wtorek, 23 lipca 2013

U Bilba na urodzinach

Chociaż to na końcu świata,
Jestem i się kłaniam w pas,
Bo, by Tolkiena myśl rozsławić,
Jest potrzebny niezły las.

ref. Hej! Hej! Usiądźcie w koło!
Hej! Niech popłynie śpiew!
Niech usłyszą lasy, góry,
Że dziś jest TolkFolku dzień!
Nifrodel, TolkPiosenka


Dawno, dawno temu (czyli przedwczoraj), w odległej krainie Piławie Górnej (dokładnie 67 kilometrów od Wrocławia), licznie zebrani przedstawiciele Śródziemia (w liczbie osób....)... (zza monitora słychać kilka głuchych uderzeń pałką o jakieś workowate ciało).
No dobra, przepraszam, troll jakiś się zabrał ze mną na stopa do domu, i uparcie stał mi nad klawiaturą co chwila próbując prostować tekst. Więc żeby nie było – fakt, niby tylko 67 kilometrów od Wrocławia, to jednak w miejscu tak odległym od cywilizacji, że dochodzi tam tylko jedna nitka utwardzonej drogi. Z pewnością i tą by zwinęli aby nie zeżarły jej pędzące na ucztę wygłodniałe orki, jednak sami wiecie jak to z polsko-urzędniczą opieszałością bywa – nie zdążą na czas, ale potem przecież wykażą że cel został osiągnięty, drogi asfaltowej nie ma (orki zeżarli)... słowem, sukces panie dziejku, sukces pełną parą!


To może jeszcze raz od początku:

Całkiem niedawno temu, w krainie tak odległej, że nawet drogi asfaltowe tam się powoli kończyły, wielki podróżnik i amator przygód Bilbo Baggins (tak, niziołku, miałem nie przeklinać – ale przecież piszemy o Bilbie Bagginsie, więc przekleństw „podróżnik” i „przygoda” trzeba użyć, przecież to „niedobry” hobbit był) postanowił urządzić imprezę urodzinową. I choć reszta współbratymców-hobbitów powinna być szczęśliwa, bo przecież huczne imprezowanie to to, co niziołki lubią najbardziej, to już perspektywa zamieszkania pod mroczną górą Mordoru już nie brzmiała tak pięknie. A jednak... gości było mnóstwo, więc i bez przedstawicieli Mordoru obyć by się nie mogło. Bo choć wróg wciąż pozostaje wrogiem, to przecież cóż byłaby to za potwarz nie zaprosić jednego z największych władców Śródziemia, cóż za potwarz z jego strony z kolei i do kolejnej wielkiej wojny powód doskonały, gdyby zaproszenia nie przyjął i chociaż przedstawicieli swoich nie wysłał. A żeby jednak nie kusić losu otwartym przejazdem przez ziemie Śródziemia (bo jeszcze by ktoś spuścił łomot pokojowej wyprawie Mordoru – w końcu wróg to wróg, oberwać musi), to Sauron zaprzągł swe orki do przekopania ogromnego tunelu pod górami i wyżynami, aż do lekko pagórkowatego Hobbitonu. I tak oto w sielskim i przepięknym krajobrazie wyrosła góra przeohydna, która już pewnie na wieki zostanie na pamiątkę tych urodzin.

5. A nocą na Wichrowym Czubie
Nazgule napadną nas szczerze.
Nazguli ja bardzo nie lubię,
Aragorn pochodnią ich spierze.

6. Król Nazgul jest na Pelennorze,
dziabniemy go od tyłu szpetnie;
gdy on wrzaśnie z bólu, to może
Księżniczka mu głowę obetnie.
Adiemus, Żale Szeloby

No dobrze, to skoro o gościach mowa – to któż zacny przyjechał i z jakich to przeodległych krain przybył? Oczywiście oprócz wspomnianego już Mordoru godnie reprezentowanego przez grupę radosnych Nazguli (a co, przecież na pokojowej imprezie byli, nie na misji wojennej), były też wojska Gondoru, okazji do zdobycia darmowego pokarmu nie omieszkała pominąć pajęczyca z Mrocznej Puszczy. Mnóstwo gości zacnych było, których teraz ciężko by wymieniać, z krain tak odległych jak i mało znanych komukolwiek w Śródziemiu jak leżąca za wysokimi górami Czechlandia czy oddzielona morzami i oceanami Irlandia, gdzie poza podróżą statkiem dostać się można tylko na grzbietach najtwardszych i najsilniejszych Orłów. I choć sam Obieżyświat przez niektórych złośliwie Łazikiem nazywany osobiście się nie stawił, to i bez przedstawiciela tego najważniejszego rodu ludzkiego się nie obyło. Tak więc na miejsce przybył i kronikarz Ivellios, który raporty swe z pewnością Obieżyświatowi spisywał.
Aaa, nawet Gollum się jakoś przypałętał. Choć nie wyglądał na zainteresowanego ani ucztą, ani balami – to jednak kronikarski obowiązek nakazuje i jego uwzględnić w swym zapisie, choć jeno tylko ryby na swój użytek w jeziorze próbował upolować.


Na urodzinach, czyli tańce, hulanki, swawole


U Bilba na urodzinach
Jest Nazgul, jest Eowina, 
Więc Comhlan tańczyć zaczyna, 
Do muzy Faunów i Strays. 
Tekst własny na podstawie tekstu
"U cioci na imieninach" (Szwagierkolaska)

A skoro urodziny, to oczywiście muzyka, śpiewy i tańce. Takoż i na miejscu spotkać można było najznamienitsze zespoły muzyczne, przy których swoje pląsy odstawiano. Ale i o tych mniej roztańczonych pomyślano, najznamienitszych tancerzy nakłaniając aby swymi umiejętnościami się podzieli i nawet tych o drewnianych nogach tańczyć nauczyli. Bo któż to widział, żeby na tak znamienitej imprezie nie wytańczyć się, nie wybalować. Tak więc przy skocznych nutach muzyków ze Straysu i Faunu hulanki odstawiali tancerze Comhlanu, a i wśród nich także pozostali goście.


