niedziela, 2 grudnia 2012

Magia dawnych aptek


Przedzimie, okres kiedy jesień z zimą nie mogą dogadać się kto ma rządzić ziemi, to oczywiście okres królowania chorób i bakterii. Temperatury spadły na tyle, że organizm ludzki się osłabia, ale jeszcze nie na tyle, żeby zmrozić drobnoustroje intensywnie rozmnażające się w wilgotnym powietrzu. Tak więc to i okres, kiedy częściej odwiedzamy apteki. Dziś niczym nie różnią się one od sklepów kosmetycznych czy spożywczych, jednak jeszcze parę wieków nie był to sklep gdzie podaje się tylko zapakowane pudełeczka z opisami zgodnymi z tymi na recepcie, ale miejsce magiczne, gdzie odpowiednio wyszkolony adept wiedzy tajemnej przygotowywał odpowiednie mikstury.
Źródło: strona Muzeum Farmacji we Wrocławiu
Od roku namiastkę tej magii możemy poczuć w Domu Śląskiego Aptekarza, swoistym muzeum poświęconym metodom leczenia. I choć zbieram się od roku żeby je odwiedzić, to jakoś mi się nie udało. I dopiero prelekcja odbywająca się w Muzeum Narodowym sprawiła, że choć trochę poznałem sekrety pradawnych aptekarzy.
A przyznać trzeba, że miejsca to były magiczne. Specjalnie namalowane wzory na ścianach, niczym celtyckie runy zdrowia, sprawiały, że już tylko wchodząc do tego miejsca człowiek czuł się dużo zdrowszy. Potem było jeszcze magiczniej. W aptekach pod czarnym murzynem dostać można było specjalne, egzotyczne speciały, jak choćby proszek z egipskiej mumii mający zapewnić długowieczność. W mniej egzotycznych można było zakupić specjalny proszek zdrapywany ze skóry jaszczurek mający wybawiać od wielu chorób. Oczywiście tak magiczne preparaty sprzedawane musiały być w specjalnie szczelnych pojemnikach, mających zapewnić że magia nie będzie się w sposób niekontrolowany rozlewać po naszym domu, sprawiając że ożyje któryś ze sprzętów gospodarstwa domowego, jak chociażby piec czy widelec. Oczywiście, szczelny pojemnik to za mało, tak więc w domu zakupione preparaty trzeba było odpowiednio schować – np. pod łóżkiem, w najbardziej oddalonym od okna miejscu. Oczywiście, chować należało o północy, w bezksiężycową noc.
Źródło: strona Muzeum Farmacji we Wrocławiu
Choć dziś te medyczne gusła wydają się nam jeśli nie bezdurną magią, to wręcz zabobonami ciemnego średniowiecza, to nauka już dawno się nimi zainteresowała i... chciałoby się powiedzieć, że się z nimi krwawo rozprawiła. I choć część magii została określona jako bezużyteczna, to jednak spora jej część została ujęta w naukowe ramy aby później móc zapanować nad tajemnymi mocami i je ujarzmić. Substancje znajdujące się na skórze jaszczurki okazały się łudząco przypominać wynalezione przecież wiele wieków później antybiotyki, obecnie masowo pakowane w plastikowe blistry. Choć tylko częściowo udało się działanie kolorowych malunków (odwrócenie uwagi wchodzącego od choroby), to chociaż nazwano je ładnie „efektem placebo” - bo przecież najbardziej boimy się nieznanego, a nadanie nazwy czemuś daje ułudę panowania nad tym.
I choć tyle wieków minęło, choć medycyna i farmacja tak mocno posunęły się do przodu, to do dziś nie udało się wyprodukować żadnej z poszukiwanych przez pradawnych alchemików substancji. Do dziś nauka nie zna formuły ani kamienia filozoficznego, mającego przemienić każdą substancję w złoto, ani panaceum, czyli cudownego leku na wszystko. Dziś jedynie możemy poznać warunki ich pracy, chociażby odwiedzając Dom Śląskiego Aptekarza, co zamierzam uczynić na początku następnego roku, o ile wcześniej nie przyjdzie koniec świata.

Informacje praktyczne:
Adres: Wrocław, ul. Kurzy Targ 4
Godziny otwarcia: wtorki, środy, piątki - godz. 10-15, czwartki: godz. 12-17,
ostatnie wejście najpóźniej godzinę przed zamknięciem

Bilety: wstęp bezpłatny

wtorek, 27 listopada 2012

Kasandra, czyli lampy zagłady

„- Kto nie zamknął drzwi? - Cicho wypowiedziane słowa osadziły Małego w miejscu. 
- Znowu nie zamknąłeś za sobą tych piep....... drzwi – powiedział Janusz znacznie ciszej i jeszcze spokojniej, podchodząc do dygoczącego ze strachu chłopaka. - Masz coś na swoje usprawiedliwienie, mongole jeden?” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Tego miejsca szukałem kilkukrotnie, a jego odnalezienie nie było łatwe. Choć pozornie parę miejsc sprawiało wrażenie podobnych do opisanego, a jednak zawsze nie pasował jakiś szczegół. 
A chodzi o sklepik z częściami elektronicznymi opisanym w „Małym” przez Roberta Szmidta. To opowiadanie od pewnego czasu drążyło moją podświadomość. Gdzieś w otchłaniach mózgu buszowało wspomnienie opowiadania o przypadkowo odnalezionym chłopcu, który wystraszony bał się odezwać, a gdy wreszcie udało mu się pomóc – ściągnął na wszystkich zagładę. Nie pamiętałem, jak dokonała się zagłada, jednak już sama tematyka post-apo i akcja sugerowały że akcja odbywa się we Wrocławiu. 

„- A czego potrzeba, żeby zbudować taki nadajnik? - kolejne pytanie znów zadał Zalewski. 
- Wielu rzeczy. Działających scalaków raczej nie znajdziemy, ale gdyby udało się wykopać jakieś stare radio lampowe...” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Co do poszukiwań miejsca... początkowo wydawało mi się, że robiąc wpis o Kościele 1000 Dziewic przez przypadek odnalazłem to miejsce: sklepik elektroniczny stojący naprzeciwko samego kościoła. Przypadkowa zbieżność czy może współpraca autorów opisujących to samo miejsce skupiając się na innych obiektach? Lecz potem ponownie przeczytałem tekst, bo przecież rozwiązanie byłoby za proste. I zauważyłem, że coś przegapiłem: wrak spalonego tramwaju, w którym na chwilę siada Janusz gdy Mały znika w bramie szukając lampowego radia. 

