż pięciu wrogów, to ginę ja. No, chyba że jakieś trofeum zdobędę, po naszemu apteczkę, to mi się jedna rana zasgoi. Jak w jakiejś gierce komputerowej... Rany i trofea liczymy na mecie, więc nie dziwić się marszom zombich mamroczących pod nosem „TROFEUM.... TROFEUM” zamiast „mózg, mózg”. No, trzeba przyznać, oryginalne, zombiak który mamrocze coś innego niż mózg to już coś nowego w fantastyce. Może być ciekawie.
Po odprawie w teren. Jest pierwsza ofiara. Strzała w rękę, naciągnąć na tej lince... auuuuć!!! moja noga!!! Żeby samego siebie postrzelić... ale na razie rany nie mam, nikt nie zauważył. Strzała też nie złamana, więc da się użyć ponownie. Drugi strzał... oj, do nieba to chyba trafię tylko jak św. Piotr ze strachu się przed moimi strzałami schowa, bo zamiast w tego buraka naprzeciwko, to Panu Bogu w okno trafiłem... dobrze, że ten gościu za mną wszystkie swoje strzały w barana wpakował, to się oszuka, że połowa to moje.
Trafienie w nóżkę się nie liczy
I tak się człowiek pałęta przez ten las, pałęta, obcego to wbrew obietnicom żadnego nie ma, same ludziki oszalałe, co to w obronie własnej kolega za mnie powystrzelać musi... a tu jak coś nie błyśnie po oczach! No, jak radar na ulicy prawie, ale że niby co, Rostowski to już po lasach pieszych ściga za nadmierną prędkość? Gdy oślepione oczy wzrok odzyskały, okazało się że jest gorzej niż myślałem. Pal licho sam radar, ten i tak nie dożyje jutra jak te ładunki wokół wybuchną, no ale właśnie... ładunki wybuchowe... radar to miał tylko wykryć, że ktoś się zbliża i rozpocząć odliczanie. Więc nie ma już czasu na strzelanie sobie w stopy, trzeba załatwić radar i detonary w ciągu 30 sekund, zanim wybuchną. O dziwo, wszyscy zamiast ratować sobie życie, to pierwsze co walą w znienawidzony radar, a dopiero potem strzelają rozwalając detonary. Jakieś traumatyczne wspomnienia związane z radarem wszyscy mają, czy co? Jakaś epidemia fotoradarów zżerających portfele, czy co?
No dobra, idziemy dalej. Zabitych wrogów już tyle, że jakby za każdego robić nacięcie na łuku, to by się łuk rozleciał, na szczęście tałatajstwa robi się coraz mniej. Gdzieś z krzaków dobywa się trzask, jakby ktoś strzaskał skorupkę jajka. Że niby co, jakiś szalony druid... ups, to nie ta bajka, znaczy się jakiś szalony ekolog sobie jajecznicę robi w lesie? W ŚRODKU ZIMY??? A nie... gorzej... jaja, wyglądające dokładnie tak samo jak w filmie Ridleya Scotta. Po trzy na każdego, każdy musi rozstrzelać swoje. Jak nie, to ma pecha – widziałem jak wyklute właśnie obce wpełzał w brzuchy nieszczęśników, aby tam przygotować się do kolejnej fazy rozwoju... brrr, okropne, ale jak mawiają „bo to jest wojna, rzeź i rąbanka”.
Raz, dwa, trzy, zarażony jesteś ty...
Tymczasem udaje się przebić do drugiej bazy. Tam już pełno oficerków, sierżantów i innych drących się na wszystkich kaprali. Aha, odnaleźli Królową. Każdy ma uzupełnić do pełna kołczan i zaraz wyruszamy do walki z główną sprawczynią. Ale najpierw posiłek. Każdy obowiązkową porcję grochówy i pączka, że niby po tym można się pozbyć zarażenia po tych paskudnych jajach. Mnie co prawda nic nie zaraziło, ale grochówa wyglądała znakomicie (tak też zresztą smakowała), to co ja się będę sierżantowi sprzeciwiał – najadłem się, nawet po dolewkę poszedłem, to i może mnie sierżant do medalu przedstawi, że niby taki posłuszny żołnierz.

Wojna to będzie straszna bo czas nas będzie chciał zniszczyć...