1. Kiedy Pierścień dostaniesz i Nazgul cię ściga, 
Kiedy trolle cię złapią albo orków drużyna, 
Gdy Szeloba cię dorwie i jest bardzo źle, 
Tańcz z hobbitami i nie przejmuj się! 

ref. Tańcz, tańcz, tańcz z nami ty, 
Tańcz z hobbitami, by wióry szły. 
Wypij aż do dna za przygody złe,
Tańcz z hobbitami i nie przejmuj się. 
Maniaiel, Tańcowanie z hobbitami

Ech, jakże stroje piękne prezentowały niewiasty, pełne ozdób kolorowych i krętych linii. Jakże dumnie nosili się mężczyźni w swych zbrojach paradnych i strojach balowych, z przypiętymi pasami u boku. I choć bez drobnych utarczek się nie obyło (bo cóż to za impreza, po której nie ma kilku rozbitych głów?), to incydentów większych nie odnotowano. Aby jednak dopełnić kronikarskiego obowiązku poniżej zapisuję, że z bojowych zaczepek skwapliwie korzystali przedstawiciele Czechlandii, którzy głównie między sobą fechtunek ćwiczyli, sporadycznie jedynie przyuczając niziołkowatą ludność tubylczą . No i sowa chyba kilku osobom podpadła i na zbiorowe obicie zasłużyła, należy jednak podejrzewać, iż było to działanie celowe – wszak dopiero dzięki temu swego zimowego opierzenia się wreszcie pozbyła, mając nadzieję, że wreszcie wyrosną jej bardziej eleganckie piórka letnie.





Potem przyszła znowu grupa,
Z ogromnymi toporami.
Ostała się kości kupa,
Bo bawiły się z orkami.
A te bębny nadal dudnią,
Ależ one mnie wkurzają!
Cóż te orki znowu knują?
Może wreszcie gości mają?
Preciousss, Żale Balroga




Czarownik zawsze na czas



Choć zaraz pewnie ktoś oburzony rzeknie: Ale jak to tak, urodziny Bilba bez Gandalfa? Ależ skądże, Gandalf oczywiście był. Jednak do tej pory o tym nie wspominałem, bo skończyć opowieść przedwcześnie bym musiał. Wszak Gandalf przybył dopiero na samiuśki koniec imprezy, sierota jakaś nie rozumna kontekstu rzekła nawet, że Gandalf się spóźnił. Wszak jednak wszyscy wiemy, że czarodziej nigdy się nie spóźnia. Tak i Gandalf dokładnie na czas przyszedł, ani trochu za wcześnie na wypadek wszelaki, ani też nawet trochu za bardzo się spóźnił – dokładnie w swój czas utrafił. Bo gdy już muzycy ze zmęczenia wielkiego grać poprzestawali, gdy wesołym tancerzom sił już nie stawało, by bawić się dalej – wtedy właśnie na wielkiego Gandalfa przyszła pora. A wraz z Gandalfem smok wielki przybył, a z łusek jego światłość wielka tak biła, że oczy przymykać mocno trzeba było, a i aparat przed spaleniem matrycy od światłości owej ratować. A jednak bać się smoka nie trzeba było, bo poza światłością wielkiego żadnego zagrożenia nie robił, przez Gandalfa przecież wyczarowany. A gdy już smok już przygasł, to w powietrze poleciały rakiety wszelakie i inne fajerwerki, rozpryskując się tysiącem gwiazd na nocnym nieboskłonie.



























Do domu wracać pora


 A kiedy po naszej wyprawie
do domu w końcu wrócimy,
w "Kucyku" czas się nie dłuży,
gdy tę piosnkę przy piwie nucimy.
Adiemus, Żale Szeloby

Takoż i odbyła się uczta urodzinowa u Bagginsa Bilba, hobbickiego podróżnika i amatora przygód, jednak to jeszcze nie koniec opowieści. Wszak droga powrotna pozostała, a ta do najprostszych nie należała. O żarłocznych orkach wyjadających asfalt już wspominałem, jednak tragiczne efekty ich obżarstwa dopiero w drodze powrotnej poznałem. Tak więc drogi prostej nie było, jeno jakieś dróżki wąskie, wijące się zakosami niczym rzeka wśród gór, niczym wędrowiec trawersem zbyt stromą górę zdobywający. I żadne nowoczesne gpsy nie pomagały, a i na czary Gandalfa liczyć nie mogłem, bo ten w innym kierunku się udał, tak jeno sztuka kartografii według pradawnych papierowych map mi pozostała. Tak więc, niczym wędrowiec szukający bramy do swojej, wrocławskiej rzeczywistości magicznej, podróżowałem po nocy po drogach krętych. A nawierzchnia dróg tych nie mogła się zdecydować, czy to jeszcze do tej, czy może do tamtej rzeczywistości należy, tako więc i liczne dziury ciągle pod kołami wozu powstawały. Tako więc dnia następnego i głowa od tych wszelkich wybojów, wykrotów i wertepów bolała...


Kiedy my wrócić do dom, zaraz włączyć sieć
I w bezokolicznikach pisać to, co chcieć.
Z Tolk Folku sprawozdanie pisać właśnie tak,
Niech adminów trafić szlag!
Achika, Hymn TolkFolku 2005


!!!UWAGA!!! OGŁOSZENIE SPONSOROWANE PRZEZ MORDOR!!! UWAGA!!!
(redakcja nie ponosi żadnej odpowiedzialności za treść ogłoszeń, a w szczególności za nakłanianie do przestępstwa, wszczynania wojen i zachowywania się w sposób niegodny hobbita)
Ten podły, zgniły hobbit znowu ukradł nam pierścień (aha, miałem nie mówić po mordorsku, tak oficjalnie znaczy się? To już się poprawiam - Sauron)
No więc, w trakcie uczty urodzinowej, jeden z naszych Nazguli zgubił niewielką, złotą obrączkę z dyskretnym grawerunkiem. Ma ona wielką wartość sentymentalną dla właściciela. Znalazca proszony jest o kontakt pod adresem: 
Barad-Dur 1
13-666 Mordor

Ach, gdybym ja miał pierścień taki,
poszłyby za mną wszystkie chłopaki, 
Sauronowi spalić chałupę. 
I tatę mógłbym kopnąć w dupę... 
Boromir blues, Boromir blues.
Adiemus, Boromir Blues

niedziela, 14 lipca 2013

Smerfy znów we Wrocławiu

Być może jeszcze niektórzy pamiętają Paradę Smerfów we Wrocławiu? 2 lata temu, gdy pogoda nie była tak kapryśna jak w tym roku, trasą od Hali Ludowej do Pasażu Grunwaldzkiego przeszła grupa smerfów. Była to akcja promocyjna związana z premierą pierwszej części pełnometrażowego filmu o niebieskich stworach. W tym roku wypada premiera 2 części przygód smerfów – więc znów nie omieszkały  odwiedzić naszego miasta.

Wnętrze domku... Łasucha?