A więc krok kolejny: przejść całą ul. Jedności Narodowej, szczególną uwagę zwracając na odcinek od Poniatowskiego do Mostów Warszawskich. I nagle jest: rzucający się w oczy, krzykliwy napis: WYPRZEDAŻ LAMP. Nawet numer domu jakże charakterystyczny: 111. Miejsce tak oczywiste i krzykliwe, że nie mogło być prawdziwe. Oczywiście lampy na wyprzedaży to nie lampy do radia, ale lampy oświetleniowe: na biurko, stojące, wiszące pod sufitem. 


„- Lalampy – szepnął chłopak. - Mały wie lalampy gdzie... 
- Nam trzeba lamp do radia, nie żarówek. 
- Raradio, lalampy – chłopak kiwał głową, patrząc cały czas w oczy Zalewskiego. - Mały znać, przynieść, teraz, zaraz...” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

Więc pora iść dalej. Gdy już doszedłem w pobliże Browaru Piastowskiego, tego samego przy którym rozpoczyna się akcja Apokalipsy według Pana Jana. Nie, w hurtowni materiałów elektrycznych lamp radiowych też nie znajdę. I gdy już pozbawiony nadziei zawracam aby wrócić do domu, nagle widzę to: JEST!!! Schowany na samym rogu, jeszcze nie zauważany bo będący za moimi plecami, sklep i serwis z radiami, głównie CB, do tego mnóstwo anten. Więc wydawałoby się strzał idealny: części elektroniczne są, sklep związany z radiami, i jeszcze tak blisko miejsca w którym zaczyna się inne opowiadanie tego samego autora. Czyż życie nie jest piękne? Tylko gdzie ta brama, w której mógłby zniknąć Mały? 
I tylko gdzieś po drodze ciągnie mnie na podwórko zabudowane ohydną plombą koloru kanarkowego... 

„Dotarli, idąc bez przystanku aż do Nowowiejskiej, tam chłopak skręcił nagle do betonowych ruin plomby powstałej w latach dziewięćdziesiątych minionego stulecia i zniknął w jednej z bram. Janusz wolał nie ryzykować. Usiadł na stopniach spalonego tramwaju i z dala od szarej, na wpół zawalonej masy płyt żelbetowych czekał na powrót małego. Trwało to chwilę dlatego zdążył się przyjrzeć wszystkim szczegółom tak tego bloku, jak i okolicznych.” 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002 

W domu jeszcze raz czytam opowiadanie, żeby ładnie ubrać treść w słowa. I nagle odnajduję ją, tą paskudną plombę. A więc jednak to przyciąganie nie wzięło się znikąd. To właśnie gdzieś w jej podwórzu Mały odnalazł radio, a nie w sklepie na Nowowiejskiej. Tym razem przed rekonesansem w terenie dokładnie przeszukuję internet, żeby znów się głupio nie nadziać. I chyba jest: sklep elektroniczny na ul. Daszyńskiego. Czyżby nareszcie właściwe trafienie? Jeszcze raz dokładnie czytam tekst. Bohaterowie idą al. Jedności Narodowej, potem przy Nowowiejskiej Mały wchodzi w podwórze przez bramę plomby wśród kamienic. Do sklepu na Daszyńskiego musiałby przebyć 2 podwórka, jednak z treści opowiadania nie wynika, jak długo szukał radia, ale daje się zauważyć pewne zniecierpliwienie, więc chwilę musiało go nie być. Więc pora na sprawdzenie podejrzeń w terenie. 

A więc jeszcze raz Jedności Narodowej. Faktycznie, w narożniku współczesnego wieżowca znajduje się brama pozwalająca wejść na podwórko. Dalej płot, który odgradza teren należący do wspólnoty od reszty podwórza. Wystarczy przejść za płot... i oczom ukazuje się miejsce niczym z opowiadania Roberta Szmidta. Późna jesień sprawiła, że drzewa wyglądają niczym radioaktywne kikuty z których podmuch zwiał wszystkie liście, a silne promieniowanie sprawiło, że nowe już nie odrosły. Zaniedbane od dziesięcioleci czarne budynki i ich ściany na których wielkimi płatami brakuje tynku, żywo przypominające skórę oszpeconą licznymi popromiennymi bąblami oparzeń. 
Z podwórka wychodzę na ul. Daszyńskiego, która w lewo łukiem prowadzi do sklepu z radiami który jeszcze wczoraj wydawał mi się tym właściwym. Otaczające mnie kamienice wciąż wyglądają niczym z post-apokaliptycznego filmu. Wiele z nich wygląda tak, jakby już teraz, nie czekając na wybuch wojny, miało się zawalić, być może na moją głowę – dlatego trzymam się raczej bliżej jezdni a nie zdradliwych ścian. 

Skręcam w przeciwnym kierunku niż sklep z radiami. I gdy dochodzę do skrzyżowania z ul. Wyszyńskiego – ogromne zaskoczenie. Jedyne czego brakuje aby podkreślić absurdalność tego znaleziska, to wielkiego, kolorowego, błyskającego neonu w kształcie strzałki z napisem „To TUTAJ!”. Wśród sypiących się, zdezelowanych ścian odnajduję jedną, jakby nie dawno odnowioną, która tak silnie kontrastuje z czernią brudu wokół. Sklep z częściami elektronicznymi Kram, ul. Daszyńskiego 42. Gdy wchodzę do środka – tak, tu czuję się jak w znanych mi sklepikach elektronicznych w moim rodzinnym mieście. Niska, przezroczysta lada, w każdym z takich sklepików taka sama. Wokół pełno błyskających diodek, lampek, świecidełek. Z tyłu prosty regał, pełen szufladek z drobnymi częściami: rezystorami, diodami, kondensatorami, układami scalonymi zawierającymi już w sobie drobną inteligencję. Gdy zagląda się do takich sklepików, to nie tylko ma się wrażenie że czas zatrzymał się w miejscu. Każdy z nich jest tak podobny do innego, że budzi się we mnie pewna wątpliwość: czy gdyby nagle tego typu sklepiki pozamieniałyby się ze sobą miejscami, pozostawiając jedynie sprzedawców w tym samym miejscu, czy którykolwiek z klientów by cokolwiek zauważył? Czasem się wspomina o pewnej tajemniczej L-przestrzeni, skupiającej w sobie wszystkie biblioteki, włącznie z ich nieodkrytymi zaułkami, lecz czy te wszystkie sklepiki z częściami elektronicznymi też nie tworzą kolejnej przestrzeni? Czy te sklepiki nie są tylko małym odwzorowaniem nieznanej nam rzeczywistości, która znajduje się gdzieś w przestrzeni nie dającej się opisać opanowanymi przez ludzkość trzema czy czterema wymiarami? 




