GO WEST, GO WEST śpiewali... ale przecież Pyrkon to na północ? |
Pyrkon... największy konwent fantastyczny w Polsce, a właściwie jedyny polski Festiwal Fantastyki. 4 hale MTP, tysiące ludzi... liczby same w sobie nic mi nie mówiące (poza tym, że to więcej miejsca niż na zapchanym przy każdym konwencie Zamku w Leśnicy - choć jak się okazało, oznacza to niedużo więcej wolnej przestrzeni) więc trzeba było odwiedzić.
Bo Pyrkon zaczyna się we Wrocławiu
Pyrkon: Wejście. Ochroniarz na bramce robi selekcję - mugole zostają na zewnątrz |
Oczywiście, chociaż Pyrkon to impreza
zdecydowanie poznańska, to swym zasięgiem zahacza chyba wszystkie
kasy kolejowe w kraju. To właśnie tu spotyka się pierwszych,
kojarzonych z widzenia z innych konwentów, fanów fantastyki, to tu
słyszy się rozognione dyskusje początkujących konwentowiczów
„czy będzie Pilipiuk? Czy będzie Sapkowski?”, w pociągu
zaczynają się pierwsze wspólne dyskusje. I nawet nie wiedzieć
kiedy mijają te trzy godziny w pociągu, teraz tylko pędzić zająć
dobre miejsce w sławetnym kolejkonie.
Kolejkon to pierwsze zderzenie z
rzeczywistością. Miało być tak pięknie, miało być tak
cudnie... chociaż po zeszłorocznej wpadce Drugiej Ery w pociągu
omawiane były szczegółowe założenia wojny o bilety, włącznie z
taktyką atakowania od strony Berlina a nie od Moskwy, to jednak
organizacja miło zaskoczyła chyba wszystkich uczestników. Chociaż
obiecana kasa od akredytacji medialnych okupowana była takim samym
kolejkonem jak pozostałe, to na szczęście czas stania w kolejce
nie przekroczył 10 minut, a może i 5-ciu. Jeszcze tylko zająć
strategiczne miejsca w sleeproomie i można atakować właściwą
imprezę.
Pyrkon – Rozpoczęcie
Na początek szybkie zapoznanie z
cztero-pawilonem (bo zgodnie z nomenklaturą MTP główny pawilon, w
którym odbywał się Pyrkon oficjalnie podzielony jest na 4 mniejsze
– więc potem to ładnie brzmi, że Pyrkon zajmuje 7 pawilonów :)
i zgodnie z oficjalnym programem można rozpocząć Festiwal
oficjalnym rozpoczęciem. Tak, tak, nawet byłem na otwarciu,
spodziewając się jakiejś gali, jakichś pokazów – skończyło
się na nudnej pogadance, że witamy, co nowego i takie tam. Wiem, z
samych opowiadań powinienem wiedzieć, że na otwarcie się nie
chodzi – no, ale przebaczcie mi, to był mój pierwszy Pyrkon i nie
wiedziałem, na co się piszę. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że
nie dosiedziałem do końca. Lepiej pobiegać było po terenie
cztero-pawilonu i poobserwować co się dzieje.
Rozeznanie w terenie
Dziewczynka z obrazka już trochę podrosła i nauczyła się radzić z potworami |
I przyznać trzeba, że działo się
dużo. Tuż przy wejściu, obok sceny, umościły się wystawy. A
więc były ilustracje z cudownego bestiariusza słowiańskiego (w
tym także takie, których nie widziałem wcześniej na wrocławskich
DF-ach), była wystawa zdjęciowa grupy Golemarium, była wystawa
rysunków wolfsungowych postaci i grafik fantasy. Gwiezdno-wojnowcy przywieźli nawet ze sobą całe makiety kosmicznych statków istacji, jak chociażby tatooiński schron. I całkiem ciekawe stoisko
Rextorn Metalworks, ze swymi głowami smoczą, wiedźmińską i
innymi pracami z gatunku metaloplastyki.
Kapitan Ameryka na stoisku Yatta |
Oczywiście, nie obyło się bez
wystawców, którzy zajęli kolejny kwartał czteropawilonu. Była
możliwość zakupu zarówno elementów, jak i całych strojów,
można było kupić fanowskie gadżety w postaci koszulek, kubeczków,
przypinek i innej drobnicy. Nie zabrakło oczywiście wystawców,
wśród których największą fantazją wykazał się Insignis.
