W zasadzie, to już sama wioska przyjęła
mnie nienaturalną ciszą i spokojem. Choć było jeszcze ciepło, to
w wiosce panował jakiś surrealistyczny spokój. Nie było dzieci
hałasujących w zabawie, nie było mężczyzn popijających piwo
przed sklepem czy osób wypoczywających na ogródkach. Wioska
sprawiała wrażenie opuszczonej, a snująca się wokół mgła tylko
pogłębiała to wrażenie. Nie było tej mgły na tyle dużo, żeby
zasłaniała słońce i odstraszała od wyjścia z domu, jednak z
pewnością starczało tej delikatnej warstwy aby rozmyć kontury
odleglejszych domów.
Tymczasem dalej szedłem szlakiem,
zielonym bodajże, który delikatnie odbijał od utwardzonej drogi.
Gdy przechodziłem koło tego dworku, moją uwagę przykuła
przyklejona do nich ruina. Gdyby nie ona, z pewnością nie
pomyślałbym nawet, że jest to porzucony dom, do którego
można bezkarnie wejść.
Ruina, jak ruina. Przybudówka budynku
posypała się z czasem i choć pozostała jeszcze większość
ścian, to praktycznie górne piętro nie miało już podłóg. Nie
mogła to być jednak bardzo stara ruina, bo na ziemi wciąż leżały
zwalone belki, które z pewnością stanowiły kiedyś konstrukcję
sufitu. Prawie że dawało się po nich wejść na górę, jednak
brakowało kawałka deski, a będąc sam nie chciałem ryzykować.
Tak więc obszedłem tą zburzoną dobudówkę, zaglądając do
piwnic, w których jednak nie odnalazłem nic ciekawego. Jedynie
wychodząc z tej ruiny spotkałem ceramicznego potwora, zapewne
pozostałość po dawnej rurze kanalizacyjnej, dziś raczej
przypominającą jakąś poszarpaną ośmiornicę... czy może raczej
Cthulthu, którego antologię właśnie omawialiśmy dzień wcześniej
na Wro-SFach?
Tymczasem mijając tą
„ośmiornicę” pokiereszowaną równie mocno, jak i reszta
przybudówki, zauważyłem, że do niezniszczonej części budynku
można wejść... baaa, żeby tylko „można”, to wręcz trzeba
było. Swym artystycznym zniszczeniem wnętrze budynku przyzywało do
środka. No cóż, najwyżej skróci się kawałek szlaku, ale jakże
tu nie skorzystać z takiej okazji? Porzucone wnętrza wyglądały
przepięknie w swym zniszczeniu. Artystycznie łuszczące się płaty
farby, zamurowane okna w których mróz lub ptaki wybiły tylko małe
szparki, którymi światło wlewało się do środka –
rozświetlając swymi promieniami tylko wybrane fragmenty
pomieszczenia, pozostawiając w cieniu tajemnicze zakamarki. Słowem,
dom dawno już opuszczony, ale wciąż na tyle młody, że nie
zdążyły się tu osiedlić żadne duchy. No i te schody... niczym z
fotografii mistrzów, gdzie oświetlone zostały tylko poszczególne
ich stopnie, pozostawiając zacienione pozostałe obszary. Tak, jakby ktoś świetlną plamą wskazywał, gdzie udać się dalej.
Trzeba
przyznać, że pierwsze piętro nie robiło już tak wielkiego
wrażenia. Może dlatego, że wyrwany kawał ściany dawał pełny
dostęp słonecznemu światłu, przeganiając stąd wszelkie strachy. Podobnie okna, tu już w pełni przeszklone, nie dawały żadnego
schronienia mrocznym zjawom, które tworzyły urok rzucony na ten
dom? Czy może te sufity, czasem dziurawe, częściej jednak jedynie
tworzące bąble wyginające się do środka pokoju, które wyraźnie
wypychały wszystko, włącznie z powietrzem, z pomieszczenia? A więc
warto było jedynie iść tak, jak nakazywała droga – brak
drogowskazów oznaczał, że to nie miejsce czy pora aby skręcać i
z pierwszych schodów widać trzeba prosto, na drugie, prowadzące na
tajemniczy strych.