… lecz nam się uda przechytrzyć go, jak śpiewali przy jakimś ognisku. No, poza tym, że nie czas, a Królowa była naszym wrogiem. Czarna, paskudna, chyba z wodogłowiem jakiś, ale tak to już wszystkie obce mają. Ktoś tam sugerował, że to mózg taki wielki, ale gdzie tam, głupie to, jakby ptasi móżdżek ledwie miały. Te nieliczne mądrzejsze już dawno siędogadały z mieszkańcami naszego fantastycznego miasta, reszta jak widać próbuje zdobyć Wrocław. I trzeba przyznać, że taka Królowa to bestia straszna, samym swym wrzaskiem człowieka unieruchamia prawie równie skutecznie jak bazyliszek. No właśnie, prawie robi wielką różnicę, więc od wykrotu do wykrotu, szybki podbieg, ukrycie się za załomem, szybki strzał i... powtarzamy tak w kółeczko. Zaczynamy 70 metrów od potwora, kończymy... jak potwór padnie, najlepiej nie na nas bo przygniecie. Trzeba przyznać, że nie było łatwo. Oprócz tych, co dali się zarazić niedoszłej jajecznicy, to jeszcze wielu zginęło w walce z Królową. Wielu też jednak przeżyło, więc jak przyszło do dzielenia się łupami, to okazało się, że każdy chce potworowi wybić kły i zrobić sobie piękny naszyjnik z zębów potwora. No, to nawet po jednym na każdego z nas by nie wystarczyło, tyle luda zostało. Problem rozwiązał sierżancina który stwierdził, że on tu jest najwyższy rangą, więc on wydaje rozkazy, a te są takie, że naszyjnik należy się jemu. O nie, niedoczekanie boskie, sam nawet jednej strzały na cięciwę nie założył, a teraz ma sobie nasze łupy przywłaszczać.
Król może i jest nagi,
ale królowa to z pewnością jest martwa
Jedno trzeba mu przyznać, że doskonale nas pogodził: wszyscy zgodnie chcieliśmy mu spuścić porządny wojskowy wp...ol. I co nas powstrzymało? A no akurat on miał chłopina beryla, to gdzie nam z łukami podskakiwać do niego? Ale taką wojnę to ja chromolę, jak sobie nawet naszyjnika z zębów bestii nie można zrobić... zerwałem z szyi nieśmiertelnik, ciepnąłem go na bardziej zmasakrowanego gościa, jeszcze mu zębów trochę powyrywałem (nie, nie żeby sobie zrobić naszyjnik z ludzkich zębów – żeby nie doszli po karcie dentystycznej że to nie ja jednak byłem) i niech sobie mnie wypisują z tej swojej śmiesznej armii... ale ten płaszczyk-niewidka to jeszcze może się przyda, może gdzieś trzeba będzie robić za predatora w obronie miasta?

A jakby ktoś chciał wiedzieć, o co naprawdę chodziło, to zapraszam na stronę Centrum Łucznictwa Tradycyjnego i poczytania o II Osobliwościach Łowiectwa zimą. 

piątek, 8 lutego 2013

Wpis dla Małej Mi


Blog ma już ponad 2 lata, a liczba jego fejsbukowych fanów przekroczyła właśnie liczbę 150. I jako iż nie jest to jakaś specjalnie okrągła liczba, to nie byłoby o czym wspominać, gdyby nie osoba, która okazała się tą 150-tą. Czy to ta sama Mała Mi, którą znacie z książek Tove Jansson? Trudno powiedzieć, to chyba jednak znak, że pora znów napisać coś bajkowego przed zbliżająca się falą grozy w której nie obejdzie się bez alienów, predatorów, apokalipsy, bomby atomowej, i jak na każdy dobry horror przystało istot spoza granicy śmierci.
Gorzałek-Opiłek z kolegą
Ale jak już wspomniałem, dla chwilowego uspokojenia atmosfery wcześniej odrobina bajkowego świata. Skoro jednak Mała Mi to osoba niejednokrotnie złośliwa, to i temat na dzisiejszy wpis musiałem wybrać przekorny. Tak więc trafiło na Gorzałka i Opiłka, przedstawianego przez Krzysztofa Piskorskiego w postaci jednego dziwoluda. Ogorzałek-Opiłek, po modernizacji przemysłu mleczarskiego i pozbawieniu nas tak bezcennego produktu jak kwaśne mleko, stał się pracownikiem Winpolu, gdzie tajniki tradycyjnych metod mleczarskich wykorzystuje do produkcji jakże win wrocławskich.