Trzeba przyznać, że stoisko w formie blokady wojskowej na tle
plakatu prezentującego metro robił tak wielkie wrażenie, że z
tego szoku dopiero następnego dnia dotarło mnie, że ten pojazd to
nie samochód terenowy, a raczej uformowana z niego drezyna stojąca
na autentycznych podkładach kolejowych. Choć i tak nic nie przebije
wystawy figurek na stoisku Yatta...
Oczywiście, oprócz znalezienia ofert
kilku obozów larpowych dla kuzyna, co rusz oglądałem się po
wystawach stoisk szukając ciekawego tła do zdjęć, ale o tych na
razie sza, wszystko za chwilę.
W zasadzie ład i porządek skończył
się po tych dwóch pawilonach, bo było ich zdecydowanie mniej niż
grup zainteresowań, którym przydzielać trzeba było odpowiednią
przestrzeń. Dlatego karcianko-planszówki podzielić się musiały
miejscem nie tylko z areną, ale z wioską post-apo. Że jednak
większość wizji post-apo w kulturze współczesnej kojarzy się z
siłowym przejmowaniem terenu, to na szczęście ich było pełno
wszędzie i najgłośniej i najdobitniej ogłaszali swą obecność,
ku ogromnej radości fandomowej gawiedzi.
Trzeba przyznać, że wioska post-apo
została trochę wypchnięta z części pawilonowej i zmuszona
została do zaanektowania także części „korytarzowej”, co
jeszcze dobitniej wpisywało się w klimat post-apokaliptycznego
chaosu. Wioska fantasy okazała się jednak bardziej zdyscyplinowana
i posłuszna rozkazów swych władców, a także Bogów-Organizatorów
Pyrkonu, dlatego mimo iż większą cześć ostatniego kwartału
czteropawilonu zajęła komputerowa sekcja gamingowa, to jednak
wojowie jakoś upchnęli się w pozostawionej im części terenu.
Prelki tylko dla wybranych, czyli
festiwal a nie konwent
Do Pyrkonu podszedłem jak do
klasycznego konwentu, tylko trochę większego. I początek w tej
kwestii był dobry – dwie pierwsze prelekcje udało się zaliczyć.
Choć przed samym Pyrkonem dochodziły mnie plotki o niedostępności
tego typu atrakcji w poprzednim roku to stwierdziłem, że może i
ciasno, ale nie jest źle. Tak więc zaczęło się od zdobywania
wiedzy o pradawnych bóstwach naszych sąsiadów zza wschodniej
granicy. Prelekcja okazała się doskonała okazją do wysłuchania
dawnych pieśni żmudzkich, zarówno monotonnego zawodzenia mającego
wprowadzić w trans, jak i ciekawych rytmicznie wielogłosów. Było
też o tym, dlaczego Litwini lubię się bujać, co wspólnego mają
Litwa i Pocahontas, oraz o co chodzi z tymi batonikami z krwi. Trzeba
też przyznać, że prowadząca, Sue Waniliowa, miała wielki, choć
chyba nieuświadomiony, talent do rozbawiania ludzi.
Potem szybkie przeskakiwanie do
stojącego na uboczu pawilonu 15 na prelkę o charakternikach i
wowkułakach, czyli znów wierzenia naszych wschodnich, choć tym
razem bardziej trochę bardziej na południe pomieszkujących (wciąż
jeszcze pomieszkujących, póki całego ich kraju nie zaanektuje
Wielki Brat) sąsiadów. Było o klasyce literatury z Gogolem na
czele, było też czemu wiedźmy są złe (no bo nie chodzą do
cerkwi co niedzielę, bo mają ogon, bo doją nieswoje krowy... NA
ODLEGŁOŚĆ!!!) oraz co zrobić gdy wiedźma umrze. Pokazany był
ukraiński stosunek do wiedźmy, jakże odmienny od tego
europejskiego. Było też o tym, jak polityka wpływa na wizerunek
diabła i co się dzieje, gdy diabłowi kończy się pieprz w
pieprzniczce. Trzeba przyznać, że ukraińskie postrzeganie biesów
i wiedźm jest dużo bardziej pozytywne i humorystyczne w
przeciwieństwie do znanego nam wzorca europejskiego. Trzeba
przyznać, że prowadzący, Władimir Arieniew świetnie prowadził
swój panel, po bijących z głosu emocjach widać było, że wręcz
żyje tematyką o której opowiadał. Niestety, moja znajomość
języków naszych wschodnich sąsiadów jest zbyt uboga, żeby
samodzielnie słuchać najprostszych nawet prelekcji, niestety,
tłumaczka nie potrafiła oddać tego zaangażowania i treść
przekazana po polsku gdzieś gubiła to, co w niej najważniejsze. Na
pocieszenie pozostała mi rekomendacja opowiadania Koroliva Stariya,
Nechista Sila, w którym to zlot czartów, wiedźm i czarownic nie
wygląda jak zwykły sabat na łysej górze, ale jak … zwykły
festiwal fantastyki (porównanie prowadzącego), na który (nie do
końca) przez przypadek jeden z diabłów przyprowadza człowieka –
konkretniej dziennikarza. Ten co rusz notuje wszystko, co według
opowieści diabłów zrobiły one ludziom, ten jednak niewzruszony
komentuje to stwierdzeniem, że gorsze rzeczy widział w Związku
Radzieckim.