Czemu tak uwielbiam to opowiadanie? Pomyślelibyście, że z powodu swego wykształcenia, do którego tak się ono odwołuje. Do tych drobnych tranzystorów i potencjometrów, które obecnie przecież budują naszą cywilizację elektroniki, a które kiedyś mogą przyczynić się do naszej zagłady. A mnie chodzi o postać bohatera, który czasem jest zbyt zastraszany przez niektórych co sprawia, że zamyka się w sobie i zapomina o otaczającym go świecie. I może przez tą ironię że to, co jeszcze kiedyś uznawaliśmy za najwspanialsze na świecie, może nagle stać się przyczyną naszej zagłady. Imperia powstają, aby upaść – jak mawia stara prawda historii. Czy obecnie żyjemy nie w imperium określonymi granicami krajów, a w imperium wyznaczonym rozwojem techniki, i czy takie imperium też czeka nieuchronna zagłada. Kto wie, może przekonamy się 21 grudnia... A wtedy każde radio może nam ściągnąć na głowę Kasandrę... 

Nie chciał żyć, ale przeżył. Jego mózg zadziałał jak bezpiecznik, coś przepaliło się w nim, odcinając dostęp do niemal wszystkich informacji i wspomnień dotyczących tamtych wydarzeń. Żył, chodził, oddychał, ale nie pamiętał. Nie czuł się winny, chociaż już dziewięciokrotnie musiał opuścić bezpieczne schronienia. Dziewięć razy obserwował zachód niewidocznego słońca i tyleż razy czuł konwulsyjne drgania ziemi – jedyne echa niewielkich, podziemnych eksplozji kończących czyjś żywot, czyjeś marzenia. 
Robert J. Szmidt, Mały, opowiadanie zamieszczone w Science Fiction, listopad 2002

czwartek, 15 listopada 2012

Cicha apokalipsa

Autor: Hannibal Smoke


Rok 2012. Według kalendarza Majów, rok końca świata. Na fali tej przepowiedni powstały dziesiątki filmów, książek, artykułów prasowych. Naukowcy zaczęli odnajdywać kolejne anomalie w pracy Słońca, Ziemi, kosmosu. Nadmiernie wyeksploatowany temat zaczął nużyć i już od połowy roku raczej nikt nie wspomina o mającym nastąpić kataklizmie. Anomalie się częściowo uspokoiły, dla innych odnaleziono dla nich wytłumaczenie lub model matematyczny udowadniający, że wcale nie są takie straszne. Podobno nawet UFO coraz rzadziej się pojawia nad Ameryką, a więc ilość niepokojących sygnałów maleje (choć pewnie zwolennicy teorii spiskowej stwierdzą, że znający się na rzeczy kosmici odpowiednio wcześniej ewakuowali się z zagrożonej planety). A może po prostu skończyły się „kartki w kalendarzu” i Majowie, gdyby żyli, „dodrukowaliby” sobie kolejny kalendarz, tak jak i my to czynimy co roku ze swoimi? 

I gdzieś w tym natłoku katastroficznych informacji, gdzieś w tym przesyceniu obaw gdzieś ginie nam informacja o powolnym umieraniu zabytków. O apokalipsie bardzo powolnej, zupełnie niespektakularnej, za to nieubłaganej. Poza krótkimi okresami kiedy coś się z łoskotem zawali, to raczej apokalipsa cicha, niesłyszalna ludzkim uchem. Bo któż usłyszy trzask drobinek lodu rozsadzających spoiwo między kamieniami, któż usłyszy unoszące się z wiatrem niczym kurz drobinki dachówek, któż usłyszy reakcję chemiczną kwaśnego deszczu z kruszejącym materiałem cegłówek.





Proces powolny, lecz nieubłagany. Gdzieś milimetr, gdzie indziej mikrometr, rzadziej odłamie się kilka centymetrów tynku pod wpływem upadającej z drzewa szyszki czy rzuconego niedbale kamienia. Pozornie mało, lecz nagle się okazuje że zmurszała konstrukcja nie jest już w stanie utrzymać ciążących na niej ciężarów, waląc się z ogromnym łoskotem. Czy drzewo walące się z łoskotem wydaje dźwięk, gdy nie jest obserwowane? Pozornie błahe, lecz jakże skomplikowane pytanie filozoficzne godne Pratchetta... czy więc porzucony, walący się budynek woła rozpaczliwie o pomoc, czy może w ciszy powoli umiera? Co dzieje się z rozpaczliwym krzykiem o pomoc, jeżeli nie zostanie zauważony przez kogoś? Rozpływa się w niebycie? A może go po prostu nie ma?












Tą apokalipsę wciąż można zatrzymać. Choć wiele zabytków już dawno przekroczyło pewną granicę, po przekroczeniu której zabytku nie da się już odratować do stanu początkowego, to wciąż można utrzymywać go w obecnej, niezmienionej formie. Wiele budynków można odremontować, przywrócić do stanu świetności, co zresztą niektórzy czynią przekształcając zamki na hotele, restauracje. Niestety, to tylko ułamek potrzeb. Choć wiele mówi się, że na Dolnym Śląsku Wrocław jest ratowany kosztem innych miast – jednak trzeba szczerze powiedzieć, że ratowany nie jest Wrocław, a jedynie spektakularne, popularne zabytki. Chodząc po ulicach Wrocławia łatwo można natknąć się na zniszczone kamienice. Te czarne jak noc, dawno nie odnawiane, choć straszą, wciąż jeszcze mogą konkurować w konkursie piękności z innymi, z których dawno odleciały już wszystkie zdobienia a ściana straszy spróchniałymi zębami cegłówek. A przecież problem nie dotyczy tylko kamienic... 


„Przedostał się przez resztki mostu na Ostrów Tumski, potem dalej na dawną ulicę Jedności Narodowej. Azylanci unikali tej części miasta […] Zgadzał się z Profesorem, że wyższa zabudowa stanowiła duże zagrożenie. Wypalone, naruszone dziesiątkami huraganów ściany poniemieckich kamienic mogły w każdej chwili zawalić się i pogrzebać nieostrożnego przechodnia. "
Robert J. Szmidt, Mały, Science Fiction listopada 2002, 

Powyższe słowa to jedna z wizji Wrocławia po apokalipsie spowodowanej wybuchem bomby atomowej. Niestety, chodząc dziś po tych ulicach ma się wrażenie, że ta apokalipsa już nastąpiła. Brak jeszcze tylko wszędobylskiego pyłu, choć i zakurzenie jest tu ogromne. Może więc jednak apokalipsa już dawno przeszła niezauważona?