„Gdy znaleźli się na zakurzonym podwórku, dziennikarz wskazał głową pobliski magazyn z szyldem Winpolu.
  • I co tam porabiasz? Bronicie tej hurtowni jak twierdzy...
  • Jestem teraz kierownikiem – odparł ze śmiechem Miciński. - Kieruję zespołem twoich starych znajomych.
Witek zmarszczył czoło. Jednak w tej samej chwili, jakby w odpowiedzi, z ciemnego wnętrza magazynu dobiegł krzyk:
  • Nie tak, Śtokrotka! Ty tempy fajfusie! Ty nawet lać nie umisz prosto!
  • Gorzałek Opiłek? - Zdziwił się Witkowski.
  • A i owszem. On i cała banda dostali tu angaż. Mnie zaś skapnęła podwyżka i stanowisko kierownicze. Wszystko w nagrodę za innowacje w dziedzinie produkcji.
  • Chcesz mi powiedzieć, że...?
  • Tak. Krasnale zamiast do mleka sikają teraz do wina.
Dziennikarz skrzywił się z obrzydzeniem.
  • Ale... Po co?
  • Widzisz, ich mocz to doskonały konserwant. Subtelna mieszanina siarki i różnych kwasów nadaje trunkowi pożądaną długowieczność. No i charakterystyczny siarkowy bukiet, do którego tak przyzwyczajeni są nasi klienci.”Krzysztof Piskorski, Poczet dziwów miejskich, strona 130
Gorzałek Opiłek bezczelnie spogląda w oczy strażnikom miejskim
Oczywiście, hurtownia Winpolu to nie jedyne miejsce, gdzie możecie spotkać Gorzałka-Opiłka. Z zamiłowaniem robi reklamę restauracji Przedwojennej, przed którą z jakimś koleżką ciągle rozpijają wódkę De Luxe. Oczywiście, odważnym trzeba być, aby tak blisko siedziby Straży Miejskiej popijać sobie alkoholowe trunki bez obawy o mandat. Ale oczywiście, i na to wrocławskie psotniki już dawno znalazły sposób. Choć opróżniają coraz to kolejne butelki, to czynią to bez odkręcania nakrętki. Teraz już znudzeni strażnicy nawet nie odwiedzają naszych poczciwych alkoholików, jednak trzeba przyznać, że swojego czasu toczyły się o to burzliwe boje. Jednak nawet dowody sądowe świadczyły na korzyść Gorzałka – choć przedstawiono wiele zdjęć z pochyloną butelką, to jednak za każdym razem widać było, że butelczyna ma założoną nakrętkę. A że na zdjęciach widać coś w kieliszku – a no, stoją biedoty na powietrzu, bez chroniącego ich dachu, to i czasem coś im do kieliszka napada... kiedyś nawet przez pomyłkę sprawa trafiła do jakiegoś zamiejscowego sądu, że jednak akurat tam znali już podobne opowiadania Wędrowycza, to i sąd nakazał strażnikom odpuścić ściganie krasnali, wiedząc że i tak nic udowodnić im się nie da.
Kieliszek Gorzałka Opiłka nigdy nie jest pusty
Ale pamiętaj: choć krasnale mają niespożyte magazyny trunków wszelakich, to jednak pamiętaj: nie próbuj ich nawet spróbować bez wyraźnej zgody Opiłka. Choć rozmiar ich maleńki, niepozorny wręcz, to krzywdę ogromną są w stanie zrobić człowiekowi, co wielokrotnie użyte zostało w celu ochrony miasta: przed geriatryczną mafią, przed neurotycznymi kotami i innymi potworami atakującymi miasto.
  • Meldujem się, panie podsyskowniku – zasalutował największy, najszpetniejszy i najbardziej zabliźniony z krasnali.
  • Dla ciebie zadanie śpecjalne. Biezes magiewski eliksir i idzies uśpić ludziaków przy zelaznej furcie. Rozumies?
  • Ta jeśt! Ale... Panie Podsyskowniku, gdyby mikśtura nie tego?
  • Wtedy mozes załatwić śprawe rencnie.
    Stokrotka zatarł dłonie. Wyraz jego twarzy przyprawił Witka o dreszcze.
  • Ale, Śtokrotka, bez trupów. Bez trupów.”
Krzysztof Piskorski, Poczet dziwów miejskich, strona 199


A z okazji zbliżających się Walentynek, krótki filmik o tym, jak Mała Mi podrywa włóczykija... Niestety, nie udało mi się go wkleić bezpośrednio pod postem, więc musicie sami go sobie wyklikać.

czwartek, 24 stycznia 2013

Kto zamroził Smoka Wawelskiego?

Niejeden śmiałek nie wrócił z Domeny Królowej Lodu

Strasznie markotne były ostatnio wrocławskie smoki. Wieczorem chowały się w najczarniejsze narożniki jakby się próbowały przed kimś ukryć. Zapytane – zdawkowo odpowiadały po czym szybko oddalały się od przechodnia który je zaczepił. Dopiero wizyta u starszyzny pobliskiego Smoczego Grodu przyniosła wyjaśnienie: ktoś zamroził smoka wawelskiego. Choć do Krakowa daleko, to jednak wszystkie smocze serca wypełniły się strachem, bo i do końca zimy trochę  czasu pozostało i sprawca tego karygodnego czynu ma czas aby i Wrocław nawiedzić i nasze smoki zamrozić. A i sromota to straszna i poruta, że największy ze smoków, potworów ziejących ogniem, dał się... no właśnie, zamrozić. No jeszcze dać sobie głowę uciachać jakiemuś rycerzykowi zakutemu w zbroję, czy opić się wody nadmiernie gasząc nadmiernie rozpalone gardło... ale dać się ZAMROZIĆ? Straszna to śmierć jak dla smoka. Plama na honorze nie tylko jednego smoka, ale rodu całego, a przecież w Smoczym Grodzie to głównie słowiańskie smoki urzędują, potomkowie tego krakowskiego.