Potem planowo miałem 3 godziny
przerwy, gdyż mimo ogromnego wyboru, jakoś nie udało mi się
wybrać nic ciekawego. To znów było ganianie po wystawcach, focenie
przebranych fanów fantastyki wszelakiej, wyłapywanie znajomych (co
w takim tłumie nie należało do rzeczy prostych). Gdy po upływie
tego czasu próbowałem zajrzeć na pokaz Amadiego, którego kojarzę
chociażby z sesji zdjęciowych PRF-ów, to poczułem, jak wygląda
prawdziwa pyrkonowa atrakcja. Podobnie jak większośc prelek, tak i
w tym przypadku okazało się, że sala jest pełna, nie ma miejsc, i
choćby nawet ubijać tłum niczym robi się to w japońskim metrze,
to najbliższe wolne miejsce znajduje się jakieś 2 metry za
drzwiami, oczywiście po stronie zewnętrznej. Z relacji tych, co
potrafili odstać w kolejce do danej prelekcji nawet pół godzin
wynikało, że często siedząc pod salką wystarczyło wstać – i
już cała sala była zapchana. Niestety, taki sam klimat miał
towarzyszyć większości atrakcji także przez cały kolejny dzień.
No cóż, jak sama nazwa wskazuje,
Pyrkon to nie konwent, a festiwal. A skoro festiwal – to musi być
zjawiskowo, widowiskowo, i w ogóle kolorowo. Nawet najbardziej
ciekawe prelekcje chyba jednak stoją bliżej studenckich wykładów
niż muzyczne koncerty. Dlatego wszystkie przerwy, zarówno te
planowe, jak i wymuszone (czyt. po raz kolejny nie udało się wejść
do salki) postanowiłem wykorzystać na warsztaty fotograficzne. No
bo co jest największą atrakcją Pyrkonu? Oczywiście, że
cosplayerzy i inne strojoroby, jak ładnie to ujęła zeszłoroczna
zwyciężczyni polskich eliminacji eurcosplayu. No więc wyłapywałem
coraz to kolejne ciekawsze kreacje, dobierałem im ciekawe tło i
pstryk!!! Kreacje utrwalone po wieki, a przynajmniej tak długo jak
nie padną obydwa, facebook (gdzie znajdziecie szeroką, choć wciąż
jeszcze nie pełną galerię zdjęciową) i mój dysk twardy. I
trzeba przyznać, że oprócz jakże typowych skilli „technicznych”
w postaci kompozycji zdjęcia, naświetlenia, czy nawet doboru tła,
festiwalowe focenie wymaga dodatkowych umiejętności. Zdecydowanie
wymienić tu trzeba nie tylko umiejętność wyodrębnienia z kadru
ludzi tak nerdowych, żeby przyjść na Pyrkon, ale tak
nie-nerdowych, żeby się za kogoś przebrać. Zdecydowanie
ważniejsza okazuje się CIERPLIWOŚĆ.