U Papy Smerfa w chatce
Tyle, że w tym roku smerfy nie wjechały tak barwnym korowodem. Nie było żadnej parady, ot, po prostu, po weekendowym deszczu, wyrosły sobie na rondzie Reagana grzybki – a w nich oczywiście zamieszkały  smerfy.
A gdzie smerfy – tam i dzieci. Zjechało się ich mnóstwo z całego miasta, a pewnie i z okolicznych wiosek, aby zapoznać się z bohaterami swych ulubionych bajek i porobić sobie pamiątkowe zdjęcia. A przecież obok zwykłych smerfów, były i te najbardziej znane, jak chociażby Papa Smerf czy Smerfetka. Zwłaszcza niebieskoskóra blondynka robiła furorę wśród odwiedzających dziś Pasaż Grunwaldzki, bo oprócz dzieci, ewidentnie flitrowała z wszystkimi mężczyznami, wprawiając ich w błogi zachwyt.

Smerfetka rozbawiała nie tylko dzieci


Papa Smerf ochoczo
przyjmował gości
W czasie deszczu dzieci się nudzą – jak brzmią słowa piosenki Kabaretu Starszych Panów. I choć pogoda sprzyjała zabawom na świeżym powietrzu, organizatorzy nie zapomnieli  o zorganizowaniu zabaw dla dzieci. Tak więc były konkursy biegania czy konkursy wiedzy o smerfach, w których można było wygrać smerfowe nagrody. Nie zapomniano także o rodzicach – ci na przykład mieli zadbać o czystość smerfowych maleństw. A żeby takiego niebieskiego stwora umyć – najpierw przecież trzeba go wrzucić do wanny. Więc i dla dorosłych były zawody polegające m.in. na wrzucenia smerfa do mini-basenu (oczywiście niebieskiego) wypełnionego wodą. Gdy już taki smerf znajdował się w wodzie, to bez problemu radził sobie z pływaniem – tyle, że spora część gumowych „smerfokaczuszek” raczej lądowała na twardych płytach chodnikowych.
Podsumowując, myślę, że organizatorzy zrobili niezłą zabawę dla dzieci, przy okazji promując najnowsze dzieło Raja Gosnella. Pozostaje jedynie pytanie, czemu Smerfy odwiedziły Wrocław z tak dużym wyprzedzeniem – czyżby Wrocław został oceniony jako mniej ważny, i dlatego wszelkiego typu atrakcje promocyjne w naszym mieście są tak odległe od właściwej premiery?




To do zobaczenia... przy kolejnej części Smerfów!!!

niedziela, 23 czerwca 2013

Kto przestraszy świętego Jana?

Bogunki i Rusałki, źródło: Bestiariusz Słowiański
Chrześcijaństwo upodobało sobie Janów w roli zwalczania innowierców. Zaczęło się od zwalczania słowian, którym trzeba było odebrać ich Noc Kupały. Ale pospólstwo raczej niechętne było pozbywaniu się okazji do świętowania, więc jakże ich przekonać do rezygnacji z pogańskich zwyczajów? Pomocny okazał się święty Jan, który swe święto obchodzi akurat tuż po Nocy Kupały. Tak więc Kościół nagiął lekko tradycję naszych przodków, aby już kilka pokoleń później wszyscy uważali, że to przecież chrześcijańska tradycja z dziada pradziada.
Bies, źródło: Bestiariusz Słowiański
Mieli Janowie kilka wieków spokoju, gdy nagle znów okazali się niezbędni, aż do czasu, gdy na horyzoncie pojawił się... nowy Jan, heretyk tym razem. Bo jakże inaczej lubujący się w bogactwie Kościół mógł nazwać księdza, który krytykował hulaszczy tryb życia dostojników kościelnych? Mowa oczywiście o Janie Husie, prekursorze protestantyzmu. Miecz zwalczaj mieczem, Jana zwalczaj Janem – zaraz odnalazł się kolejny śmiałek, zmarły niedużo wcześniej Jan Nepomucen, którego z czasem uczyniono świętym. 
Gumiennik i Dziady, źródło: Bestiariusz Słowiański
Skoro raz okazał się męczennikiem, to czemu miałby nie posłużyć w kolejnej wojnie? Tak więc czeskie duchowieństwo stawiało pomniki Jana Nepomucena gdzie popadnie, aby poprzez ogłupienie zwalczać wśród chłopstwa chęć do siania herezji i szerzenia reformacji? Bo niby co, słyszeliście o wielkim Janie, który chciał ukrócić rozpustę duchowieństwa i zmniejszyć podatki chłopom? Toż źle usłyszeliście, wszak TO jest NASZ Jan, pewnie o nim słyszeliście – ale on przecież zupełnie co innego nauczał.
Tak więc rozpowszechniło się stawianie nepomuków gdziekolwiek tylko czeskim władzom się spodobało. Modzie tej uległ i Dolny Śląsk, wtedy pod protektoratem czeskim będący, nie ominęło więc i Leśnicy. Tuż przed zamkiem postawiono nepomuka, coby wiary wśród ludzi pilnował, skorzej do wyznawania swych grzechów nakłaniał, a i z czasem plac świętojańskim nazwano.

Baba wodna, źródło: Bestiariusz słowiański

CK Zamek przywraca stare tradycje

Wieszczy, źródło: Bestiariusz Słowiański
Ale kiedyś musiał nadejść kres temu religijnemu zniewoleniu. Najpierw były przymiarki – i pod pretekstem konwentu fantastyki ściągnięto na teren zamku czarownice i czarowników. Niby prawdę historyczną rozgłaszając, przypomniano społeczeństwu pradawne słowiańskie tradycje. Jednak to nie był krok ostateczny: ostatnio ściągnięto do zamku całe zoo słowiańskich potworów, zjaw i innych straszydeł. W korytarzach zamku zaroiło się od rusałek, wiedźm, ogników, dziadów, biesów, gumienników, wieszczy... że niby wystawa taka... Na noc oczywiście zamek jest zamykany, więc potwory te w żaden sposób wyjść na zewnątrz nie mogą. Jednak wszyscy wiemy, że jest w zamku takie okno, jedno takie, które nigdy się nie domyka, więc jakby się miało domknąć dzisiaj? A o północy, zaraz gdy skończę pisać te słowa, tym właśnie okienkiem wyjdą sobie wszystkie na zewnątrz, i zapraszając do pomocy topielców z pobliskiej Bystrzycy wszystkie razem udadzą się odwiedzić świętego Jana z pomnika, wyciem swym, strachem, i czym popadnie z pomnika zepchnąć się go postarają. A gdy już pierwszy bastion padnie, tak potem na resztę Wrocławia, a z czasem i Polski się rzucą, aby przywrócić tu stare, słowiańskie tradycje naszych przodków, i obalą nowy porządek, w którym to noc świętojańską, a nie Kupały się obchodzi...
Więc może lepiej jeszcze jutro odwiedzisz Zamek i pod pozorem obejrzenia wystawy "Bestiariusz słowiański" oddasz pokłon słowiańskim strachom, aby potem nie traktowały cię jak wroga? Jak zapewniają organizatorzy, jeszcze w niedzielę masz szansę...