Przygotowania do wyprawy

No cóż począć, pomocy smokom odmówić nie wypada. Zresztą, skoro sam Wędrowycz Bardakom na pewien okres odpuszczał, aby tylko na obce tereny się udać i cudze zło wytępić, to czyż i mnie nie wypada do Krakowa się udać i tamtejsze oziębłe smoka stosunki z innymi naprawić? Zwłaszcza, że wyglądało że to nasza znajoma Królowa Śniegu na Wrocław się obraziła i tegorocznej zimy gdzie indziej postanowiła nocować. Toż już nie tylko dla smoków dyshonor, że smoka zamroziła, ale i dla gościnności wrocławskiej, że już nie u nas hotele ją interesują, ale gdzieś w Krakowie.
W Domenie Królowej Lodu, autor: Michał Anderle
Zatraciła się w tańcu... 
a spod fałd jej sukni, 
spod każdej się sypał lód i śnieg...
Cóż począć, pakować się trzeba, zabójczynię dorwać. Lecz najpierw wywiad przeprowadzić trzeba. Facebook, kilka maili, wici wśród znajomych fotografów rozesłane, i już, szybko wyniki pierwszego rekonesansu do mnie spływają. Tak, w Krakowie rozpanoszyła się jakaś wredna Królowa Lodu. Praktycznie nikt jej nie widział, nikt nie zna jej głosu, za to efekty jej działania odczuł każdy. Pal licho, że śniegu na drogach pełno i korki zrobiły się gorsze niż na co dzień, pal licho, że zimno, w końcu to zima i zimno być musi. Gorzej, że wzmiankowanego smoka krakowskiego zamroziła, gorzej, że i Wawel zamrozić próbuje aby za swą siedzibę obrać. Dopóki tego nie osiągnie, to tymczasowo na krakowskim Zakrzówku swój tron postawiła, choć na nocleg inne, nikomu nie znane miejsce obrała. I jeszcze to zdjęcie, przez anonimowego autora zrobione – choć jak mawiają, rozgłosu to on już raczej nie zyska, bo jego głowa wśród tych sfotografowanych leży, gdzieś w lodowatej dolinie.

Podróż, cel Kraków

Zima, niczym królowa, rozłożyła swe śniegowe suknie na ziemi
Tak więc: podróż, cel Kraków. Busem, bo pociągi już dawno tam nie jeżdżą. Lecz skoro podróż, to i o noclegu pomyśleć zawczasu trzeba. Hotele odpadały, bo skoro agenci Królowej odnaleźli fotografa którego tożsamości nikt nie zna, to z pewnością i listy hotelowych gości cały czas do wglądu maja. Więc znów skorzystać trzeba było z gościnności krakowskich znajomych i u nich przenocować. Jako iż od Wawelu daleko nie było, wręcz gdzieś po drodze między zamkiem a obecną siedzibą oziębłej Królowej, to i tu wpływ walki dawał się we znaki. Nawet w mieszkaniu lodowato zimno było, a już o łazience z „przeręblem” lepiej nie wspominać. Tak, tak, łazienka – bo choć wielu myśliwych specjalnie pozostawia na sobie kilkudniową warstwę „naturalnego” brudu, aby zwierzyna nie wyniuchała żadnych obcych mydeł, tak tu już zadanie jest trudniejsze. Wonidła, parfumy – któż by się tym przejmował przy królowej co to ma nos zamarznięty, za to wszystko, co z życiem i ciepłem się kojarzy zczyszczone z ciała być musi.

(tutaj czas na chwilę zamarza z powodu kapieli w domowym przeręblu)


Barbarzyńska szamanka w akcji
Brrr, nie było miło, a traumatyczne przeżycia duszę mą będą nękać przez wieki. Powiem, że same te przygotowania o mało nie przeniosły mnie do Domeny Królowej Lodu, bezpowrotnie, na szczęście jednak z zimnem udało się wygrać, a do Skałek Twardowskiego na krakowskim Zakrzówku dotarłem w klasyczny sposób. Dotarłem na tyle wcześnie, że Królowa nie zdążyła się jeszcze ubrać w swe lodowe kreacje. Tak jak przypuszczałem, barłogu w dolince znaleźć się nie dało, tak więc potwierdziły się moje informacje. Za to spotkałem trzech sprzymierzeńców: miejskiego strażnika zakutanego w kolczugi i zbroje, leśnego zwiadowcę w swych lekkich szatach i barbarzyńską szamankę w grubych zwierzęcych futrach. Choć cel był wspólny, to wszelkie próby ustalenia jednolitej strategii nie przyniosły żadnego efektu. Każdy chciał walczyć po swojemu, nikt z nas nie potrafił zrozumieć metod tego drugiego. Strażnik liczył na bezpośrednie zwarcie i moc ciężkiego oręża, zwiadowca raczej nastawiał się na jakąś podstępny fortel, szamanka chciała walczyć siłą ognistej magii, ja z kolei... no, powiedzmy że po Wędrowyczowsku postanowiłem walczyć. Ale nie zdradzajmy swych sekretów za wcześnie. Tak więc walczyć mieliśmy każdy samodzielnie, co w świetle tego co za chwilę miało się zdarzyć w sumie było najlepszym rozwiązaniem.
I jeszcze jeden współprzymierzeniec:
czarny kot, co to przyniósł pecha królowym








Przybycie... Królowych?