czwartek, 1 listopada 2012

Statystyki życia i śmierci miasta Breslaw

Jeśli oczekiwaliście, że we Wszystkich Świętych odwiedzę Fałszywy Cmentarz, to niestety, musicie jeszcze poczekać. Jego poszukiwania jeszcze trochę potrwają, a w międzyczasie pokażę Wam inne miejsca opisane przez wrocławskich pisarzy fantastyki. 
Kometa Halleya, źródło: TriviaChamp
Dziś chciałbym się jednak zająć nie miejscem, a pewną publikacją: statystykami życia i śmierci Edmunda Halleya. Większość z Was kojarzy pewnie go jako astronoma który odkrył powtarzalność przylotów komet nad Ziemię, i właśnie dlatego pierwsza z takich pieriodycznych komet, 1/P, została nazwana oficjalnie kometą Halleya. Zapewne niektórzy z czytelników bloga mieli szanse zobaczyć sławetną kometę gdy zbliżała się do ziemi w 1986 roku, zapewne też nastoletni czytelnicy dożyją kolejnej jej wizyty za niecałe 50 lat. 
Jaki jest jednak związek komety z Wrocławiem? Poza „Księciem astronomów swoich czasów" chyba żadnego. Tak więc nie o komecie chciałem dziś pisać, lecz o pracy napisanej przez astronoma, lecz także matematyka. To, o czym chciałem dziś pisać to jego dzieło „An estimate of the degrees of mortality of mankind, drawn from curious tables of the births and funerals at the city of Breslaw, with an attempt to ascertain the price of annuities on lives” (Ocena stopnia śmiertelności rodzaju ludzkiego, poczyniona na podstawie ciekawych tablic narodzin i pogrzebów w mieście Wrocław, z próbą ustalenia ceny rent). 


Kroniki życia i śmierci

Caspar Neumann, źródło: Wikipedia

This Defect seems in a great measure to be satisfied by the late curious Tables of the Bills of Mortality at the City of Breslaw, lately communicated to this Honourable Society by Mr.Justell, wherein both the Ages and Sexes of all that die are monthly delivered, and compared wiht the number of the Births, for Five Years last past, viz. 1687, 88, 89, 90, 91, seeming to be done with all the Exactness and Sincerity possible. 
Edmund Halley, An estimate of the degrees of mortality of mankind, drawn from curious tables of the births and funerals at the city of Breslaw, with an attempt to ascertain the price of annuities on lives

Jednak zanim zacznę pisać o tym dziele, napomknąć muszę o Casparze Neumannie, niemieckim kleryku i profesorze. Człowiek ten przez 5 lat tworzył specyficzny rejestr zgonów i śmierci mieszkańców miasta Breslaw. Stworzona przez niego baza danych zawierała rozbudowane dane na temat umierających, zawierająca zarówno dane o płci i wieku, jak i pełne informacje o narodzinach. Po co to robił? No cóż, Caspar Neumann analizował te dane aby obalić przesąd, że śmierć człowieka zależy od faz Księżyca. Wyniki swoich badań opublikował w książce „„Reflexiones über Leben und Tod bei denen Breslaw Geboren und Gestorben” (Rozważania nad życiem i śmiercią na podstawie narodzin i śmierci mieszkańców Breslaw). 


Wrocław - miastem wzorcowym?

Popiersie Edmunda Halleya,
źródło: Wikipedia
This City of Breslaw is the Capital City of the Province of Silesia; or, as the Germans call it,Schlesia, and is situated on the Western Bank of the River Oder, anciently called Viadrus; near the Confines of Germany and Poland, and very near the Latitude of London. It is very far from the Sea, and as much a Mediterranean Place as can be desired, whence the confluence of Strangers is but small, and the Manufacture of Linnen employs chiefly the poor People of the place, as well as of the Country round about; whence comes that sort of Linnen we usually call your Sclesie Linnen; which is the chief, if not the only Merchandize of the place. For these Reasons the People of this City seem most pro-|<598>per for a Standard; and the rather, for that the Births do, a smaller matter, exceed the Funerals. The only thing wanting is the Number of the whole People, which in some measure I have endeavoured to supply by comparison of theMortality of the People of all Ages, which I shall from the said Bill trace out with all the Accuracy possible. 
Edmund Halley, An estimate of the degrees of mortality of mankind, drawn from curious tables of the births and funerals at the city of Breslaw, with an attempt to ascertain the price of annuities on lives

Tylko dwóch lat potrzebował Edmund Halley aby dowiedzieć się o dziele niemieckiego pastora i na jego podstawie wysnuć własne wnioski. W swym dziele uznał Breslaw za miasto wzorcowe: miasto leżące w spokojnym obszarze kontynentu, nie będące portem odwiedzanym przez liczne rzesze obcokrajowców (niewielka migracja ludności). 
Na podstawie danych zgromadzonych przez Kaspara Neumanna, Edmund Halley określił wielkość miasta na 34 tys., z czego ponad 9 tysięcy to mężczyźni w wieku poborowym (między 18 a 56 rokiem życia). Statystycznie mieszkańcy Breslau żyli 33,5 roku. Na wynik ten zapewne miała wysoka śmiertelność małych dzieci, która według astronoma wynosiła 45% wśród osób w wieku 1-6 lat. Analizy te znane są obecnie pod nazwą wrocławskich tabel życia Halleya”. 
Praca Halleya nie ograniczyła się do zebrania i uporządkowania suchych danych. Na jej podstawie Edmund Halley zaproponował rządowi wprowadzenie polityki „prorodzinnej” mającej na celu odstraszanie od bezżenności poprzez podwyższone podatki i przymusową służbę wojskową. Z kolei w przypadku rodzin wielodzietnych (powyżej 2 dzieci) sugerował ich wspieranie przez rząd oraz wspieranie ubogich poprzez tworzenie miejsc pracy, aby mogli oni zarobić na chleb nie obciążając społeczeństwa. 

Wrocławskie tabele życia, znalezione na Halley.pl
Praca Halleya miała kapitalne znaczenie, gdyż uzmysłowiła zainteresowanym osobom i instytucjom, że można w sposób ilościowy dokonywać szacunków pewnych stosunków liczbowych w dużej zbiorowości (populacji) na podstawie analizy danych odnoszących się do niewielkiej nawet podgrupy (,,próby”). Co więcej, uzmysłowiła wszystkim możliwość pewnych predykcji statystycznych dotyczących długości życia człowieka, a więc szacowania szans – na przykład – osiągnięcia przez osobę 25-letnią wieku lat 40. Pierwszymi beneficjentami były… państwowe instytucje sprzedające dożywotnie renty. Handel rentami wprowadzono na początku XVI w. w miastach hanzeatyckich (Holandia, płn. Niemcy) i Anglii. Renty podlegały monopolowi państwowemu i miały – w założeniu – podreparować budżet państwa. Na początku sprzedawano jednak dożywotnie (!) renty po tej samej cenie, bez brania pod uwagę wieku przyszłego rencisty. 