Wszystkie rysunki pochodzą z książki "Bestiariusz Słowiański" wydanej przez Wydawnictwo OSZ z Olszanicy.
Autorzy rysunków: Paweł Zych i Witold Vargas

niedziela, 9 czerwca 2013

Ostatnia Noc Szamanów: Dnia Dziecka nie było...

Teraz zniszczymy cały świat. Zebranie konspiratorów
Pierwszy czerwca miałem zaplanowany z wyprzedzeniem. Gdzieś na mieście znalazłem plakat przedstawienia „Trzy radosne krasnoludki”. No bo to Dzień Dziecka, no bo za słabo się rozwija dział „Fantastyczny dla dzieci”, no bo jakże wrocławski wątek krasnali w teatrze... ale się nie dało. No po prostu się nie dało, bo w prasie znalazłem notatkę o „Ostatniej nocy Szamanów”, która pokrywała się z przedstawieniem teatralnym. Wątek zbliżony do niedawnych Dni Fantastyki, do tego dużo nawiązań do apokalipsy, wizja świata przedstawiona na wystawie opisana też została bardzo wciągająco. No i ta lokalizacja – Port Miejski. Od razu włączyło się dzikie myślenie: będą melexy dowożące na właściwe miejsce – ale czy trzeba z nich korzystać? Czy da się przy okazji zaliczyć jeszcze kawałek portu? Zarówno w normalnych okolicznościach, jak i jako „atrakcja alternatywna” na wypadek, gdyby samo wydarzenie okazało się jednak mało ciekawe, bo odbierałem je głównie jako koncert muzyki elektronicznej.
Port Miejski okazał się w pełni zamknięty. Znaczy, swobodnie można było chodzić pomiędzy budynkami, jednak wszystkie były pozamykane. Tak więc rozglądając się tylko trochę na boki, grzecznie udałem się na miejsce samej instalacji.
Sztuka. Szaleństwo
Trzeba przyznać, że całość miło mnie zaskoczyła. Okazało się, że zapowiadane jako koncert elektroniczny wydarzenie okazało się mieszanką wszelkich atrakcji. Muzyka okazała się jedną z części całej wystawy, sporej liczby różnorakich instalacji, poczynając od klasycznych rzeźb, zdjęć, obrazów aż po prezentacje elektroniczne. Szalony, nieruchomy fioletowy manekin dynamiką swojej postaci  lecący do nie zawsze zauważających go ludzi mógł być odbierany jako wołanie sztuki o jej zauważanie – wołania często ignorowanego przez przechodniów. Zresztą, kto by tam zrozumiał artystów? Abstrakcyjność niektórych instalacji dążyła do nieskończoności i lepiej było nie wnikać co autor miał na myśli. 

Dźwięki apokalipsy

No tak, ale miało być o muzyce. Albo o apokalipsie świata szamanów. I w sumie było. Muzyka była różnoraka, tak samo jak różnorakie są wizje apokalipsy. Bo przecież nikt z nas nie wie, jak przyjdzie do nas apokalipsa. Może towarzyszyć jej będzie miarowe bicie dawnych wojskowych werbli mające wystraszyć ofiarę, aby obezwładniona dała się zabić? A może przyjdzie niezauważona, zaskakując nas wśród zabawy? Może zastanie nas wśród codziennego zgiełku, a może to właśnie hałaśliwy zgiełk będzie efektem jej działania? 
A może to jedynie wymysły jakiegoś nawiedzonego szamana, który jedynie przedawkował codzienną porcję grzybków? Może sami sprowadzimy na siebie apokalipsę, nadmiernie upraszczając wszystkie czynności, a potem sami już nie będziemy w stanie ogarnąć otaczającego nas świata? A może zabije nas codzienna rutyna, brak umiejętności reagowania na zmiany, powtarzanie upartych schematów nie zauważając pilących potrzeb? Choć zapowiadana, zaskoczy nas w trakcie codziennych czynności, w trakcie prania, wieszania czystych obrusów na sznurku, choć i tak nie zdążą już wyschnąć? Wszystko to można było odnaleźć w muzyce i otaczających całość instalacjach.
Szamańskie grzybki. Tam, gdzie umysł zasypia...
Z najciekawszych projektów wymienić muszę „atomową prognozę pogody”, która w klimacie zwykłej pogodynki zapowiadała, gdzie danego dnia będzie nadmierne stężenie promieniowania, gdzie będzie opad bomb atomowych, jak ścierać się będą fronty (tym razem jednak wojskowe). A wszystko w spokojnym klimacie raczej kojarzącym nam się z zapowiedzią w stylu „zbliżający się front wyżowy sprawi, że dziś we Wrocławiu będzie słońce i 24 stopnie Celsjusza, Suwałki będą marznąć w deszczu; stężenie pyłków sosny raczej będzie na niskim poziomie i raczej nie będzie uciążliwe dla alergików”.

Człowiek - co to znaczy?



Interesująca była prezentacja prawie czarno-białych grafik-makabresek, pokazujących mogących powstać ohydnych mutantów. Prawie czarno-białych – bo choć bardzo oszczędnie, to jednak używał odrobiny koloru aby podkreślić apokaliptyczność swych wizji.
Ciekawe też były dwie instalacje ukierunkowane na człowieka – i to, jak go możemy poznać. Jedna – to podświetlane od dołu zdjęcia, posegregowane w mini-regalikach. Takie „rentgenowskie” prześwietlenie człowieka – jednak nie w ujęciu medycznym, nie ciała ludzkiego, ale to, co stanowi o nim, co po nim pozostaje. Jedne mini-regaliki to głównie jego ubrania, noszone kosztowności, przedmioty które nosi w kieszeni; inne – zdjęcia ludzi których poznał, wydarzenia w jego życiu, dyplomy szkół które ukończył czy listy które otrzymał lub napisał. Czym więc jest człowiek, co z niego po śmierci pozostaje?.
Śmierć niezauważona
W tym samym klimacie stworzona była imitacja rytualnego ogniska całopalnego, na którym pod białym całunem leżały niby-zwłoki. A wokół – to, co po nim pozostaje, to, co potrzebne mu w dalszym, pozagrobowym życiu. Zebrane dobra materialne, kosztowności, mądre księgi które ukierunkowały jego życie – ale także strawa, która ma go wyżywić na tamtym świecie. A obok tego dzieci które znalazły okazję do radosnego potaplania się w błocie. Koło życia się toczy, mimo śmierci dzieci wciąż pozostają dziećmi, co jest w życiu ważne – niektóre reakcje autor starał się zaprogramować, inne wymykają mu się spod kontroli, wynikają z przypadkowego rozwoju sytuacji...