Królowe Lodu zawsze walczą z godnością
Gdzieś w tych naszych kłótniach zatraciliśmy poczucie czasu, i dopiero hałas wydobywający się z jednej z pułapek zwiadowcy doprowadził do porządku. Znaczy się: królowa się zbliża. A właściwie, królowe, bo było ich co najmniej 4. Po jednej na każdego z nas, a zdaje się nawet na deser coś zostanie dla najlepszego wojownika. Jak na królowe przystało: każda w pięknej sukni, każda wymalowana stosownie do sali tronowej. Przyznać trzeba, że na chwilę człowiek zapatrzył się na nie, czego o mało nie przypłaciłem życiem. Tymczasem wojownik rzucił się na swoją „wybrankę”, próbując ją zabić. Kątem oka widziałem, że całkiem nieźle walczył. Jednak taktyka Królowej okazała się skuteczniejsza: żadnych ataków, prosta, podstawowa obrona i... kuszenie wzrokiem. Powabnie, jak prawdziwa dama, uroczo, jak na kobietę przystało, no i skutecznie. Omamić dał się wojak, oszukać, że przecież to spokojna niewiasta, zagrożenia nie stanowiąca, że ona o niczym nie wie, że atak bezzasadny. Otumaniony żołnierz odłożył swój miecz do przypasanej do pasa pochwy, już chciał w rozmowę się wdawać... wtedy wredna Królowa swój charakter pokazała, jak nie wyrwie zaskoczonemu wojowi miecza z pokrowca, jak nie zamachnie się orężem na rycerza.
Żołnierz, co to dał się zwieść Królowej Lodu
 Miecz wielkim łukiem ciął powietrze, bezbronny wojak nawet nie miał się czym zasłonić przed ciosem, już ostrze zbliża się do jego ciała aby bezlitośnie przeciąć wszystkie żyły, aorty, tętnice czy co tam jeszcze w człowieku się mieści... lecz nagle miecz zatrzymuje się, ruch się nagle zamraża, na chwilę cała niszczycielska moc ulatuje z oręża... aby po ułamku sekundy dosłownie, przez miecz przeszły lodowato-niebieskie promienie. Miecz od głowni aż do samego czubka szybko pokrywał się cieniutkim szronem, na chwilę zatrzymał się na jego czubku... i nagle niebieski piorunek przeskoczył z czubka na kolczugę woja, aby następnie rozproszyć się po całej zbroi. Potem twarz jego, jedyny odsłonięty kawałek ciała który dawało się obserwować, nabrał lodowato-niebieskiej barwy.




Tak właśnie żołdak przestał być naszym sojusznikiem, choć na szczęście wciąż wspomnienie wspólnego celu nie pozwalało mu na walkę przeciw nam. Dalszą więc walkę prowadziliśmy już w trójkę. Obserwując lodowatego już żołnierza nie widziałem co się dzieje z innymi. Ja tam walczyłem swoimi metodami, o ile walką to się dawało nazwać. Starałem się sprawiać przyjazne wrażenie, udawać dobrego człowieka co to przybył uprzedzić Lodowe Królowe o haniebnych zamiarach tych skrytobójców, co to na władczynie zimy skrycie czyhali, a że nie znałem miejsca ich noclegu to udało mi się je złapać dopiero w miejscu zamachu na nie. Od słowa do słowa narasta rozmowa, no to może brudzio... rozgrzewająca nalewka z Zaczarowanych Wzgórz jednak robi swoje. I choć do nominalnej mocy wędrowyczowskiego samogonu jej daleko, to magiczne owoce ze wspomnianych podtrzebnickich wzgórz sprawiają, że działa o wiele skuteczniej.









Śmierć szamanki




Śmierć szamanki z rąk podstępnej Królowej
Ja zabiłem jedną królową, szamanka przy pomocy magii drugą, z trzecią poradził sobie zwiadowca. Z czwartą też jakoś poszło, jednak królowe lodu zachowywały się niczym głowy hydry: gdy zabiliśmy jedne, zaraz pojawiały się kolejne. Przyznam, nie była to łatwa walka. Szamance widać sił zabrakło, zarówno tych magicznych, jak i fizycznych, więc musiała się skoncentrować aby choć trochę się „doładować”. Trzeba przyznać, że taktykę przyjęła dobrą, podobnie jak w przypadku dzikich zwierząt, tak i w przypadku lodowych królowych ognisko doskonale odstraszało natrętów czyhających na życie barbarzynki. Jednak drewno z czasem się kończy, a zajęty walką nie byłem w stanie go ciągle dorzucać. Gdy zauważyłem skradającą się kolejną królową, za późno już było, żeby stanąć w obronie guślarki. Rozpędzony przez okrutną władczynię barbarzyński topór rozpłatał jej właścicielkę. Pyrrusowe to jednak było zwycięstwo królowej. Z rozciętych żył buchnęła gorąca krew szamanki, rozpryskując się także po ciele Królowej. Ogień płynąc w czerwonym płynie był tak gorący, że i zabójczyni zginąć musiała. No cóż, mawiają, że niektórzy walczą także po śmierci... tak było i tym razem.