Metro w Poznaniu? Czemu nie, jestem za - ale czy musimy czekać do roku 2033? |
Smoczyca ze stoiska Rextorn Metalworks, najtrudniejsze przejście na miejsce sesji zdjęciowej, za to przy okazji zgarnąłem Violet |
No bo wyobraźcie sobie taką
sytuację: znajdujesz sobie modela/modelkę, znajdujesz ciekawe tło,
od którego znajdujesz się (zaledwie?) 100 metrów. Przekonanie
danej osoby ograniczało się do rzucenia propozycji, przejście tych
100 metrów wymagało jednak cierpliwości i doskonałej umiejętności
pilnowania osoby w tłumie. Niby musisz iść przodem, słowem,
„wodzu prowadź w to magiczne miejsce, w którym powstają cudowne
foty”. Jednak co dwa kroki okazuje się, że prowadzona przez
ciebie osoba na zdjęcia została upatrzona przez dzikie tłumy
pragnące sobie zrobić kolejną pyrkonową sweet-focię o temacie
„ja i fajna osóbka na tle tych tłumów”. Taaaa, cierpliwość,
opanowanie i pusty magazynek karabinu są czasem jedyną szansą
żeby nikomu nie zrobić nic złego. To ostatnie jakoś nie do końca
pasuje do zdarzających się wizji wypraszania prawowitych
właścicieli lokalizacji idealnie pasującej do zdjęcia, więc
trzeba czasem trzeba było nadrabiać resztkami nabytego braku uroku
osobistego. Na szczęście większość wizji udało się mniej lub
bardziej udolnie wykonać. Dodam, że po takiej dozie kreatywności
na samą myśl o Maskaradzie moje skojarzenia były:
Where's Willy? They caught him... |
- po co tam iść, skoro mam już chyba prawie wszystkich występujących (co akurat okazało się błędem, ale nie znośnym do przełknięcia), na ciekawym tle, z możliwością ustawienia parametrów zdjęcia, a tam będzie kiepskie jednolite tło i trudne oświetlenie,
- TAM SIĘ NIE DA DOSTAĆ NA TYLE BLISKO, ŻEBY ROBIĆ ZDJĘCIA.
Kolejność wbrew pozorom taka jak
podana, co do drugiego punktu – gdzieś w przelocie zajrzałem z
zewnątrz jak wygląda scena w trakcie maskarady. Pomyliłem się,
tam było jeszcze więcej widzów, niż byłem sobie w stanie
wyobrazić...
Parasolka - metodą na pozbycie się tłumów z tła |
Pyrkon się dzieje...
Można czytać setki relacji, można
oglądać kolejne filmiki z Pyrkon Dancem włącznie, a wciąż
słuchając opowiadań znajomych słyszy się jakąś ukrytą
tajemnicę. No bo są cosplayerzy i strojoroby, są wystawcy, są
prelekcje, pokazy tańców, turnieje juggerowe, itp. Biorąc pod
uwagę, że na co bardziej spektakularne atrakcje się nie dostałem,
wydawałoby się, że gdzie ten zachwyt, gdzie ta tajemnica? Jednak
największa atrakcja zawiera się w tajemniczej, magicznej formule
„Pyrkon się dzieje”. Nic nie odda szalonej atmosfery Pyrkon-Runu
po kalambury, zorganiowanego przez zaprzyjaźnioną
fantazjadowo-teomachijną grupkę larpowców, która i tak jest
niczym przy imprezie zorganizowanej przez Brotherhoods of Beer imprezie
przy jeepie. Nie trzeba specjalistycznego sprzętu nagłaśniającego,
nie trzeba wielkiej sceny czy reflektorów scenicznych. Wystarczy
wspomniany jeep, 6 sekund saksofonowego rytmu zapętlonego w
nieskończoność i bandy oczadziałych wyobraźnią fanów
fantastyki a powstaje klimat, którego z pewnością pozazdrościłby
niejeden transowy festiwal światowy. I ten totalny mindfuck, gdy do
tej pory stateczny, zdziwaczały garniturowiec zachwycający się
swoją pyrą nagle wskakuje na maskę, zakłada nogę na głowę i na
tym nierównym przecież terenie śmiało wymachuje rękami w rytm
muzyki... możecie pytać wujka Google, możecie szukać filmików w
internetach – jeśli was tam nie było, nigdy nie poczujecie tej
magicznej atmosfery imprezy u BoBa.
Impreza zmierza ku końcowi
W zasadzie, w sobotę po północy
miała być jeszcze ciekawa prelka. Jednak po tym, jak rozkręcił
się Pyrkon, nudą byłoby pójście na jakąś prelekcję. Poza tym,
można zbierać na Pyrkonie prelki, można zrobić z tego olimpijską
konkurencję sportową i to z kategorii „sporty ekstremalne”, ale
pójście na prelkę w sobotę po północy byłoby oszustwem, wręcz
ciosem poniżej pasa.
Dlatego do klasyki konwentowych atrakcji
wróciłem dopiero w niedzielę, a i to udało mi się dopiero, gdy
słońce przeszło już za swój zenit, gdy część zmęczonych
fanów brała się za pakowanie albo w ogóle była już w swej
podróży powrotnej. Rozczarowaniem okazał się „między hatem a
krytyką” który zamiast panelem dyskusyjnym i poradnikiem pisania
recek okazał się spotkaniem autorskim z domorosłymi krytykami
(analizatorami) opowiadań. I nie żebym miał coś do prowadzących
– po prostu czegoś zupełnie innego niż spotkanie autorskie
spodziewałem się po przeczytaniu opisu. No i do tej pory nie wiem,
czemu w opowiadaniach mroku nie pisać o dżemie z naleśnika.