Niezauważona apokalipsa

Na koniec relacji zostawiłem sobie najciekawszą moim zdaniem, z pewnością najbardziej intrygującą instalację, choć z racji swej znikomej wielkości fizycznej i pozornej przypadkowości chyba przez wielu niezauważoną. Niedbale rzucona moneta, leżącą na ziemi laska starca – coś, co można by odebrać za przypadkowo porzucone przedmioty, pozornie śmieci, nieustanny szum otaczającego nas świata. Jedynie mała kartka ze starannie wypisanymi literami pokazuje, że to nie przypadek, że to ukryte dla wielu, ale celowe działanie. Dla tych, którzy chcą świadomie obserwować, a nie tylko dawać się ponieść tłumowi. Krótki, lakoniczny wręcz przekaz, prostota użytych środków podkreśla nieuchronność zagłady, urwana, niedokończona treść – budzi nadzieję, że jeszcze jest jakaś szansa? Czy może wręcz odwrotnie – podkreśla, że choć była szansa, to nikt już nie wie, na czym ona polegała, że straciliśmy ostatnie poszlaki na jej poznanie?
Instalacja zniszczona, ludzkość zgładzona
(podpis na kartce: Instalacja została zniszczona. To samo czeka ludzkość. Chyba że... Autor)

wtorek, 4 czerwca 2013

Smocza Kraina

Za kulturą „galeriową” zazwyczaj nie przepadam. Najczęściej są to szumne, puste atrakcje dla ludzi którym nie warto się poszukać – ot, tanie bezwartościowe "gadżety kulturalne". Ot, chociażby niegodna wspomnienia wystawka „kosmiczna” gdzie w luźno narzuconej płachcie na kształt „kosmicznej bazy” można było sobie obejrzeć... WOW! ŁAŁ! RZERZUCHĘ POD MIKROSKOPEM (o powiększeniu rzędu pięć razy). Nuda potworna, no nie? No cóż, niektóre „galeriowe wystawki” po prostu straszą rażąco niskim poziomem własnym i porażająco ogromnym nakładem marketingu.

Ale czasem wśród tych koszmarków zdarzają się perełki jak chociażby Dzieciaki w Kosmosie. Zresztą, Galeria Dominikańska już wcześniej pokazała, że potrafi zrobić coś wartościowego organizując Galerię Zjawisk. I właśnie dlatego postanowiłem nie odpuścić „Smoczej Krainie”, która od kilku dni stoi w Galerii Dominikańskiej. Choć w pierwszej chwili nie zrobiła na mnie największego wrażenia, to potem nagle musiałem zrobić wielkie WOW! I zostało mi tak do końca.
Ale może po kolei. Wchodząc do galerii z poziomu ulicy, już na wstępie wita nas pierwsza makieta. Całkiem duża, imitacja drzewa... i na niej takie małe „coś”. No słowem, jakbyśmy na zwykłe drzewo wpuścili smoka opisanego przez Pratchetta – ironicznie małego, co akurat nie dziwi fanów tego pisarza. Jakkolwiek samej makiecie ciężko coś zarzucić, to już smokowi za dużo się ciągnie farfocli, żeby wyglądał naturalnie. No dobra, idziemy dalej... wielkie jajo w kolorkach, powiedzmy sobie szczerze, strasznie kiczowatych. Znaczy się, jajo jak jajo, pokryte łuską, trochę zbyt plastikowe w fakturze – tylko czemu taka kolorystyka? Obok już trochę lepsza makieta otwartego jaja z małym leśnym smokiem w środku.
I praktycznie to już koniec narzekania na smoki. Bo właściwy zielony smok leśny (żmij?) już robił odpowiednie wrażenie. Nie tylko jako „większa jaszczurka” przyczajona na drzewie – bo efekt robiła nie tylko faktura i kolor, ale i odpowiednio dobrana poza. Smocze jajo wygrzewające się na wylewającej się z wulkanu lawie też robi wrażenie – wyraźnie odkształcone na nim kręgi budzącego się do życia smoka, którego kręgosłup już wkrótce rozbije skorupę, a ziejący ogniem potwór wydostanie się na wolność. Faktura kojarzy się z lekką chropowatością jaja, a efekt podkreślają wykrzywienia jaja będące odbiciem tworzących się pod skorupą łap. 
Że nie wspomnę o czerwonym smoku, największym chyba amatorze skarbów. Ten tutaj widocznie wykradł cały dzienny utarg wszystkich sklepów w galerii – i stąd pewnie ten radosny wyraz twarzy. Nie próbuj jednak go pogłaskać, bo choć zadowolony wygląda przyjaźnie to nie chciałbym być w skórze śmiałka, którego potraktuje jak poszukiwacza skarbów. Zresztą, zbroja jednego takiego wala się w pobliżu, ku ostrzeżeniu innych równie brawurowych szaleńców.

A niżej znajdują się kolejne. Jeden, widać amator kamiennych warowni, siedzi przyczajony wewnątrz dawnego zamku. Drugi, morski kraken, wyłania się z morskich otchłani i czeka na zbłąkanych żeglarzy. A od każdego z nich emanuje ogromna siła, choć nawet kraken czy czerwony smok nie przekraczają rozmiarów większego krokodyla. A przecież to chyba dwa największe osobniki tutaj... ognista fala gorąca bijąca spod sufitu każe mi zmienić moje zdanie. Bo oprócz tych ogromnych leniwców spokojnie pilnujących swoich ziem, popod dachami Galerii dostojnie lata sobie ogromny smok fioletowy. I trzeba przyznać, że na jak tak starego smoka, nie wygląda on jak noworodek. Skóra jego nie jest gładka, raczej pokryta niezliczoną ilością łusek, a skrzydła pełne są śladów i dziur po odbytych walkach. Oczywiście wygranych, skoro jeszcze żyje.