Lodowa Wiedźma

Mrożący wzrok Lodowej Wiedźmy
Jakoś sobie radziłem z pozostałymi Królowymi, mimo iż zwiadowca też w którymś momencie zniknął. Uciekł czy zginął – trudno powiedzieć, bo raczej rzadko go widziałem. Na szczęście napływ Królowych się skończył. Na ich miejsce przybyła Ona – Lodowa Wiedźma. Najstraszniejsza ze wszystkich. Sam jej widok mroził wszystko wokół, i żeby nie nalewka płynąca w żyłach, padłbym na miejscu. Walka nie była łatwa, szala zwycięstwa co i rusz przechylała się to na jedną, to na drugą stronę. Jak wspomniałem, niektórzy walczą także po śmierci – nareszcie rozpaliły się gałęzie wrzucone wiele wcześniej na ognisko rozpalone przez szamankę. Choć jej nie uratowały życia, to chociaż mi pomogły. Oczywiście, nie obyło się bez pomocy zamrożonego strażnika. Gdy już zginęły wszystkie Królowe, które swym pięknem mogły rozgrzać jego serce do lodowej miłości, zwyczajnie zabrakło mu ciepła. Żółtoczerwone płomienie kusiły go, kusiły... choć strach targał jego członkami, to w końcu zbliżył się do źródła ciepła.
Też mi go było szkoda, po takiej przegranej nagle roztopić się niczym bałwan na wiosnę? Tak giną ci, którzy żołnierzami Królowych Lodu się urodzili. Jak widać ci, którzy ich żołnierzami się stali za życia, pod wpływem ciepła wracają do swej poprzedniej postaci. Pozbawiony miecza, wziął jedyną broń, jaką się udało znaleźć – grubą gałąź z ogniska, której jeden koniec się zdążył mocno rozpalić. Nie mogła go widzieć Lodowa Wiedźma, zbyt zaaferowana walką ze mną była. W przeciwieństwie do zadufanych w sobie Królowych, nie zwracała uwagi na chłopczyka, który właśnie pozbył się lodowego okrucha ze swego serca. Czyż ona potrzebuje otumanionego adoratora?
To był jej błąd. Choć potężne uderzenie gałęzią, niczym maczugą, niejednego woja by ogłuszyło, na niej nie zrobiło zbyt wielkiego wrażenia. Za to paląca pochodnia szybko sprawiła, że suknie wykonane z naturalnych ciuchów, mimo iż równie lodowate jak sama Wiedźma, szybko zajęły się ogniem. Cała dolina wypełniła się palącym wrzaskiem płonącej Wiedźmy. Chwilę później przez dolinę przetoczył się grzyb zimna, niczym fala uderzeniowa po wybuchu bomby atomowej, tylko nie tak gorąca. Żeby nie wapienna niecka dawnego kamieniołomu, z pewnością lodowaty ziąb rozniósł by się po całym Krakowie, tak jednak cała moc skoncentrowała się na małym obszarze. Dogłębne zimno przejęło wszystkie żywe istoty w zagłębieniu, a na placu boju pozostaliśmy tylko my dwoje: ja i miejski strażnik.



Tymczasem w domu, czyli jak rozmrozić internet

W zasadzie, po wygranej powinienem sprawdzić co u Wawelskiego. Jednak doszły mnie słuchy, że jedna z Królowych tuż przed śmiercią wysłała swojego agenta do Wrocławia. Tak, w ramach zemsty. Okazało się, że pogłoski wcale nie były przypadkowe, były mocno uzasadnione i gdybym poszedł pomagać smokowi, nie wiadomo jak dziś wyglądałby Wrocław. Na szczęście szybka odsiecz wystraszyła sabotażystę, choć trzeba przyznać, że dzieła zniszczenia nawet zaczął dokonywać. Po powrocie okazało się, że zdążył mi zamrozić internet – na szczęście z takimi problemami to już sobie mój dostawca usługi potrafi poradzić. Choć gdyby nie to, to pewnie powyższa relacja pojawiłaby się wcześniej.


wtorek, 15 stycznia 2013

Fantastyczne podróże, fantastyczni podróżnicy...


Dziś wyjątkowo chciałbym napisać coś, co z Wrocławiem związanego nie jest. To raczej głos poparcia dla blogerów podróżniczych. Akcja „Podróże to prawdziwy lajfstajl” to spójny głos tej części blogosfery przeciw zdegradowaniu ich w corocznym onetowym konkursie na Blog Roku i wyrzuceniu kategorii podróżniczej z listy.
Trzeba przyznać, że wrocławska fantastyka jest w tej kwestii ewenementem. Apokalipsa według Pana Jana wspomina tylko o jednej wyprawie do Poznania, oczywiście militarnej, w Waniliowych Plantacjach Wrocławia bohaterowie oddalając się zbyt daleko od Wrocławia i tajemniczej góry Ślęży napotykają na niewidoczną barierę i giną. Reszta opowiadań wrocławskich odbywa się... no właśnie, głównie w samym Wrocławiu lub jego bezpośrednich okolicach.

Hobbit: Niezwykła podróż

A przecież wystarczy choćby spojrzeć na największy hit filmowy ostatnich tygodni czy książkę J.R.R. Tolkiena na której bazował Peter Jackson żeby od razu zauważyć, że fantastyka żyje podróżami. Nawet istoty tak zasiedziałe w swych domostwach, jak rasa hobbitów, ruszają w wielką wyprawę do Samotnej Góry celem wypędzenia smoka. Choć tu, oprócz wspomnianych niziołków, dominują głównie wypędzone ze swych domostw krasnoludy, próbujące wrócić do swej ojczyzny, to jednak co powiedzieć o wyprawie drużyny pierścienia w trylogii Władca Pierścieni? Długa wędrówka daje doskonały pretekst do zaprezentowania coraz to kolejnych fantastycznych krain, stając się nie tylko klasyką fantastyki, ale i oryginalną formą książki podróżniczej.

Pętla czasu czyli od Odysei ...

Oczywiście, początki podróży w fantastyce zaczynają się równie wcześnie, jak wcześnie pojawia się fantastyka: w starożytności. Bo czyż fantastyczne nie są mity greckie, ze swymi faunami czy nimfami wodnymi? A skoro już mówimy o greckich mitach, to czyż można nie wspomnieć o największym twórcy tych czasów, Homerze? Do dziś uchowały się zaledwie dwa jego dzieła, Iliada i Odyseja, obydwa stanowiące o podróżach. I choć w Iliadzie podróże zbierających się na wojnę wojowników wymieszane są z militarystycznymi opisami, to już praktycznie cała Odyseja to zapis wielkiej podróży po krainach starożytnej Grecji.