A strych w pełni
opanowany był przez mrok. Nieliczne sufitowe otwory tylko
gdzieniegdzie dawały odrobinę światła. Porzucone dawne gniazdo os
jedynie wzbudzało obawy – że choć już dawno spadło, to może
wciąż w nim żyją osy, które, wzbudzone wizytą niespodziewanego
gościa, mogłyby zacząć bronić terenu? Uginające się pod nogami
deski podłogowe nakazywały utrzymywać wzmożoną czujność. I do
tego obawa – a może jednak ten teren do kogoś należy? Może
właściciel przyjdzie i potraktuje mnie jak intruza, jak złomiarza
próbującego wyrwać resztki miedzi ze ścian? Nawet nie spyta,
zanim uderzy podstępnie od tyłu czy strzeli z jakiejś broni
palnej? Ale nie, nie słychać żadnych odgłosów jakby ktoś się
zbliżał. Raczej trzeba uważać na te uginające się deski... i
tylko to ciągłe wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował.
Tymczasem udało się
dojść do drugiej części strychu. Dwa czy trzy malutkie schodki
odgradzają od drugiego pomieszczenia. W umyśle budzi się
jakieś dziwne uczucie... tak jakby z jednej strony coś kazało mi
iść dalej, a z drugiej... jakby ostrzegało, że doszedłem do
jakiejś ostatecznej granicy. Ostatniego punktu, w którym mogę się
wycofać – jeśli go przekroczę, to tajemna siła która mnie tu
przyzywała miała mnie zatrzymać za tym progiem. Tak, jakby ta siła
kusiła – ale równocześnie w ostatniej chwili dawała szansę
samodzielnego wyboru. I zawróciłem... wchodząc na pierwsze schody,
wciąż miałem wrażenie, że jestem obserwowany.Rozsądna półkula
umysłu szybko znajduje wytłumaczenie – wywrócony daszek
stojącego obok wózka dziecięcego ułożył się tak, że
podświadomość widzi w nim budkę suflera i sama próbuje odnaleźć
tego pomocnika aktorów – a skoro go nie ma, to przecież znaczy że
się skrywa, chowa, podgląda z ukrycia. No właśnie, próby
zracjonalizowania strachów schodzą na manowce, ukryte w umyśle
demony i zjawy, hodowane od dzieciństwa, dziś nie pozwalają
pracować tej rozsądnej, lewej półkuli. Dziś prawa półkula
odbija sobie za te lata jej słabszego użytkowania, za racjonalne
podejście do życia, za pracę inżynierską. Raz pobudzona,
postanawia wykorzystać każdą chwilę przewagi, odbić sobie za
lata jej niedoceniania...
Gdy wychodzę z budynku,
tym samym szlakiem wracam do głównej drogi. Obok mijam piękną,
zniszczoną stodołę. Z chęcią bym zajrzał do środka, lecz nie
dziś. Na dziś starczy mi już porzuconych budynków. Więc tą samą
drogą, pozostawiam za sobą porzucony dwór. W umyśle wciąż
kołata pewne złudzenie – że choć w żadnym momencie nic mi się
nie stało, to może w którymś momencie przekroczyłem tajemną granicęmiędzy życiem i śmiercią, że to już nie ja, tylko jakiś duch
błąkający się po świecie i nie potrafiący już dojrzeć żywych.
Bo jakoś przez kilkanaście minut nikogo nie spotykam, jedynie gdy
wyszedłem z dworu nagle rozszczekały się psy. Jakby zauważyły
jakieś paranormalne zło, charakterystyczne dla duchów. No, i gdy
wychodzę, jeszcze drugi raz się odzywają, szczęśliwe, że ta
niewiadoma siła już sobie poszła – jednak pomiędzy jedną i
drugą falą ujadania siedzą cicho, z podkulonym ogonem, żeby tylko
nie dać się zauważyć niebezpieczeństwu, które mogłoby je momentalnie rozszarpać. Dla pewności zrywam jabłko z rosnącego
obok drzewa, wbijam w nie zęby żeby poprzez smak ziemskiego
jedzenia poczuć, że wciąż żyję – i smak czuję...
