Zamczysko to całkiem nowy konwent we
wrocławskim kalendarium. Wielka niewiadoma, jednak po sukcesie
Fantasy Expo mogło to oznaczać kolejną miłą niespodziankę.
Zwłaszcza, że w wykonaniu CK Zamek, znanego przecież chociażby z
DFów czy
Tatooine.
I trzeba powiedzieć, że zaczęli
prawie po Hitchockowsku. Bo jak mawiał ten mistrz kina, najpierw
należy zacząć od trzęsienia ziemi, a potem akcja powinna się
rozwijać. Za to z pewnością jak dla mnie, Zamczysko rozpoczęło
się bombowo. A w kwestii trzęsienia ziemi, w końcu to nie wina
autora prelekcji, że akurat przy Car-bombie u Rosjan rozsądek
przeważył nad rozmachem – lecz w końcu inaczej być może
zamiast czytać tego bloga zastanawialibyście się obecnie, jak
przeżyć kolejne dni apokalipsy.
To zaczynamy od trzęsienia ziemi...
Ale o co chodzi? O bombową prelekcję
Simona Zacka, e-pisarza jak sam siebie nazywa. Prelekcję o bombach
atomowych. Choć niestety nie obyło się bez nudnej historii i
znanych nazwisk, to trzeba przyznać, że mnóstwo było ciekawostek,
które niczym konfitura w pączku nadawały całości smaku. A więc
było o tym, jak Amerykanie zanim zbudowali bombę, wcześniej
zbudowali super-tajne miasto. O tym, jak Rosjanie przed podjęciem
pierwszych prób zmiecenia wrogów, najpierw zmietli z mapy kilka
swoich miast, i to też w ramach utajniania badań. Było o „stawce
dnia zagłady”, czyli zakładach między naukowcami o siłę
wybuchu pierwszej bomby, o tym, jak Japonia po zagładzie Hiroszimy
doszła do wniosku, że przecież Amerykanie z pewnością nie mają
drugiej wojny. Było o bombach atomowych, które „się beztrosko
zgubiły”. No i o carbombie, kontynuacji jakże rosyjskiego trendu
posiadania wszystkiego co największe. No właśnie, co do bomby
Tzsar, sam nie wiem, czy traktować ją jako kontynuację rosyjskiej
tradycji, czy jej zaprzeczenie. Bo przecież z jednej strony, ani
car-puszka, ani car-kolokol nie zadziałały już przy pierwszej
próbie, czego nie można powiedzieć o bombie Tzsar. Z drugiej
strony, wszystkie trzy car-przedmioty rozwaliły się już przy
pierwszej próbie użycia – i w tej kwestii jednak tradycja została
podtrzymana. To może ja wrócę do dylematów mniej intelektualnych,
czyli rozważań nad pączkami, ich dziurawieniem i zawartych w nim
wypełnieniem? Tak właśnie amerykańscy twórcy pierwszej bomby
atomowej odpowiadali znajomym, zapytani nad czym prowadzą badania:
„robimy dziury w pączkach”. Z pewnością brzmi to o wiele
przyjaźniej, niż wizja samonapędzającej się apokalipsy...
Fotografia jak rozwiązywanie równań z wieloma niewiadomymi?