Fantastyczne podróże XX wieku

Och, można by powiedzieć, pobłądziło się jednemu zagubionemu wędrowcowi, ale nie generalizujcie, przecież fantastyka to fantastyka a nie podróże, lecz spójrzmy w historię literatury dalej. Ot, chociażby polski romantyzm, ze swymi wieszczami wygnanymi z ojczyzny, przeganianymi z miejsca na miejsce, którzy swe podróże mieszają z onirycznymi wizjami. Lub później, Juliusz Verne, który wciąż inspiruje współczesnych twórców fantastyki.
Bo choć „W 80 dni dookoła świata” to ewidentnie książka podróżniczo-przygodowa i nie ma w niej nawet śladu fantastyki, to co powiedzieć o 20 tysiącach mil podmorskiej żeglugi? Choć pewnie nie jeden dziś odpowie, że łodzie podwodne to jedynie zaawansowana technika morska – lecz za czasów Juliusza Verna był to raczej zamysł z gatunku science-fiction niż opis otaczającej rzeczywistości, w której jedyne podwodne okręty to te, które na wieki osiadły już na dnie oceanów i nawet nie próbują się z niego podnieść. Lecz patrzmy dalej po jego twórczości – podróż do wnętrza ziemi, z ziemi na księżyc – już same tytuły sugerują, że chodzi o podróż, i to bezsprzecznie podróż fantastyczną.
Oczywiście, nie sposób nie wspomnieć o „Autostopem przez Galaktykę” Douglasa Adamsa, już w tytule nawiązująca do podróży. Zresztą i dalej nie sposób stać w miejscu, a motywy podróżne stanowią podstawę zarówno książki jak i filmu. Intryga rozkręca się przy okazji budowy intergalaktycznej drogi, a później dzięki coraz to różniejszym perypetiom bohaterom udaje się zwiedzić całkiem spory szmat galaktyki, nie jednokrotnie cudem uchodząc z życiem (w czym zasługę ma także niezastąpiony ręcznik).
No i wreszcie Tolkien, ze swoimi dwoma epickimi wyprawami, z nietypowymi środkami transportu (pływanie na i w beczce, lot na skrzydłach orła czy jazda wierzchem na gałęziach drzewa niczym na koniu czy słoniu). Tolkien, który wśród głównych postaci stawia wędrowców nie mających swego jednego domu, lecz witanych mile w domach swych przyjaciół – mowa oczywiście zarówno o władcy nazwanym Obieżyświatem, jak i o Gandalfie, któryż wszak przecież też jest podróżnikiem....

… do odysei kosmicznej czyli pętla w punkcie wyjścia

No i wreszcie Odyseja Kosmiczna 2001 i 2010. Historia zakręciła koło i wróciła do punktu wyjścia. Znów zagubiony człowiek stara się wrócić do punktu wyjścia, lecz złośliwy los stawia mu na drodze wszystkie możliwe problemy. Zmieniła się konwencja, zmieniły się i czasy, więc i miejsce cyklopów i syren zajmuje psujący się sprzęt – jednak wciąż pozostaje motyw podróży.

Jeśli wciąż jednak uważasz, że od podróży ważniejsza jest choćby dobra strawa, bo dokąd dojdzie głodny wędrowiec, to zapraszam do fantastycznej restauracji na końcu wszechświata czy do znanego ze swych wyszukanych potraw Grillbaru Galaktyka – lecz tu znów musisz się nastawić na długą podróż, a pyszna potrawa będzie tylko nagrodą za trud podróży.

czwartek, 10 stycznia 2013

Fantastyczne premiery Wrocławia Fantastycznego

Cała Polska wciąż żyje opóźnioną w stosunku do reszty świata premierą Hobbita. Jednak i wrocławskie hollywood nie próżnuje i powstają nowe fantastyczne filmiki krótkometrażowe, których wysyp trafił się tuż po Nowym Roku. Nawiązując do dzieła wiszącego na Muzeum Współczesnym Wrocławia, trzy nowe filmiki trzeba pokazać w trzech różnych kategoriach: BYŁO, JEST i BĘDZIE.
I miejmy nadzieję, że mimo upadku wrocławskiej Wytwórni Filmów Fabularnych, wrocławska potęga filmowa znów się odrodzi dzięki fanom fantastyki.


BYŁO - Zlot fanów Stacrafta 2 Fan4Fan

Było to filmik podsumowujący zlot fanów fanów Fan4Fan, zorganizowany we wrześniu 2012 roku przez Stowarzyszenie Wielosfer. Turnieje graczy, spotkania z twórcami gier, panele dyskusyjne - a wszystko ukazane na tle imprezowego techno. Choć zloty gier komputerowych to nie jest dla mnie tematyka zbyt pociągająca  to jednak muszę przyznać, że film aż miło się ogląda.