Przecież jak wielokrotnie powiedziano, najlepszy horror jest nie
wtedy, gdy wokół pełno wampirów, wilkołaków i innych takich.
Prawdziwy horror jest wtedy, gdy na piękną słoneczną polanę
wchodzi sobie słodki żuczek... a ty ze strachu masz pełno w
spodniach. Na koniec zostawiłem sobie jeszcze Zwierza nieporadnik
blogowy (ironią byłoby dla mnie, gdybym jako bloger, wchodząc na
Pyrkon z plakietką medialną, nie dostał się na te dwie atrakcje
blogowe) i trzeba przyznać, że po hejterskim panelu mocno mnie
zaskoczył ten nieporadnik. I nie ważne, że nie zapamiętałem,
jakie tam rady podawał Zwierzak Popkulturalny, ważny był sposób
prowadzenia tej... nie, nie do końca prelekcji, tego pokazu
multimedialnego, bo słowo „prelka” wydaje mi się zbyt nudne do
zobrazowania tego, co zrobiła Zwierzak Popkulturalny. Bo nie treść
była ważna, lecz sposób opowiadania, ważne było coś, co jest
kwintesencją bloggerstwa - „mówienie samym sobą”. Zwierzak
właśnie to wszystkim pokazała.
Pyrkon – warto czy nie warto?
Bo fntastyka to zło, to czort, diabeł wcielony, uosobiony |
Przed Pyrkonem wrzuciłem wam recenzję
książki „Poznań Fantastyczny” i napisałem, że pojadę
sprawdzić, czy faktycznie Poznań jest miastem wyobraźni. Dziś
muszę powiedzieć, że Pyrkon jest jak ta książka – jedyne, co
zapamiętujesz to bardzo silny dobry akcent na początku i na końcu
które sprawiają, że zapominasz o tych wszystkich niedoróbkach w
środku. Przypadkowo dorwane Poznańskie Nowiny (wydanie z 30 lutego
2014 roku, notabene tego samego wydawnictwa co wspomniana książka)
upewnia mnie w przekonaniu, że poznańska fantastyka jest
zdecydowanie różna od tej wrocławskiej. Ta nasza, to twór który
od dawien dawna wrósł w społeczność. W Poznaniu, to raczej
nieustatkowana, nieopanowana wulkaniczna energia, która znikąd
wyrasta niczym jakaś malarska purchla, wybucha niczym purchawka
wyrzucając w powietrze kolorowy pył. I ten pył jest piękny –
ale trzeba po nim posprzątać, przyzwyczajony do szarości tłum
jeszcze bardziej lgnie do swej rutyny. Słowem, niczym „Zagładzie
ulicy Wyobraźni”. I, podobnie jak w przypadku wulkanu, każdy taki
wybuch, choć z jednej strony pełen piękna i siły, jest też
wyniszczającym czynnikiem zagłady... widać to było chociażby po
wyjściu z terenu festiwalu, gdzie przypadkowo zdarzyło mi się
rozmawiać o Pyrkonie z kilkoma „zwykłymi ludźmi” na poznańskim
dworcu. Niby był pozytywny oddźwięk, niby „fajne, chętnie bym
dołączył”, jednak ciągle walczące z wzorcem: „nie, to nie
wypada, jesteś szacownym obywatelem wielkiej społeczności, nie
wypada ci się tak zachowywać”. W wypalonych dorosłością
sercach pozostaje tylko szary popiół, który nijak nie może sobie
poradzić z fantastyczną kolorowością...
No cóż, tym
Poznaniakom, którzy nie byli na Pyrkonie trzeba powiedzieć: Nie, nie jesteś na to za stary. Więc... keep calm & geek on :)
Hamulca bezpieczeństwa używaj tylko w wypadku ostateczności...
Mój Pyrkon w liczbach:
- 6 prelekcji/paneli zaliczonych,
- 23 atrakcje (w tym pokrywające się) w kategorii: nie-udało-się,
- 1000 pstryknięć migawki,
- jakieś 200 zdjęć opublikowanych, plus jeszcze mała ilość zostawionych na później,
- nie-pytajcie-ile maili ze zdjęciami do wysłania, tej części Pyrkonu jeszcze nie ogarnąłem,
- no i jedno wieloetapowe „Pyrkon się dzieje” zaliczone...