Ktoś by powiedział: gwałtu, rety, smoki nas zabiją – na szczęście porządku pilnuje tu trójka strażników. Wysoki człowiek z zimnych ziem północy, elfia wojowniczka i krasnolud żywo przypominający jednego z członków wesołej drużyny Bilba... a wszyscy ze swą śmiercionośną bronią – tak, oni z pewnością są w stanie zapewnić porządek i spokój w tej smoczej krainie.
Jeśli chodzi o poziom wykonania smoków... no cóż, nie wiem, czy opinia moja, laika, jest w tej kwestii wiarygodna, ale na mnie zrobiły wrażenie. Wysoka dbałość o szczegóły, nie tylko w kwestii kształtu, ale i faktury, kolorów, cieniowania – to muszę ocenić równie wysoko, jak i stroje wojowników wykonane ze skóry, zamszu czy zbroje i bronie z metalu. A także realizm – smoki które  zobaczyłem mają na sobie ślady licznych walk, smocze odpowiedniki ran i blizn, także otoczenie w którym żyją smoki wykonane są z wysokim realizmem, o czym świadczą chociażby wżery erozyjne w konstrukcji zamku. Wykorzystanie naturalnych korzeni, kory jako podłoża czy zielonych paproci tylko dodaje autentyczności makietom, na których zostały użyte. Ale to zdanie moje, laika, który ostatecznie nawet nie wykonał zaplanowanego, niezbyt skomplikowanego stroju rodem z „Autostopem przez Galaktykę”. 
Ale zdjęcie które zrobiłem tak zafascynowało zaprzyjaźnioną amatorkę przebierania z Warszawy, że pierwszą atrakcją jaką chciała zwiedzić we Wrocławiu była właśnie Smocza Kraina. I też była pod wrażeniem, mimo iż o wiele dokładniej oglądała każdy z eksponatów, w myślach rozbierając każdego ze smoków na części pierwsze. To dzięki niej nauczyłem się rozróżniać, które smoki to jakże popularna pianka montażowa, a które np. styropian czy inne materiały i co zrobić, aby wyglądały bardziej naturalnie. I trzeba przyznać, że zrobione są tak dobrze, że przy większości z nich sam nie byłem do końca pewien jaki materiał został użyty, a przy innych dawało się to rozpoznać tylko dzięki jakimś drobnym pośpiesznym wykończeniom czy pojawiającym się gdzieniegdzie śladom naprawy uszkodzonych widać wcześniej dekoracji. No cóż, pewne rzeczy zdecydowanie łatwiej wykonać już na etapie tworzenia takiej instalacji, niż potem poprawiać jakieś uszkodzenia transportowe.
Szkoda tylko, że tak krótkie i nie nawiązujące do literatury i klasyki fantasy są niektóre opisy smoków. Jak przy czerwonym smoku możemy się nawet dowiedzieć, że przedstawicielem tej rasy jest chociażby polski smok wawelski, tak przy którymś smoku informacja ogranicza się ledwie do nazwy, stwierdzenia, że istnieje... i ciężko coś więcej wywnioskować. I choć nie zauważyłem, żeby animacja dla dzieci z okazji ich święta sięgała specjalnie po smocze inspiracje (choć samym zabawom dla dzieci zdecydowanie nie poświęciłem zbyt dużo czasu) to mam nadzieję, że wystawa ta przyczyni się do popularyzacji fantastyki wśród dzieci i młodzieży – a kto wie, może i któryś dorosły pod wpływem wystawy postanowi sięgnąć po jakieś książki czy filmy fantasy, które zna z własnego dzieciństwa?

Informacje praktyczne:
Adres: Galeria Dominikańska, plac Dominikański 3
Wstęp bezpłatny
Czas: codziennie do 9 czerwca,
         w godzinach otwarcia galerii



wtorek, 28 maja 2013

Baśniowe Dni Fantastyki

Pierwszy dzień Dni Fantastyki nie zaczął się dla mnie najlepiej. Dostanie się do niektórych salek graniczyło z cudem. Najpierw nie udało mi się wbić na prezentację o morderczych glutach i nazistach z wnętrza ziemi, potem równie ciężko było wbić się w zafascynowany psychopatami tłum. Co prawda gdzieś po drodze trafiła się prelekcja o jakże interesującym tytule „Moje zaklęcie nazywa się Colt Czterdzieści Pięć”, jednak okazała się ona zbiorem mało pasjonujących gadżecików, i chyba nawet sam autor nie miał wizji, dokąd miała ona zaprowadzić – no chyba że do określenia, że seriale typu CSI czy doktor House są serialami science-fiction pisanymi przez kretyna i pozbawionymi science-fiction. Osobiście wolę pozostać przy twierdzeniu, że są to seriale trzymające się z dala od fantastyki, baaa, wręcz odwrotnie: starające się utrzymać tak blisko realizmu, jak tylko da się pozbyć tego realizmu wszelkich nud żmudnej, uciążliwej akcji i okroić go do spektakularnych akcji i sukcesów. 

Bo konwent zaczyna się spotkaniem autorskim

Tak więc, jak dla mnie Dni Fantastyki zaczęły się mocno po południu, a konkretniej prowadzonym spotkaniem autorskim z Andrzejem Ziemiańskim. Czy było udane, trudno mi obiektywnie ocenić, pozostawię to ocenie uczestników, zresztą za kilka dni znów na blogu powinna się pojawić pełna treść wywiadu. Na razie mogę tylko powiedzieć, że jak zwykle spotkanie przeciągnęło się poza wyznaczone ramy czasowe, na szczęście Mark Hodder okazał się pod tym względem tolerancyjnym autorem. 
Jak zwykle spotkanie autorskie z Jakubem Ćwiekiem i Anetą Jadowską okazało się opowiadaniem o wszystkim i o niczym za sprawą tego pierwszego. Więc chociaż muszę je opisać jako interesujące, trochę trudniej skupić mi się na jakichś większych szczegółach. 

Skąd się biorą fantastyczne potwory?

Warsztaty charakteryzatorskie miałem w planach zaliczyć tylko w połowie. Gala w organizacji Centrum Kultury Zamek to jak zwykle ciekawa gratka, jednak pomysłowość uczestników próbujących się przerobić w różne fantastyczne postacie była tak wysoka, że nie mogłem opuścić warsztatów w połowie i wolałem jednak zobaczyć finalne efekty pracy. A te trzeba przyznać, były fantastyczne o czym sami możecie się przekonać na zdjęciach. Podkreślić też trzeba, że w przeciwieństwie do warsztatów odbywających się na innych konwentach, tym razem nie był to pokaz w stylu: „Ja, Wielka Prowadząca, pokażę wam, maluczkim, jak zrobić jedną stylizację, którą sobie wymyśliłam duuużo, duuużo wcześniej i niech mi nikt nie wmawia, że ma lepsze pomysły niż Ja – nikt nie ma lepszych pomysłów niż Ja”. Tym razem, po krótkim wprowadzeniu na temat dostępnych środków wizażowych każdy mógł sam popróbować na sobie (lub na siedzącej obok osobie, która niespecjalnie mogła odmówić) jak uzyskać wymyślone przez siebie efekty. Karen prowadząca te warsztaty pozostawiła uczestnikom wolną rękę w kwestii metod i zamierzonych efektów, krytycznie jednak oglądając wyniki i podpowiadając, jak rozwiązać wychodzące w trakcie stylizacji problemy.



