Ta książka wpadła mi w ręce
zupełnie przypadkiem. Czy na pewno? Czy na pewno przypadkiem było
to, że jadąc na urlop dosłownie sprzed nosa sprzątnięto mi
ostatnie miejsce w samolocie z Wrocławia i musiałem lecieć przez
Poznań? Czy to na pewno przypadek, że zupełnie nie patrząc za
książkami, gdzieś w którymś wolnocłowym kiosku rzuciła mi się
na oczy właśnie ta okładka? Tytuł: Poznań Fantastyczny. Czy
mogłem sobie odpuścić? Zarówno jako autor bloga piszącego także
o książkach umieszczonych w polskim mieście, jak i jako osoba,
która równolegle próbowała przenieść się do obydwu miast,
tylko w jednym z nich nie poszło...
Okładka książki "Poznań Fantastyczny" |
Zacznijmy od okładki
No bo od niej zaczyna się kontakt
każdego czytacza z książką. Po dyskusjach z Anetą Jadowską na
temat okładek jej książek (pamiętacie Złodzieja Czasu z pierwszą
okładką? No właśnie!), zacząłem bardziej świadomie spoglądać
na ten aspekt. I trzeba przyznać, że okładka Poznania
Fantastycznego JEST chwytliwa. Duży zielony kolor, niczym jakiś
glut z mikstury czarownicy, umieszczony w szklanym tłoku, otoczony
brązem wypełnionym steampunkowymi mechanizmami – czyli aż kusi
eklektyzmem fantastyki, co akurat jest dosyć oczywistym aspektem
antologii. No i oczywiście, poznański aspekt, ratuszowy koziołek...
tylko jako były kilkuletni mieszkaniec Gorzowa Wielkopolskiego,
spytać muszę, czemu ten koziołek jest stylizowany na motocykl
żużlowy? Na to pytanie odpowiedzi do tej pory nie odnalazłem.
Zagłada ulicy Wyobraźni
Hitchock kiedyś powiedział, że żeby
stworzyć dobry film należy zacząć od trzęsienia ziemi... a potem
akcja musi narastać. Myślę, że opowiadanie Adama Kubackiego pełni
rolę trzęsienia ziemi, dzięki specyficznemu stylowi pisania.
Kiedyś, na warsztatach dziennikarskich we wspomnianym już Gorzowie
usłyszałem, że należy starać się ograniczać interpunkcję w
artykułach. Bo wzrok naturalnie podąża za tekstem, a tu nagle
rach! trach! trafia na przeszkodę w postaci punktu interpunkcyjnego.
No cóż, utrzymane w stylu Sklepów cynamonowych Brunona Schulza
opowiadanie „Zagłada ulicy Wyobraźni” absolutnie przeczy tej
zasadzie. Liczne przecinki, kropki, wykrzykniki zostały tu sprytnie
wykorzystane, aby tworowi tak pozornie niemelodycznemu jakim jest
tekst prozy nadać pozory rytmu, tempa, pośpiechu... a także
zagłady i chaosu. W przeciwieństwie do najbardziej nawet
dynamicznych książek sensacyjnych, tutaj widz wtłaczany jest w
jakieś pędzenie tekstu, macha oczami na lewo i prawo, by szybciej,
by dalej, byle dogonić uciekającą ulicę.... zdarzyło wam się
zasapać w trakcie czytania książki, niczym po szybkim sprincie? To
spróbujcie tego opowiadania...
Taki pęd oczywiście robi wspaniałe
wrażenie, jednak zupełnie nie sprzyja zrozumieniu treści. Nie raz
się łapałem, że wraz z przecinkami zagalopowałem się mocno do
przodu, przed siebie... i nagle widzę, że od dwóch stron zupełnie
nie wiem, co się w ogóle „wokół mnie” (znaczy się w tekście,
a nie w świecie rzeczywistym) dzieje. Więc cofam się kawałek, i
znowu jest tak pięknie, znowu jest tak cudnie... STOP!!! Znowu
zgubiłem treść.
Bo na treści lepiej się nie skupiać. Jej
treść przypomina dulszczyznę, oburzenie społeczeństwa na
ludzi-kwiaty w schyłkowym okresie ich istnienia. Poznań z Zagłady
to miasto pełne szarych, nudnych ludzi, którym na siłę w życie
wciska się przygoda, kolorowe życie, wyciska z nich ostatnie poty,
i wyrzuca wewnętrznie na wieki wyniszczonych do zdegradowanego
świata. Tak, tak, ta radosna kolorystyka bijąca z tekstu jest falą
zagłady, która niczym powódź Odry zalewa całą otaczającą
okolicę, aby po osłabnięciu niszczycielskiego szału pozostawić
na wszystkim osad brudu i zgnilizny.
Piłsudski zbyt słaby?