Tak więc podstawowa wiedza z zakresu statystyki pozwoliła organizacjom emerytalnym zapanować nad śmiercią i jej kosztami. Dodajmy, że „wrocławska metoda Halleya” stosowana była w niektórych towarzystwach ubezpieczeniowych jeszcze w XVIII wieku, a później wciąż była udoskonalana będąc podstawą nowych metod.

piątek, 26 października 2012

Migawki z wielu snów

<trach> 

Budzisz się w jakimś starym magazynie, chyba teatralnym – bo wokół pełno lalek. Drewnianych, ceramicznych, szmacianych, na sznurkach, bez sznurków. Każda z nich oparta o sztalugę, na których rozwieszone są płachty papieru z wypisanymi wielkimi bukwami hasłami typu: SMUTEK, PODRÓŻ, ROZSTANIE... nie możesz się skupić na hasłach, bo gdy tylko wzrok losowo zawiesił na dwóch przypadkowych, w twoim umyśle słyszysz słowa: WEŹ   LALKĘ   DO   RĘKI,   NIE   WAŻNE   JAK,   BYLE   NIE   ZA   GŁOWĘ. Posłuszne rozkazom (lecz nie tobie) ręce biorą losowo wybraną lalkę za sznurek... NO   PRZECIEŻ   MÓWIŁAM:   NIE   ZA   GŁOWĘ,   CZYLI   ZA   SZNUREK   NA   KTÓRYM   WISI   GŁOWA   TEŻ   NIE -rozbrzmiewa w twojej głowie po czym tracisz przytomność... 
Tak jakby ktoś szarpnął za sznurek, na którym wisi twoja głowa...

<trach> 

Smutna scena rozstania. Obydwoje wiedzą, że to już pora, że za chwilę odjeżdża ostatni pociąg. Obydwoje wiedzą, że On musi wyjechać – jednak w obu umysłach wciąż żyją nadzieje, że może jednak uda się tego uniknąć, może jest jakieś rozstanie. Choć przedyskutowali to wielokrotnie, wciąż mają nadzieję, że przegapili jakieś rozwiązanie. Lecz rozwiązanie nie chce dać się odnaleźć, a czas ucieka 

<trach> 

Jesteś aktorem w fabryce snów. A właściwie – kandydatem. Przed tobą tajemnicze jury oceniające twoje starania. Niby zwykła próba – lecz ich twarze są niczym gipsowe maski, pokerowe twarze które w żaden sposób nie okazują czy im się twoja gra podoba. Czy lepiej ci poszła rola kowboja czy umierającego kochanka? Starasz się jak możesz – a oni pozostają niewzruszeni. Nie pada nawet zbywające „skontaktujemy się z panem w najbliższym czasie”... tak więc dostałeś tą rolę, czy nie? 

<trach> 

Siedzisz w kawiarni, naprzeciwko piękna kobieta. Choć ciężko ci oderwać wzrok od jej oczu, to gdzieś kątem oka dostrzegasz duże wielościan z napisem „randka”. Jakże wspaniale się do niej miło uśmiechać, jak miło wymieniać miłe słówka. Kątem oka dostrzegasz leżący na stoliku przed nią flexagon z napisem „wygrana”. Oj, jaki ona miała wspaniały dzień – ta jej uciążliwa sąsiadka która ciągle przysparzała wam obojgu problemów, przyniosła jej dziś ciasto w ramach przeprosin, przełożony dał jej podwyżkę i nieśmiało pobąkuje o szansie na awans, zakupiony w kiosku los (przecież dopiero co mówiła, że nigdy nie gra w lotka!) okazuje się wygranym. No, nie od razu szóstka, ale zastrzyk gotówki czeka ją jednak porządny. Obydwoje nie możecie uspokoić swoich rąk, gdy nagle zauważasz, że ona obraca twój flexagon. U ciebie chyba też była „wygrana”, jednak ona obróciła ją na porażkę – jakby czując, że przecież twój dzień nie był taki wspaniały, wręcz odwrotnie. A ona dopytuje o szczegóły... dopiero po chwili zauważasz, że duży wielokąt już jakiś czas temu ktoś podmienił na taki z napisem „KŁÓTNIA”. Dokładnie w tym momencie, twój umysł przypomina sobie wszystkie skargi, wszystko co cię w niej drażni. To jej wina, że tobie dziś nie idzie, ona za to ma wspaniały dzień. Oburzasz się tym, że czemu ona ma tak dobrze, a ty tak źle, chciałbyś aby i na jej flexagonie pojawiła się porażka. I chyba siłą umysłu go obracasz, zastanawiając się co złego jej się przytrafi. Na jej flexagonie pojawia się „Praktykantka”. Cóż to ma znaczyć? Co obudzi się w jej umyśle?


<trach> 

Jesteś zabawką. Szarym, małym misiem, który przecież był Najważniejszy dla Pewnej Małej Dziewczynki. Teraz leżysz przybrudzony wśród innych nikomu niepotrzebnych gratów - starej miski, stłuczonych okularów, sznura sztucznych pereł, wyświeconej latarki. Gdy wreszcie przyjdzie jakiś Klient - czy weźmie ze sobą do domu właśnie ciebie, czy może coś innego? Czy los Rzeczy Zakupionych okaże się dla nich szczęśliwy, czy może i tak w końcu wylądują na śnietniku?

<trach> 

Słyszysz kroki. Widzisz... nie widzisz nic, twoje oczy rozsadza wszechogarniająca ciemność. Siedem, osiem, dziewięć, zwrot... w ciemności nie daje się dostrzec nikogo. Siedem, osiem, dziewięć, zwrot. Momentami słyszysz jakieś chaotyczne strzępki rozmowy. „Poprawić ci poduszkę?” „Podać ci wody?” Siedem, osiem, dziewięć, zwrot. Choć po głosie można by pomyśleć, że to osoba w miarę młoda jeszcze, w twoim wieku, to jednak te kroki są niczym kroki osoby starej, ociężałej, głuche tąpnięcia bosych stóp o drewniany parkiet. Siedem, osiem, dziewięć, zwrot. Ciągła rutyna, stały wzór postępowań. Gdyby coś mogło ją przerwać...
<trach> 

Stoisz przed oknem. W oknie naprzeciwko stoisz ty sam odwrócony twarzą do siebie, aby kawałek dalej, przed kolejnym oknem, zobaczyć znów siebie samego, ale stojącego tyłem do ciebie – tak, jak ty stoisz. Rekurencyjny obrazek, powtarzający się w nieskończoność. Dopiero gdy odejdziesz krok w bok, możesz zrozumieć tą optyczną sztuczkę. Nieskończenie długi, rekurencyjny tunel – a naprawdę ta nieskończoność ma szerokość korytarza i składa się z dwóch luster. Zwykłych, prostych kawałków szkła pokrytych cienką warstwą srebra. Tajemnica nieskończoności zgłębiona... lecz cóż znaczą te papierowe ptaki? Nie przechodź pod drabiną, to przynosi pecha – a może to tylko durny mit ze świata jawy, a każdy boi się przejść przez portal do rajskiego świata snów? 