Oczywiście, po zażartej facebookowej dyskusji z Anetą Jadowską na temat jej twórczości (i o tym, co sprawia, że podanie konkretnych nazw uliczek, często nie znanych czytelnikowi, mimo wszystko dodaje ciekawego konspektu finalnemu dziełu), zaproszony zresztą przez samą autorkę, nie mogłem odpuścić kolejnej atrakcji wieczoru: premiery książki „Wilczy trop”, która to za sprawą „grupy nacisku” (w skład której wchodziła także Aneta, gorąca orędowniczka dzieł Patricii Briggs) wreszcie pokazała się w sprzedaży w polskiej wersji językowej. Oczywiście, nie obyło się bez paru słów krytyki na temat zawartości okładek serwowanych nam od pewnego czasu przez Fabrykę, na szczęście polska edycja dzieł Patricii Briggs wydana została z oryginalnymi grafikami. 
W zasadzie tegoroczne Dni Fantastyki miały odbyć się w konwencji wiedźmiej i słowiańskiej, jednak przez prawie całą sobotę pojawiły się ledwie trzy prelekcje nawiązujące do naszych tradycji. Tak więc z ciężkim sumieniem odpuściłem sobie spektakl w wykonaniu Gwardii Gryfa aby udać się na prelekcję o demonologii słowiańskiej. I chociaż co rusz zza okien przebijała podniosła muzyka z amfiteatru, to nie żałowałem swego wyboru.
Bo chociaż patrząc na poziom zastosowanego sadyzmu Natalię Kokocińską i Dorotę Papierską powinno się jak najszybciej odizolować od społeczeństwa dla dobra ogółu, to poprowadzona z niesamowitym humorem prelekcja biła na głowę wszystko. Dlaczego odizolować? Bo jeszcze nie widziałem osoby, która by z pełną bezwzględnością wymordowała Światowidowi ducha winną pradawną słowiańską rodzinkę i jeszcze opowiadała o tym z radosną niewinnością. Oczywiście, jak w przypadku chyba każdego psychopaty słuchało się tego z fascynacją i wypiekami na twarzy a przekaz był tak przekonujący, że nawet biegli sądowi daliby się przekonać, że te ileś martwych ciał to faktycznie efekt działania wąpierzy, topielców i innych strzyg. Trzeba przyznać też, że prelekcja dosyć kompleksowo opisywała wierzenia naszych przodków. Tak więc gdy wracając do samochodu spotkałem jakiegoś demona w starej, porzuconej stodole, doskonale wiedziałem, że nie jest to żadne licho czy inna rusałka które zgubiło drogę powrotną do ukrytego w leśnickim parku rezerwatów dawnych słowiańskich stworzeń i należy ukręcić głowę temu potworowi. Do tej pory nie wiem, jakich ingrediencji dosypuje Karen do swoich środków kosmetycznych, najważniejsze jednak, że są one wyjątkowo skuteczne. Mimo iż nie specjalnie poddawałem się zabiegom charakteryzatorskim i raczej uczestniczyłem w roli widza, to nawet te minimalne resztki wizażu które zostały po jej warsztatach niosły w sobie śmiercionośną dla tego straszydła siłę, którego przecież nie potrafiłbym zabić gołymi rękami bez pomocy magicznego pudru. 

Bajanie czas zacząć

Za to w niedzielę w pełni udało się skoncentrować już na głównej tematyce tegorocznych Dni Fantastyki. Najpierw okazało się, że interesujący dla mnie panel dyskusyjny prowadzi zaprzyjaźniony napływowy zombiak, (tak, tak, ten sam który dostarczył grę Dead Island redaktorce 9kier, po czym próbował ją skonsumować). Co do samej dyskusji, zaczęło się „hitchcockowskim trzęsieniem ziemi”. Co było trzęsieniem ziemi? Opowieść Tomasza Kołodziejczaka o tym, jak w dzieciństwie okrutne i nie wychowawcze wydawały mu się bajki. No bo weźmy chociażby bajkę o Jasiu i Małgosi, w której to rodzice zapominając o rodzicielskim obowiązkach każą dzieciom iść do lasu na zatracenie, ale gdy już te dzieci wracają ze skrzynią pełną skarbów, to nagle rodzice przypominają sobie o miłości do swych dziatków. Wnioski z dyskusji nasuwały się same, myśli same układały się w słowa, iż fantasy to współczesna baśń która, podobnie jak współczesny zglobalizowany świat, jedynie wymieszana została z baśniami z innych terenów. Z tą tezą jednak wspomniany Kołodziejczak zgodzić się nie chciał, bo przecież pradawne baśnie miały wydźwięk moralizatorski, a fantasy pisana jest tylko dla rozrywki... kolejne punkty DF-ów miały mnie uświadomić, jak bardzo się mylił. 