Następne opowiadanie to zdecydowanie
steampunk. I podobnie jak rzekłem w czasie jednych z Wrocławskich
Spotkań z Fantastyką (a z czym zgodziła się i reszta
dyskutantów), steampunk jest dziedziną sztuki, która pięknie
wygląda w swoich wizualizacjach, jednak raczej jest ciężka w
czytaniu. I tak jak o omawianej wtedy Maszynie Różnicowej Gibsona i
Sterlinga mogłem powiedzieć, że jest napisana dobrze i to
doceniam, a to mój gust nie pozwala mi się zachwycić jej pięknem,
tak w przypadku Nieporadnego świecidełka nie mogę już nawet tak
pochwalić tego opowiadania. Jakoś niezbyt dobrze mi się to
czytało. Na dodatek, nie wiem czy to przez postać marszałka
Piłsudskiego, czy jednak poprzez sposób pisania i dobór zwrotów,
mimo kilku akcentów nakierunkowujących miejsce akcji na Poznań, to
jakoś mój umysł uparcie bronił się przy umiejscawianiu tego
opowiadania w Warszawie. No cóż, mam wrażenie, że zarówno sam
Poznań, jak i w ogóle wątek fantastyki został tu umieszczony na
siłę, a tak naprawdę, z zamierzenia miało to być awanturnicze
opowiadanko z pościgami rodem z filmów gangsterskich z drugiej czy
trzeciej dekady XX wieku.
Poznań - piękna historia czy wizja upadku?
Kolejne dwa opowiadania przeleciały
przeze mnie niczym pomięta, bezwartościowa kartka papieru rzucona
przez szeroki korytarz. Miastośnienie, choć w ciekawym dla mnie
temacie post-apokalipsy, to jednak okazało się literackim
hip-hopem, szarość, nuda, blokowiska... Poznań daje się zauważyć,
gdzieś pojawia się Cytadela, jednak miejsca nie mają żadnego
znaczenia dla opowiadania. Jest nam trudno, jest nam ciężko,
przyginamy się pod ciężarem hipermarketowych wózków
niepotrzebnych nam zakupów... Historia o trzech gondolach to
pierwszy sensowny wątek w całości, jednak to tylko drobny punkt
ginący w nudzie.
Z kolei Hildegarda jest próbą spisania typowo
poznańskiej historii, niestety jest to
głównie opowiadanie historyczne. Pojawiające się domieszki magii
to raczej próba odwzorowania ówczesnych wierzeń, niż wątek
fantastyczny nadający jakikolwiek sens fabule. Więc dopiero
Zamurowani od północy są warci czegoś więcej niż dwa zdania.
No, ale przy takim minimalizmie tekstu (co akurat jest ogromną
zaletą tego opowiadania) wstyd mi pisać na jego cześć elaboraty
dłuższe niż samo opowiadanie. Ale akurat to JEST ciekawe
opowiadanie.
Kolejne dwa opowiadania to zdecydowanie
opowiadania poznańskie. Chociaż mało tu miejsc dających się
jednoznacznie określić i które miałyby znaczenie dla fabuły,
chociaż brak tu błądzenia krętymi uliczkami Poznania, to jednak
faktycznie czuć w nich poznańskość, która ujawnia się w
nawiązaniu do historycznych walk o polskość/niemieckość tych
ziem. Zdarzenie w Lunecie Aster nawiązuje do okresu zaboru pruskiego
i poprzez powiązanie akcji z polską szkołą w alternatywnym
świecie oraz próbę pokazania wyższości Polski nad Niemcami jak
żywo kojarzy mi się z dziećmi z Wrześni uparcie demonstrującymi
swój opór przed używaniem języka okupanta.
Jednak Śmierć Pana Prezesa to już
tylko opowiadanie z gatunku „historia alternatywna”, w którym
absolutnie nie da się dopatrzyć w nim fantastyki. I oczywiście,
pojawiająca się nazwa Rozbrat definitywnie kojarzy mi się z
Poznaniem (mimo, iż ulicę o takiej nazwie mamy też we Wrocławiu,
i to niespecjalnie daleko ode mnie), to zastanawiam się, czy znana
już ona była w okresie panowania Hitlera nad Niemcami?
Formagedon, kolejne opowiadanko, to z
kolei post-apokaliptyczna historyjka, o którym ciężko powiedzieć
zarówno, że jest ciekawe, jak i że jest poznańskie. Ot,
technicznie poprawnie opowiedziana historyjka równie mało ciekawa
jak Samobójstwa na Maślicach Pilipiuka w antologii „Miłość we
Wrocławiu”. Nie razi, ale artyzmu w niej tyle, raczej produkt
masowy bez polotu niczym kupiona w markecie cegłówka. Albo worek
cementu, jak ktoś woli...