<trach> 

Który to już raz kolei przewracasz się na bok? Od godziny próbujesz zasnąć, samo obracanie się w tą i z powrotem zmęczyło cię już tak, że z samego zmęczenia powinieneś usnąć. A jednak nie możesz... coś ciągle cię budzi w momencie, gdy ci się już wydaje, że zasypiasz...

<trach> 


Dwoje ludzi, zawzięcie się kłócą. O co? Chyba już dawno zapomnieli, już dawno zużyli wszystkie powody do kłótni, ale coś trzeba robić. Przyzwyczajenia biorą górę – a więc się kłócą. Surrealizm tej sprzeczki pogłębia osoba stojąca z boku – nagle klepie jedno z nich w ramię i mówi coś za niego, lub za nią – zależy kogo sobie upatrzy. A potem oni wracają do swojej kłótni, tak jakby to nie obserwator, a jedno z nich powiedziało te słowa... po kilku takich przerwach zauważasz tajemnicze patyczkowe konstrukcje za nimi. Jeszcze kilku przerw potrzeba, abyś zauważył, że przy każdej przerwie, między tymi „stworami” pojawia się kolejny patyczek. Tak, jakby ktoś budował most między dwoma wieżami. Czy kłótnia się skończy, gdy most połączy obydwie „istoty”? A co, jeśli most spowoduje rozsypanie się konstrukcji, albo wywrócenie jednej z wież? 

<trach>

Kanapa. Na niej Ona i On. I karteczki z napisami: ONA, ON – na wypadek, gdyby ktoś nie odróżnił. Przed nimi plansza, niczym czerwono-niebieskie szachy, ale tylko dwa pionki – ONA i ON. W kolorze czerwonym i niebieskim. Każde z nich ma prawo poruszać się o jedno pole po planszy – zarówno na pola o swoim kolorze, jak i tym drugim. Wejście na każde z pól powoduje odsłonięcie jakiegoś problemu – albo męskiego, albo żeńskiego. A wchodzący na nie ma przedstawić swój punkt widzenia problemu. Czy go obroni, czy podda się argumentacji drugiej osoby? Czy to ich zbliży, czy rozdzieli? Rozgrywka trwa... 

<trach> 

Rajsko białe, puszyste ściany. Na sznurkach wiszą kolorowe cukierki, a w twoim umyśle coś mówi: WEŹ JEDNEGO. Wziąć białego, czy niebieskiego? Czy są może czerwone? Co znajduje się na końcu korytarza? GAME OVER – ale czy jest coś dalej? 

… 

Powiecie, że chaotyczna ta relacja. Lecz czyż nie tak pamiętacie swoje sny, gdy rano się budzicie i próbujecie je sobie przypomnieć, wszystkie naraz lub którykolwiek z nich? Więc jak może wyglądać relacja z wizyty w Domu Snów, który jest jakby śnieniem na jawie? 

Ostatnio próbowałem szukać umiejscowienia Fałszywego Cmentarza z Legendy... Andrzeja Ziemiańskiego. Akcja w połowie rozgrywająca się w świecie snu, bohaterowie przy pomocy specjalistycznych maszyn przenoszący się do innego świata... i nawet nie zauważyłem gdy sam znalazłem się w Domu Snów. Bo przecież oba te światy, świat snu i świat jawy, płynnie się przenikają – tylko każde przeżycie z jednego świata pojawia się w drugim, wielokrotnie wzmocnione. Więc jak wizyta w Domu Snów odbije się na śnie jawy? Trudno mi zgadywać, dopiero przyszłość pokaże... Niech więc Wielosfer ma nas w swej opiecie. 

środa, 17 października 2012

Para buch, czyli steampunk po wrocławsku

Wrocław stolicą fantastyki... a bycie stolicą zobowiązuje. Do robienia czegoś fantastycznego, wspaniałego, ale i oryginalnego, kreatywnego. Więc co? Konwent – to już ma każdy. Spotkania z fantastyką – choć forma oryginalna i nietypowa, to jednak też było. Spotkania z planszówkami, larpy, jeepy – tego też już w Polsce pełno. Więc cóż by wymyślić nowego? A może by tak... fotograficzny plener fantastyczny? Tak, takich rzeczy mało, bo choć z każdej większej imprezy fantastycznej jakaś fotorelacja się pojawia, ale żeby tak specjalnie, bez okazji... 
Lecz w jakiej konwencji fantastycznej? Bo przecież nie mówmy o kociołku, tyglu w którym się miesza wszystko, takim wręcz kociokwiku fantastyki. Że niby co, magowie, smoki i rycerze z fantasy przemieszani z futurystycznymi czołgami rodem z cyberpunka? Choć przypadkowe zestawienia różnych cywilizacji czasem prowadzą do zaskakujących zderzeń kultur i techniki, jednak ogólnie można by przypuszczać, że wozy bojowe rodem z science-fiction rozjechałyby całe to smoczo-krasnoludzie towarzystwo, zostawiając jedynie krwiste plamy pod odciśniętymi w błocie śladami swych gąsienic.



Niech się tłuką smoki z hakerami?

A więc, żeby było po równo, to konwencja musi być jedna. Ale jaka? Niech staną przeciw sobie różne konwencje i walczą, która wygra? Toż właśnie o tym było, nie, nie, tak nie można. A poza tym, co w tym WROCŁAWSKIEGO? Przecież to mają być WROCŁAWSKIE PLENERY FANTASTYCZNE, więc o konwencji niech zadecyduje Wrocław, a nie jakaś kołomyja niczym bitwa pod Wiedniem. 
Więc spójrzmy w historię Wrocławia, Vratislavi czy innego Boroszlo, jak zwykło nazywać nasze miasto w dawnych czasach. Można by pomyśleć o kulach ognistych z 1241 roku – lecz zaraz potem przyszła zaraza, a przecież nie chcemy jakieś epidemii na plenerach. Potem zbyt dużo znaczącego się w historii miasta nie działo, a przynajmniej nic, co by zaprzątnęło uwagę historyków. Znaczy się, parę razy włodarzy miasta zmieniało, ale żeby tak spektakularnie jak w 1241 roku, żeby historykom się coś więcej w ichnich annałach zachciało pisać, to nie za bardzo. Pierwszym wydarzeniem które zmieniło coś w historii miasta było chyba zdobycie miasta przez wojska napoleońskie i podjęcie decyzji o defortyfikacji miasta. I choć władze już wkrótce znów się zmieniły i miasto wróciło pod władanie pruskie, to decyzja ta, wdrażana skutecznie przez nowe władze, znacząco odbiła się na wyglądzie współczesnego miasta. 