No cóż, mówiąc o prelce Simona
Zacka, to oprócz ciekawostek, trzeba go pochwalić za umiejętność
prostego wytłumaczenia zjawisk gdzieś z pogranicza jednej z
najtrudniejszych dziedzin nauki, fizyki kwantowej. Z pewnością
jednak zdecydowanie gorzej poszło Minosowi tłumaczącemu podstawy
fotografii. Wydawałoby się, że jest to sztuka wymagająca ledwie
muśnięcia fizyki, ew. chemii, jednak w wykonaniu Minosa „proste
pstryknięcie” zdawało się przypominać rozwiązywanie 1
(słownie: JEDNEGO) równania z 500 niewiadomymi. I tak jak zazwyczaj
mowa o równaniu 3 niewiadomych, z czego jedną lub dwie przyjmuje
się za stałe, a pozostałe wyznacza doświadczalnie (lub pozwala
obliczyć aparatowi, jak ma to miejsce w przypadku 90% zdjęć
zrobionych na świecie :), tak u Minosa było to raczej niepotrzebne
dorzucanie zmiennych, które odpowiadają za rzeczy zupełnie z tym
niezwiązane. A już pomnażanie światła zakrawało mi na
cudotwórstwo :) No cóż, podsumowując, Minos trochę wiedzy o
zdjęciach może i ma, ale z pewnością zabrakło jakiejś koncepcji
jej przekazania, a brak zrozumienia podstawowych pojęć fizycznych
związanych z fotografią (i czemu jedne wartości mnożymy przez 2,
a inne tylko przez pierwiastek, że o kwadracie nie wspomnę)
utrudniał odbiór przekazu nawet osobom, które ogólnie wiedziały
o co chodzi i chciały wzbogacić swoją wiedzę.
Zabójcze.... pomidory? Atakują
No cóż, na prelekcji wytrzymać mi
się nie udało, dlatego była okazja żeby się posilić, a potem
zajrzeć do filmówki. Byłem tam już wcześniej, na oryginalnym
Nosferatu, i muszę przyznać, że to dosyć specyficzne dzieło. W
uproszczeniu można by powiedzieć, że czarno-białe (a właściwie
monochromatyczne, bo uciekające w zażółconą „sepię”),
jednak trzeba przyznać, że z tych „kolorowych” kolorów, oprócz
wspomnianej żółci, pojawia się też niebieski. Także sposób
pokazania tematu znacząco odbiega od współczesnych mega-produkcji,
że o efektach specjalnych nie wspomnę – choć trzeba przyznać,
że w tej ostatniej kwestii jednak sobie całkiem nieźle radzili. No
tylko z tą zakręconą fabułą trochę gorzej...
Za drugim razem trafiłem jednak na
blok horrorów … szalonych. Nie wypada mi powiedzieć, na fragment
którego filmu trafiłem, bo mi zaraz blogspot każe odznaczyć
kategorię „tylko dla dorosych”, powiem tylko, że ten blok
zaczynał się od szalonych pomidorów. Dodajmy, że organizatorzy
Zamczyska też nie zdecydowali się na tłumaczenie tytułu z języka
niemieckiego, choć akurat najbardziej znacząca nazwa brzmi tak samo
w obu językach :)
No, ale skoro miały być warsztaty
fotograficzne, to przecież trzeba pofocić, no nie? No więc
warsztaty zorganizowałem sobie sam, najlepszym miejscem do tego
okazał się oczywiście LARP-room, w którym odbywała się sesja
Vampira. Chociaż spora część strojów była stosunkowo prosta, to
mimo to świetnie oddawały nastrój. Co do gry aktorów, to już mi
trochę gorzej oceniać, bo za polityką i intrygami nie przepadam, a
przecież chyba na tym właśnie bazuje Vampir?
10 kropka – czyli jeszcze ciekawsze zabijanie
Dlatego po pokręceniu się wśród
kolorowych strojów (dodam, że nie wszystkich żywych), grzecznie
podreptałem na kolejną prelekcję. I znów trafiłem na horror
klasy B, C, albo nawet Z, w których niekoniecznie chodzi o spójność
akcji, świata czy w ogóle cokolwiek sensownego. Tak więc jak
Kacper Potocki opowiada o wilkołakach walczących z watahą
wielkich, gołych cycków, o przedpotopowcach rzucających wieżowcami
i dlaczego nie warto przytulać misiów... misiołaków znaczy się.