Czy jutro nadejdzie?
Jutro... z pozoru wygląda jak
opowiadanie napisane według szablonu wyciągniętego z książki
„Jak napisać najgorsze opowiadanie swojego życia”. Historia
niczym z Dnia Świstaka czy Dnia Świra... styl? No cóż, w
technikum polonistka notorycznie wypominała mi powtórzenia, mimo iż
dotyczyło to ledwie pojedynczych słów, a Marta Zucker powtarza tu
nie tylko całe zdania ale całe akapity. No i to zakończenie,
autorka bezczelnie sugeruje autorom, że to właśnie jej opowieść
jest najlepsza i to JĄ właśnie MUSZĄ wybrać, baaa, ona
bezczelnie pisze, że JUŻ WYGRAŁA... i wiecie co? Autorka, jak to
kobieta ma w zwyczaju, widać zmieniła zdanie i po przeczytaniu
wspomnianego poradnika o pisaniu literackich gniotów stwierdziła,
że musi napisać coś naprawdę niesamowitego. I trzeba przyznać,
że jej się to udało. Wspomniane powtórzenia świetnie budują
nastrój powtarzalności i nudy codziennego życia, a wszystkie
wyskoki na bok powodują, że czytelnik z zaciekawieniem sprawdza,
czy może tym razem się uda, a może tym? I chociaż z góry
wiadomo, że cała akcja skazana jest na porażkę – no, ale może
jednak? Czy wysiadając z tramwaju przystanek dalej uda się nie
pójść na kartkówkę? Nie, bo przecież następny przystanek okaże
się salką na uczelni, w której masz napisać tą kartkówkę,
której pytania czytałaś już setki razy...
Także wspomniana wiadomość o
konkursie (a później o wygranej) wciąż trzyma się w klimacie
ciągłej nadziei na zmianę i ciągłej porażki. Bo nagle jest
jakieś światełko w tunelu, jest szansa, baaa, ta szansa się
spełnia... a jednak sposób, w jaki autorka uświadamia czytelnika
że to jednak kolejna porażka jest oszałamiający. To jakbyś
został zwolniony z szafotu, a jednak mimo to zginął przypadkowo
zabłąkanym ostrzem gilotyny. Determinizm kontra bycie kowalem
własnego losu...
I chociaż trochę zaspoilerowałem, to
prawdziwa niespodzianka dopiero stoi przed Wami otworem. I tak jak
Powrót z gwiazd Lema zakwalifikuję do tej samej kategorii: "opowiadanie, którego prawdziwą wartość odkrywamy tak naprawdę w dosłownie
ostatnim zdaniu", tak tym, co odróżnia Martę Zucker od Lema jest
wartość opowiadania stanowiącego wstęp – w tym wypadku oprócz oszałamiającego przywalenia czytelnikowi obuchem w ostatnim zdaniu mamy dzieło o dobrej wartości od samego początku.
Podsumowując: Poznań fantastyczny czy nie?
Podsumowując, mimo iż większość
opowiadań nie zalicza się do ciekawych, to książki „Poznań
Fantastyczny. Miasto wyobraźni” nie uznam za niepotrzebny wydatek.
Dzięki pokazaniu nudy i szarości (nie do końca) fantastycznego Poznania, łatwiej pogodzić mi się z
myślą, że kiedyś, kilka lat temu, nie udało mi się przenieść
do tego miasta... wciąż, mimo iż Wrocław jest fantastyczny, mam
silny sentyment do Poznania i ta książka mi go trochę osłabia
(więc może jednak wcale nie przez przypadek że trafiłem na tą
książkę, i to jakaś mistyczna siła sprawiła, że ją
odnalazłem?).
Jednak patrząc z perspektywy przeciętnego
czytelnika... dzięki umieszczeniu dwóch najlepszych opowiadań (co
do Jutro... nie zgodzę się z opinią jurorów nadającą autorce
tylko wyróżnienie) na początku i końcu książki, czytając ją w
oryginalnej kolejności czytelnik dobrze rozpoczyna co skłania go do
dalszego czytania, a na koniec pozostaje z niesamowitym wrażeniem po
opowiadaniu Marty Zucker. I gdy kiedyś z książki zaczną mi
wypadać pojedyncze strony, czy to ze starości czy z nadmiernego
czytania, to z pewnością nie odczuję straty w środku książki –
jednak gdy straty dotkną któregoś z tych dwóch opowiadań to
nerwowo zacznę się rozglądać za kolejnym egzemplarzem książki.
Tymczasem powoli zbieram się do wyjazdu do Poznania aby zweryfikować
czy jest on Miastem Wyobraźni, czy Miastem bez wyobraźni. Z
pewnością Pyrkon będzie okazją, aby skłonić się ku temu
pierwszemu. O ile nadejdzie jutro...