Odetchnąć pełną piersią, czyli jak wpakować się w gorset

Jak ładnie to dziś ujmują historycy, po zniszczeniu murów obronnych, miasto wreszcie mogło odetchnąć pełną piersią, nie ograniczaną zbyt wąskim gorsetem linii obronnych. Choć demontaż wszelkich umocnień prowadzonych „metodą gospodarczą” trochę potrwał, to już wkrótce okazało się, że Miasto Spotkań ze swym rozwojem trafiło we właściwą epokę historyczną. Bo przecież mówimy o okresie Wielkiej Rewolucji Przemysłowej. 


W mieście powstał pierwszy dworzec kolei żelaznej – Wrocław Świebodzki. Za nim powstawały kolejne, bo i linii kolejowych wciąż przybywało. Wiązało się to z rozbudową mostów, wiaduktów i innych elementów infrastruktury kolejowej. Równolegle do rozwoju kolei, nastąpił nagły rozwój przemysłu. Miastem choć powoli, to jednak konsekwentnie zaczynała rządzić para. Choć pozornie to tylko rozgrzana woda, która puszczona w gwizdek potrafi narobić nieźle hałasu i przypomnieć zapominalskiemu o nastawionym na gaz czajniku (o ile ktoś jeszcze pamięta takie czajniki), to jednak odpowiednio wykorzystana wykonywała prace niewykonalne dla przeciętnego człowieka. Oczywiście, o ile udało się ją ujarzmić przy pomocy silników parowych i układów zębatek, potrafiących odpowiednio przekształcić ich moc w prace użyteczną dla człowieka. 



Rządy pary, zębatki i Niezwykłych Dżentelmenów

Tak więc miastem rządziła Para.
I Zębatka. I Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Bo przecież przełom XIX i XX wieku to okres wielkich różnic społecznych. Z jednej strony, w mieście pełno ludzi ledwo wiążących koniec z końcem, mieszkających w ciemnych sutenerach, pracujących po kilkanaście godzin z jednym dniem w tygodniu wolnym od pracy (albo i nie). Z drugiej – to przecież także czas wielkich potentatów finansowych, właścicieli przedsiębiorstw kolejowych czy wielkich warsztatów tkackich. Mężczyźni nosili gustowne fraki, ich głowy zawsze ozdobione były najwyższej klasy melonikami. Także i stroje kobiet zachwycały swym przepychem, obcisłe gorsety podkreślały ich wspaniałe kształty, a liczne falbanki, koronki i inne kokardki równocześnie odwracały uwagę od drobnych niedoskonałości. Tak, piękne to były czasy, i ludzie pięknie ubrani chodzili po świecie... więc czemu nie konwencja steampunkowa? 




Madam, chodź z nami,
taka liczba istnieje

No tak, ale skąd wziąć takie modelki i modelki? Cóż, dziś trudno będzie ustalić, czy Wielosfer, organizator Wrocławskich Plenerów Fantastycznych specjalnie dokonał kolejnego przetarcia rzeczywistości, czy może jedynie niczym faraońscy kapłani potrafi doskonale przewidzieć moment takiego przetarcia i go wykorzystać – ważne, że im się udało. I że w odpowiednim momencie ściągnęli fotografów aby móc ten cud udokumentować. Ale jak to z cudem, nie zawsze udaje się tam gdzie jest najbardziej oczekiwany – więc trzeba było jakoś zaciągnąć wszystkich w któryś z wrocławskich plenerów przełomu XIX i XX wieku. Pierwszą ideą było: przekonać kobiety, a zachwyceni nimi mężczyźni pójdą za nimi. Więc wystarczyło poopowiadać o romantycznych plenerach Parku Staromiejskiego, o neobarokowym teatrze lalek. Tylko Cruella coś narzekała... to jej powiedziano, że tam będzie dużo dalmatyńczyków. Szybko postukała w klawisze swej mechanicznej maszyny liczącej, na ekranie pokazały się pierwsze liczby. Tyle? Więcej – odpowiedział jeden z organizatorów. Postukała ponownie, kółeczka z cyframi szybko zaczęły się obracać wokół własnej osi, aby pokazywać coraz to większe liczby. Tyle? Więcej – brzmiało wielokrotnie. Aż w którymś momencie maszyna się zbuntowała, trybiki nagle zatrzymały się pokazując -0000. Cruella zaklęła pod nosem, „Grr... overflow. Divide by zero”, czy jakieś inne słowa nie zrozumiałe dla nikogo, aby już głośno stwierdzić: To niemożliwe, TAKA liczba NIE ISTNIEJE, a jeden z organizatorów odpowiedział: Madam, chodź z nami, pokażemy ci, że taka liczba istnieje. Taka pewność siebie musiała wzbudzić zaufanie okrutnej damy.

Wielka wojna na co popadnie


Tak więc kobiety podążyły za organizatorami, a dżentelmeni za nimi. Lecz cóż to się działo w parku... dopiero tu wyszły wszystkie niesnaski. Totalna wojna charakterów niedługo przerodziła się w klasyczną wojnę. W ruch poszły pradawne strzelby, inni (zarówno mężczyźni, jak i kobiety) dobyli swych szabel. W ruch poszły nawet wachlarze... doprecyzujmy: śmiercionośne wachlarze. Zmiana miejsca miała zatrzymać waśnie – lecz czy Wzgórze które nazwano na cześć partyzanckich walk może służyć pokojowi? W powietrzu co rusz przelatywały jakieś rozpędzone naboje, co rusz nadziać się można było na ostrze szpady, a pomiędzy tym wszystkim trwały bezkrwawe łowy. Choć słońce już dawno zaszło za horyzont, to łowy wciąż trwały, przenosząc się w równie steampunkowe klimaty browaru mieszczańskiego. 


Aż w pewnym momencie... wszystko ustało. Czy ktoś dziś jest w stanie powiedzieć, co się stało? Chyba nie, choć hipotez jest wiele. Czy może równie nagle, jak się pojawili, Przybysze z równoległych światów wrócili do siebie? Czy może raczej ich trwałość była ograniczona, a gdy po pewnym czasie nie wrócili do siebie – rozpłynęli się w niebycie? Może choć powoli i niezauważalnie, to jednak wraz z upływem czasu asymilowali się ze światem, w którym się pojawili i teraz wciąż krążą wśród nas – jednak już nieodróżnialni? Czy może wredni naziści odkręcili tajemniczy zawór i zabili ich jakimś gazem? Czy wręcz odwrotnie – gdzieś z którejś rury następował wyciek steampunkowej pary, a ktoś przy pomocy zaworu odciął jej dopływ? Czy może wreszcie ma to jakiś związek z miejscem zbrodni odkrytym na I piętrze, z którego widocznie ktoś błyskawicznie zabrał ciała ofiar...