Było też o tym, jak kończy się starcie góry mięcha z 4
atomówkami, i o tym co daje 10-kropka umiejętności. Że postaram
się zacytować: „Już 9 kropka daje nam milion sposobów na
zabijanie. 10-ta kropka nie daje nam żadnego nowego – jedynie
sprawia, że do każdego z tego miliona sposobów możemy doprowadzić
w sposób bardziej ciekawy”.
A potem jeszcze posłuchałem Magdy
Pioruńskiej opowiadającej o tym, jak chrześcijaństwo przyczyniło
się do powstania wilkołaków (i chyba jedynie inkwizycja ze swoimi
stosami mogła mieć jakieś sukcesy w walce z nimi), a potem udać
się do karczmy posłuchać wszelakich dziwnych opowieści z tego i z
tamtego świata.
I tylko nie mogę zrozumieć, czemu w
drodze powrotnej z tej upiornej mgły wciąż wynurzały się
krwiożercze gałęzie, które niczym kościste ręce jakiegoś
wielkiego potwora próbowały porwać auto. Co prawda woda święcona
w spryskiwaczach dawała radę, jednak nie należało zbyt długo
pozostawać w strefie zagrożenia.
By przeżyć od zmierzchu do świtu...
Bo świt następnego dnia zapowiadał
się trochę bezpieczniej. Chociaż świat wciąż przysłonięty był
wszechobecną mgłą, to potwory widać nasyciły się już
samochodami przez noc, i do zamku udało się wrócić bez większych
przeszkód. A może to ten genius loci znów przejął władanie nad
Wrocławiem? Tak więc miałem okazję posłuchać tej mroczniejszej
wersji historii Wrocławia w wykonaniu Artura Domańskiego,
przewodnika, autora strony
wroclaw-przewodnik.eu. I choć znów nie
zaczęło się od trzęsienia ziemi, to jednak ścięta głowa Jana
Chrzciciela podana na srebrnej tacy wywołała podobne wrażenie. A
potem już się temat rozwinął: było o mostku pokutnic, o
ludwisarzu który zabił swego ucznia niepomny jego dzieła, o tym,
co przygrywało skazańcom idącym na wrocławski szafot. A także o
niespłaconych budowlańcach jak żywo przypominających majstrów z
cyklu opowiadań „Murarze” (zainteresowanych odsyłam do
odkopania archiwalnych numerów Science Fiction), o parkach, w
których spacerujemy wśród dusz pochowanych i ostrzu, które wciąż
„śpiewa” agonalnym jękiem 800 zabitych nim dusz.
Potem już szło trochę gorzej. Kamila
Kowalczyk ze swoimi makabreskami miała wysoko postawioną
poprzeczkę. I przyczyniła się do tego zarówno
Aneta Jadowska wrazz Anną Brzezińską po swoich DF-owcych prelekcjach o ORYGINALNYCH
bajkach ludowych, jak i sama Kamila. No cóż, poziom prelekcji o
seks-parodiach z
konferencji gwiezdno-wojennej ciężko będzie
powtórzyć każdemu prelegentowi... Z kolei demonologia
wodno-słowiańska zupełnie mnie rozczarowała. Jak sama autorka
przyznaje, interesowały ją jedynie 2 czy 3 rodzaje z jakże
szerokiego spektrum demonów wodnych. I choć trafia do mnie
argument, że pewne demony występowały pod wieloma nazwami w
różnych kulturach, to wciąż brakuje mi podobieństwa do demonów
z pobieżnie i pośpiesznie obejrzanej wystawy Bestiarium
słowiańskie. Ale dla samych piosenek i grafik warto było
odwiedzić.
Podsumowując, CK Zamek po raz kolejny przygotowało ciekawy konwent, który nie spotkał się z szerokim przyjęciem przybyłych. Jednak jak na pierwszy raz, to i tak całkiem nieźle poszło, zwłaszcza biorąc pod uwagę całkiem liczną grupę uczestników spoza granic naszego województwa.