Naga prawda o czerwonym kapturku

Początkowo Anna Brzezińska musiała sobie sama radzić
Reszta dnia zdominowała została przez Czerwonego Kapturka, Annę Brzezińską i po trosze Anetę Jadowską. Zaczęło się od panelu dyskusyjnego o baśniach braci Grimm, na którą oprócz niezawodnej Anny Brzezińskiej raczył jedynie przyjechać spóźniony Jakub Ćwiek. Tak jak Jakubowi da się jeszcze przebaczyć, zwłaszcza że jakieś problemy w ogóle miały sprawić, że w ogóle miał się w niedzielę nie pojawić na konwencie, tak pozostaje pytanie, gdzie zagubili się pozostali uczestnicy panelu dyskusyjnego? Dobrze, że chociaż Jakub zabrał ze sobą wspomnianą Anetę, która jako fanka urban fantasy też w kwestii pierwowzorów tego gatunku coś do powiedzenia miała. Podsumowując sam panel, to trzeba przyznać, że mimo zmniejszonego składu udało się nawiązać całkiem ciekawą dyskusję między autorami. A przy okazji miałem okazję porównać nowomodne podejście do wyszukiwania płytkich „wiedzowych gadżetów” z naukową metodyką Anny Brzezińskiej i dochodzę do wniosków, że chyba wolę naprawdę dogłębne poznanie tematu, które odkrywa najgłębiej skrywane tajemnice. Za to wciąż nie wiem, na ile straszna jest klątwa bycia „skończoną folklorystką”. 
... potem wsparli ją Kuba Ćwiek i Aneta Jadowska
Przedyskutowany już wątek baśni braci Grimm jako bazy do dobrego horroru został rozwinięty przez Annę Brzezińską w kolejnej dyskusji. I co się okazało? Że chociażbyście dostali najstraszniejszą, najbardziej zbliżoną do oryginału wersję książki tych niemieckich językoznawców, choćby wam się wydawało, że dostaliście nieugładzone wersje tych strasznych bajek zdecydowanie nie dla dzieci – wiedzcie, że się mylicie. Bo podania spisane przez braci Grimm, to już wersje ugładzone, a prawdziwe baśnie były o wiele bardziej okrutne. Wszelkie moralizatorstwo baśni to głównie efekt XIX-wiecznej „edycji korektorskiej”, która nadała im moralizatorski wydźwięk i obdarła ze wszystkich aspektów, które wtedy stanowiły tabu. Oryginalne baśnie pełne były krwi, nagości (która była czymś naturalnym w tamtym okresie) a nawet kanibalizmu i były równie okrutne, jak świat który otaczał wygłodzonego chłopa. Bajka „tatuś mnie zabił a mamusia zjadła” nie budziła żadnego zdumienia. Wbrew powszechnym opiniom (chociażby wspomnianego już Tomasza Kołodziejczaka), baśnie często służyły wyłącznie rozrywce i, o ile celem nie było naciągnięcie słuchacza na jakąś strawę przez wędrownego barda, były okazją do wzbogacenia nudy codziennej pracy o ciekawe historie. Ot, takie babskie ploty przy pracy, popularne przecież także w dzisiejszych czasach. I choć wielu się dziś oburzy, to oryginalny Czerwony Kapturek najpierw zjada ciało porąbanej przez wilka babci, potem wypija jej krew niczym wino (i nie ma tu chyba żadnego obrazoburczego nawiązania do religii katolickiej), po czym układa się nago obok wilka. Jeśli już ktoś koniecznie musi wyciągać morał z tej bajki, to ja widzę tylko jeden:

„Do lasu najlepiej idź nago. Przynajmniej wilk, który cię zje, nie zadławi się twoim ubraniem i nie zapaskudzi wymiocinami całego lasu. Chociaż tobie to bez różnicy, a nikt inny też raczej nie zauważy, to jakoś dziwnie to wygląda, gdy w środku zimy las zakwita kolorami tęczy niczym jakiś paw”. 



Uważacie te wnioski za porąbane? To posłuchalibyście, do jakich wniosków dochodzili analizujący te bajki psychopaci (tfu, tfu, psychologowie znaczy się), którzy ze swoimi komediowymi tekstami nawiązującymi do seksu chyba mieli zamiar stać się literackim pierwowzorem Woody'ego Allena.

Radziecka droga w kosmos

Prelekcja kontrolowana, prelekcja kontrolowana
Po prelekcji o czerwonym kapturku jakoś trzeba było wrócić do świata rzeczywistego. No a skoro dziewczynka była gwiazdą (i to nie tylko disneyowską), a kapturek był czerwony, to cóż innego może lepiej przywrócić do świata nowoczesnego niż prelekcja o czerwonej gwieździe, czyli futurystycznych wizjach filmowych dawnego Związku Radzieckiego? Po raz kolejny Przemek Dudziński pokazał, że na kinematografii epoki dawnego PRL-u (nawet tej geograficznie lekko odbiegającej od PRL-u) zna się jak chyba nikt inny i potrafi o tym tak opowiedzieć, że potem same filmy nie potrafią udźwignąć stawianych im wyznań i być równie pasjonujące co prelekcja. I nie pomagają tu bogate jak na ówczesne czasy efekty specjalne, zbudowane z wielkim realizmem ogromne scenerie filmowe czy stworzone z patosem wizje przyszłej komunistycznej utopii... chociażby nadmiernie realistyczne oddanie skomplikowanych procedur startowych filmowanych dosłownie „w czasie rzeczywistym” raczej nie sprzyja współczesnemu widzowi przyzwyczajonemu do brawurowych akcji Jamesa Bonda, choć z pewnością jest interesującą ciekawostką. I choć z pewnością wyszukam kilku fragmentów tych filmów na Youtube, to podsumowując prelekcję posłużę się hasłem, które kiedyś użyto do promocji innej prelekcji Przemka: Nie musisz oglądać wszystkich horrorów PRL-u, on już obejrzał je za ciebie. 

Konwentowy chaos głodomorów

Tyle o programowych atrakcjach. Wspominając o DF-ach, powiedzieć trzeba o ogromie prac organizacyjnych, jakie z pewnością włożyli pracownicy CK Zamek ściągając aż tylu uczestników. Dzięki sprzyjającym warunkom pogodowym przez większość czasu udawało się utrzymywać stoiska na zewnątrz zamku, dzięki czemu wąskie korytarze zamku nie okazywały się nadmiernie wąskim gardłem. Ilość biegających wokół gżdaczy pozwalała ogarniać sprawy bieżące. Oczywiście byli też „cosplayowcy”. Mówię tu zarówno o starwarsowcach którzy zdają się wymieniać swoimi strojami aby zapewnić stały poziom atrakcji przy każdej okazji, jak i o cosplayowcach mniej zorganizowanych w stowarzyszeniach i prezentujących co rusz nowe stroje na kolejnych konwentach. 
Żarcie? Już leci...
Z rzeczy ogólnie nieudanych, wymienić należy jedynie nieudolną obsługę cateringową. Tak jak jestem w stanie zrozumieć, że kaszanka czy inna kiełbaska została dopiero wrzucona na ruszt i musi się jeszcze podsmażyć, tak zupełnie nie zrozumiały był dla mnie rozgardiasz organizacyjny osób obsługujących stanowisko, brak kontroli nad tym, co jest akurat gotowe na grillu, kiepską komunikację między obsługą i „zawiechy” obsługujących równie częste, co w starym PC-cie z procesorem klasy 386SX obsługującym Windowsa 95. Na szczęście ten temat doskonale ogarniał pobliski kebab Dyktator, które było odwrotnością baru konwentowego. Naprawdę w szoku podziwiało się pracę tych ludzi, ich sposób ogarnięcia konwentowego chaosu głodomorów i sprawność obsługi, która mimo małej „kuchni” i 3 osób w niej zgromadzonych nie wchodziła. Pamiętacie ten fragment Pratchetta, gdy Śmierć pracowała w barze i wręcz natychmiastowo podawała zamówione potrawy? Obsłudze Dyktatora niewiele już brakowało w kwestii szybkości do tego ideału, za to Śmierć był jeden, a tu było ich troje.

Ooo, skończyło się, nie ma już więcej