Dziś się już nie dowiemy. Na pamiątkę tych dziwnych wydarzeń pozostaje jedynie nam tajemniczy pociąg na placu Strzegomskim, który próbuje dojechać do nieba. Pozostaje mieć nadzieję, że czekać nas będą kolejne, równie wspaniałe fotograficzne plenery fantastyczne.

piątek, 12 października 2012

Ogniki w Kościele Jedenastu Tysięcy Dziewic

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Rzeźby nad wejściem do Kościoła 11 Tysięcy Dziewic
„Teraz dostrzegał ogniki – to Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Po kilku minutach widział ustawione wokół niego świeczki. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapach stearyny na zimnie, zapach kiepskiej jakości knotów, odór wielu ciał okutych w grubą odzież, stojących jedno przy drugim. Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic oblegał tłum. Podszedł ostrożnie. Chociaż... Właściwie czego mógłby się obawiać? To był tylko sen. Cholernie realny, nieprawdopodobnie rzeczywisty, ale tylko sen.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 223 w antologii Zapach szkła 

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza, Gusiew dotarł do ulicy Jedności Narodowej. Jego celem okazał się Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Kościół, miejsce przez wiele wieków kojarzone ze spokojem i bezpieczeństwem od najazdów, co Ziemiański podkreśla w powyższych słowach. Kto zna historię Inkwizycji, wie że nie zawsze Kościół oznaczał bezpieczeństwo, podobnie każdy uważny czytelnik Legendy wie, że sen i czuwający nad aparaturą Dietrich to tylko pozorny symbol bezpieczeństwa. Wracając jednak do kościoła... 

„Zaczął przepychać się między ludźmi, ubranymi dość dziwnie, w jakieś luźne szaty; ni to średniowiecze, ni to Wschód... […] Nigdy nie był w tym kościele, więc nie mógł ocenić, jak bardzo różnił się teraz od wersji, która istniała w jego czasach.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Wnętrze kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic
No cóż, gdy dziś spojrzy się w historię kościoła zauważa się, że ciężko mówić o podobieństwie kościoła do pierwowzoru. Wielokrotnie burzony, odbudowywany, przebudowywany, rozbudowywany, w 1821 roku odbudywany po raz kolejny w stylu historycyzmu, aż wreszcie zniszczony w 40% po II Wojnie Światowej. Sam kształt bryły sugeruje, iż jego współczesne wnętrze dalekie będzie od wyglądu pierwotnego. Bo któryż kościół katolicki budowany był na kształcie koła? No cóż, kościół zbudowany w 1400 roku już w 1523r. został przejęty przez protestantów. Zmiana wyznania wiązała się ze zmianą oczekiwań co do budowy budynku – protestancka świątynia wymagała ambony stojącej na samym środku budynku i centrycznie rozstawionych wokół miejsc dla wiernych. Choć po II wojnie światowej wnętrzu kościoła nadano katolicki układ, to sam kształt budynku wciąż pozostaje okrągły. 

Kolorowe niczym skora zarazona vitiligo plytki witraza Kosciola Jedenastu Tysiecy Dziewic na wroclawskim Nadodrzu
Witraże kolorowe niczym vitiligo
A jednak, o ironio, w obecnej formie kościoła możemy dopatrzyć się tych części, które najbardziej kojarzą nam się z barbarzyństwem średniowiecza. Wchodząc po schodach, po lewej mijam zabitą dechami wnękę. Choć wydaje mi się to mało prawdopodobne, to do umysłu wręcz pcha się pytanie: czy to na pewno nie pozostałość po celach ekspiacyjnych? 

„W końcu dotarł do ściany. Jednak pewne różnice były – w jego czasach nikt nie budował cel ekspiacyjnych. Kiedyś, jeśli jakaś rodzina nagrzeszyła za bardzo, mogła zamurować swoje dziecko w ścianie kościoła i przeznaczyć je na pokutę – tak musiało być i tutaj. Widział wiele rąk wysuniętych przez maleńkie otwory w ścianach cel, gestami pokazujących, że potrzebna im jałmużna”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Ten wątek z pewnością odnajdziemy u Ziemiańskiego w Achai i w zamurowaniu Mereditha. Widzimy tu także inne przejawy zainteresowania leczeniem chorób w średniowieczu, jak chociażby karania chorych na syfilis jako warunek przyjęcia na leczenie. Do tej samej fascynacji nawiązywałem już opisując pradawne gusła medyczne, jednak jeszcze może kiedyś wątek ten rozwinę. Oczywiście, kolejna opisana choroba z jednej strony nawiązuje do historii kościoła (którego pierwotnym zastosowaniem był szpital dla trędowatych kobiet), z drugiej strony jest zaczynem dalszej akcji. To właśnie w tym kościele Gusiew uwalnia swoją dalszą przewodniczkę po pradawnym Wrocławiu. Przewodniczkę, która na swym ciele wymalowaną ma tajemniczą mapę. 

Kolorowe witraze niczym kolorowe wykwity skory zarazonej vitiligo
Witraże kolorowe niczym skóra Irki zarażona vitiligo
„Przełknął ślinę. Ależ mu się podobała! Mimo tej choroby skóry. Dotknął delikatnie jej ręki. O ile dobrze pamiętał, ta choroba to vitiligo. Drobne, sine kręte pasma na skórze, nieregularne plamy. Wyglądało to jak profesjonalna mapa. 
Dziewczyna drgnęła, czując jego palce. Delikatnie przesuwał opuszki po jej przedramieniu. 
Drgnęła nagle. 
- Boję się – szepnęła. 
[…] Powtórzył ten sam ruch. Drgnęła przestraszona, gdy dotarł do tego samego miejsca, co poprzednio. Zgięcie łokcia.[...] 
Czy to możliwe, że miał przed sobą mapę? Mapę strachu. Jeżeli ta plama to szpital na Poniatowskiego, to ta kreska, budząca grozę Irki, była ulicą Sienkiewicza. A ta linia – ulicą Prusa. Gdzie teraz powinien pójść? W te miejsca, których się dziewczyna bała na mapie strachu, czy przeciwnie?”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strony 249-250 w antologii Zapach szkła 

My już wiemy, gdzie udał się Gusiew po opuszczeniu Kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic. Za namową Irki, „Pułkownik” ruszył do opisywanego już szpitala na Poniatowskiego, aby swą drużynę wzbogacić postacią wariata. Na co komu wariat w poszukiwaniach Fałszywego Cmentarza? Aby odstraszać śmierć... 

„Śmierć boi się Boskich Głupców. Bo głupiec wyśmiewa śmierć, ona boi się obłąkanego chichotu i może nas tak od razu nie zabrać. Chodź, tu niedaleko jest szpital. Wiem, gdzie. Weźmiemy sobie jednego”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 238 w antologii Zapach szkła 


No cóż, jak wynika z dalszej części opowiadania, ten szaleniec okaże się bardzo istotną osobą w drużynie. Ale o tym jeszcze kiedyś przy okazji...