Choć nie jestem
specjalnie wierzący, a moja wiara to raczej efekt wielowiekowej tradycji naszego kraju, to tego dnia czułem, że nie mogę przejść
obojętnie koło trzebnickiej katedry. Tak, dla pewności – bo
przecież duch nie wejdzie tak łatwo na uświęcony teren? A jednak
wnętrze nie uspokaja – lekko przyciemnione, wysokie pomieszczenie
za jakąś godzinę czy dwie będzie wyglądać jak w Katedrze,
animowanym filmiku Bagińskiego. Ciszę wewnątrz zakłócają tylko
nieliczne szepty modlitwy kilku staruszek, co jeszcze bardziej
podkreśla gotyckość tej sceny. Przechodzę koło sarkofagów
kryjących ciała zmarłych dawno temu władców, po czym schodzę
do krypty. Po powrocie na górę, odkrywam przecudny ołtarz w
bocznej nawie, przysuwam się bliżej do odgradzającej kraty. Gdy
już czynię znak krzyża, „W imię Ojca, i Syna, i Ducha
Świetego”, gdy już ręka dochodzi do splotu słonecznego gdzie
miała zakończyć rytualny ruch...
OJCZE NASZ, KTÓRYŚ JEST
W NIEBIE
… niczym huk pioruna
niesie się głos modlitwy, idealnie zsynchronizowane głosy
kilkunastu staruszek rozdzierają wszechobecną, mroczną ciszę. Jeszcze przed chwilą nie uświadamiałem
sobie ich obecności, a tu nagle tuż zza pleców słyszę ich
miarowe mamrotanie, wzmocnione akustyką pradawnych sklepień. I do
tego trochę inne niż zwykle słowa modlitwy, do której przecież
byłem przyzwyczajony od dzieciństwa. Cisza, która nagle
zagrzmiała, i do tego całkowite zaskoczenie – to wszystko
sprawiło, że skołatana obawami dusza nagle, na krótką chwilę,
chciała wyrwać się z ciała.
Hałas kroków na bruku
I tylko, gdy wyszedłem z
katedry, ten hałas kroków na bruku, jakbym ze strachu nagle zaczął
mocniej uderzać butami o podłoże. Ale nie, poczekaj, przecież
odgłosy są normalne – to jedynie w tej ciszy dopiero sobie
uświadomiłem ich istnienie. Dopiero teraz zrozumiałem, w jaki
sposób tamten dom straszył. Nie było przecież żadnych strasznych
widoków, nie było żadnego nieprzewidywalnego trzeszczenia starych drewnianych belek charakterystycznych dla domów zamieszkanych
przez duchy. Baa, jakoś tajemniczo nie odzywały się nawet deski
uginające się pod ciężarem butów. Nic, tylko to nagłe,
diaboliczne wręcz szczekanie psów – tuż przed tym, gdy
wchodziłem do tamtego domu, i tuż po tym, jak z niego wyszedłem.
Nie szczekały nawet wtedy, gdy dopiero zbliżałem się do wioski,
jak mają to zwykle w zwyczaju. Jedynie w momencie wchodzenia i
opuszczania budynku... Teraz już znam naukowe wytłumaczenie tych
obaw, baaa, znam nawet naukową nazwę na to.
Deprywacja sensoryczna
– czyli pozbawienie lub redukcja bodźców działających na zmysły
człowieka. Ta sama deprywacja, którą Stanisław Lem opisuje w
swojej książce, ta sama, która sprawiła, że pilot Pirx o mało
nie oszalał w basenie, mimo iż nie było żadnego fizycznego
zagrożenia. Wtedy ta sama deprywacja dopadła mnie, wtedy zabrakło
wszelkich dźwięków, gdy nie słyszałem nawet swych kroków.
Czasem mówi się, że gdy ktoś straci wzrok, to bardziej czułe
stają się zmysły dotyku i słuchu, pozwalając człowiekowi dalej
żyć w świecie. Jednak nikt nigdy nie mówi, co zastępuje głuchemu
człowiekowi zmysł słuchu. Dziś już wiem, że jego miejsce
zajmują duchy, strachy i demony...