JEST - Wrocławski Fanklub Gwiezdnych Wojen

Do kategorii "bieżącej" czyli jest, ewidentnie kwalifikuje się filmik promujący ogólną działalność Wrocławskiego Fanklubu Gwiezdnych Wojen. Chociaż po tej organizacji spodziewałbym się raczej mnóstwa strojów w teledysku promującym, to widać zupełnie inny był ich cel. Mimo wstępu jawnie nawiązującego do charakterystycznych napisów ze Star Wars, reszta filmu to raczej pokazanie, że do fanklubu nie należą jakieś dziwolągi z innych planet i galaktyk, ale zwykli ludzie, których głównym celem jest zabawa. No może z lekką domieszką "złych chłopców" opętanych ciemną stroną mocy, jednak na szczęście dających się opanować przez będące w przewadze siły dobra. Lekkości, polotu i fantastycznej zabawy nadaje użycie muzyki dyskotekowej z lat 80-90tych i slapstickowego pościgu w stylu Benny Hilla.



BĘDZIE - Fantazjada 2013 (Knechci: Stormhill)


W przeciwieństwie do pozostałych, trzeci filmik nie stanowi jeszcze całości, a jest jedynie pierwszym odcinkiem zapowiadanego na najbliższe pół roku serialu. Knechci to wieloodcinkowa zapowiedź gry terenowej Fantazjada, która jak co roku odbywać się będzie na terenie twierdzy Srebrna Góra w okresie Bożego Ciała. To także forma fabularnego pokazania głównych zasad mechaniki obowiązującej w tegorocznej edycji, tak więc w szczególności do oglądania zachęcam przyszłych uczestników tej gry terenowej.


wtorek, 8 stycznia 2013

Odrobina koloru wśród codziennej szarości


6 stycznia już chyba zawsze kojarzył mi się będzie z zimnem i wilgocią. Nie takim porządnym,lodowatym wręcz zimnem śnieżnej zimy, ale takim paskudnym, przenikającym gdy temperatura ciut wyższa od zera napełnia powietrze przeszywającym ziąbem wilgoci, dopełniającym psychicznego chłodu wszechotaczającej szarości brudnych bloków i kamienic. Tak było dwa lata temu gdy pisałem pierwszą notkę na bloga, tak było rok temu gdy przyszło mi zobaczyć pierwszy orszak trzech króli, tradycji stało się też zadość też i w tym roku.
Że jednak Święto Trzech Króli to data znamienita dla bloga, to i w tym roku tradycji stać się musiało zadość i Orszak Trzech Króli trzeba było odwiedzić. Więc mimo pogody diabelsko podpowiadającej „zostań w łóżku, zostań w łóżku” stawiłem się przed południem na wyspie piaskowej, skąd ruszał orszak.
Jak co roku, orszak rozpoczynały zarówno diabły próbujące skłonić ludzi do zejścia na złą drogę, jak i anioły pilnujące porządku. Jednak wyposażone w nowiusieńki sprzęt (klasy o wiele wyższej niż rok temu) tak skutecznie tego porządku pilnowały, że diabły praktycznie zaprzestały swej agitacji. Ledwie jakie niedobitki się pojawiały na wyspie przed rozpoczęciem orszaku, a i w trakcie działalności diabłów zbytnio nie dawało się zauważyć. Gdzie tylko pojawiała się mała chociażby grupka zbuntowanych aniołów, zaraz rozganiana była przez oddziały prewencyjne ich prawych braci, a do jakiejś większej bójki chyba tylko raz doszło, na Placu Dominikańskim. No cóż, w tym roku przewaga aniołów była wręcz miażdżąca, i tylko gdzieniegdzie zauważyć się dawało czujne oko szpiegów Lucyfera, skrzętnie dokumentujących każdy najmniejszy grzeszek maluczkich nowoczesnym sprzętem fotograficznym.
Oczywiście, orszak to nie tylko diabły i anioły. Niestety, sam orszak skutecznie zasłaniany był przez grupkę namolnych fotoreporterów, nie umiejących swych zdjęć zrobić w sposób dyskretny. Zresztą, zrozumiałbym jeszcze nadmierne zapamiętanie w walce o naj, naj, naj-zdjęcie, jednak już przemieszczając się można przecież było dyskretnie usunąć się na bok czy podbiec szybko, a nie w tempie orszaku ślamazarzyć się przed nim udając główną gwiazdę orszaku.
Orszak to oczywiście pochód Trzech Króli niosących swe hojne dary nowonarodzonemu Królowi Niebieskiemu. Niestety, w tym roku wielbłądy zbyt zajęte były obowiązkami macierzyńskimi by godnie przewieźć naszych mędrców, magami też zwanymi. Niestety, król wieziony na koniu niżej ponad tłumem się unosi niż ten sam król niesiony przez wielbłąda, więc i ich splendor gdzieś się zawieruszył i sami stali się częścią kolorowej ciżby.
Tak więc w tym roku, w orszaku zdecydowanie królowały anioły, ze swymi nowymi, dłuższymi, bardziej lśniącymi mieczami. Jednak czy ich buta oraz zdecydowanie pacyfistyczne podejście (bo od kiedy mizerykordia jest mieczem, i to na dodatek długim?) nie sprawi, że dołączą one do grona zbuntowanych aniołów? A gdy poddani Lucyfera znów staną się poważnym zagrożeniem dla Sług Pana, to na ziemi znów rozpętają się wojny diabłów z aniołami...