(zapowiedź spotkania autorskiego z
Martą Kisiel na końcu recenzji)
Okładka książki, źródło: materiały wydawnictwa Uroboros |
„Nomen Omen” Marty Kisiel to
kolejna książka, która „kupiła” mnie okładką. Chociaż
pozornie wykorzystano tu wręcz sztampowy motyw „czerwone (rude) na
szarym tle” (i mam nadzieję, że autorce okładki jakaś durna
londyńska firma od herbaty nie będzie grozić sądem za łamanie
rzekomych praw autorskich) to jednak w tych szarościach ukryte jest
drugie dno przekazu. Stary, porzucony mroczny dworek z zapewne
nieprzypadkowo umieszczonymi oknami oświetlonymi od środka za
każdym razem kojarzy mi się z czaszką, na szczycie której z okna
wyziera mroczna wiedźma z nienaturalnie groźnie powiewającymi na
wietrze płomiennymi włosami. Jeszcze tylko recka zaczynająca się
słowami: „Współczesny Wrocław, z krótką wycieczką do czasów
niemieckiego Breslau...”. Dalej nie trzeba było czytać żeby
stwierdzić: tą książkę muszę mieć.
Co się może stać z książką?
W zasadzie sam zakup nie zapowiadał
żadnych problemów, jednak podobnie jak przy zakupie „Bogowie
muszą być szaleni” Anety Jadowskiej, tak i tu przy zakupie musiał
się wdać jakiś element nie z tego świata. Ot, zwykła płatność
kartą, pakuję książkę do plecaka, nie biorąc żadnych śmieci w
stylu torebka czy paragon, standardowe słowa zza lady: Pan weźmie
paragon – nie, nie zbieram śmieci... chwila ciszy, po czym w
głosie zauważam subtelną zmianę głosu, gdy sprzedająca
dopowiada: na wypadek gdyby coś się działo z książką.
Salomea Przygoda, główna bohaterka książki, Źródło: materiały wydawnictwa Uroboros |
Zawiało grozą, zwłaszcza, że po
przeczytaniu zapowiedzi sam nie wiedziałem, czy kroi się powieść
dla szalejących hormonami nastolatek czy jednak może mroczny, pełen
niedopowiedzeń horror umieszczony gdzieś w klimatach
wiktoriańskich. Nie takie jednak straszne grimoiry chowają się w
głębiach redakcji, gdzieś na regałach ciągle przepycha się ze
sobą z 5 apokalips, w tym część nawet nuklearnych, a mury budynku
wciąż stoją nienaruszone, więc czy magiczna aura domu nie poradzi
sobie z jakąś indywidualną powiastką?
Horror, czyli zabieramy książkę
na ul. Lipową
na ul. Lipową
No cóż, sam nie spodziewałem się
jakie to straszne siły sprawcze sprowadzam do domu, ten jednak jakoś
potrafił sobie poradzić z ich okiełznaniem. Dopóki książka
czytana była w domu, to okazywała się naprawdę dobrą komedią,
utrzymaną zgodnie z zapowiedzią na poziomie równym Pratchettowi.
Chociaż przy mojej skrupulatności muszę tu zauważyć znaczącą
różnicę. Bo choć poziom humoru i lekkość tekstu z pewnością
dorównuje chociażby Pratchettowskiemu Mortowi, to jednak jego istota jest zupełnie inna. Mistrzostwo
Pratchetta polegało na umiejętności odkrycia prawdziwego świata,
takim jakim widzi je nasze oko, zanim mózg narzuci na to pewne
kulturowe schematy i stereotypy. To, co robi Marta Kisiel, jest
dokładnym odwróceniem tej konwencji: każde zdarzenie czy postać
obudowuje w swojej narracji tysiącem kulturowych skojarzeń,
zrozumiałych z pewnością każdemu, jednak takich, że nikt nigdy
nie wpadłby na takie ich połączenie. Dodajmy, że oczywiście nawiązań doskonałych. I jeśli Ćwiek
mi mówi, że w jego utworach znajduje się mnóstwo nawiązań –
to powinien wziąć się za czytanie Łurzowego Kłulika, jakim to
pseudonimem czasem przedstawia się autorka.
Książka Marty Kisiel na tle kamienicy na ul. Lipowej 5, źródło: blog Lara Notsil |
No, więc tak było w domu. Żeby
jednak nie marnować czasu, postanowiłem zabrać książkę ze sobą
na spacer, jadąc na jakieś mocno skomplikowane badania medyczne na drugim
końcu Wrocławia. Książka, nie trzymana już siłą ochronnych
zaklęć mego domu i znajdujących się w nim milionów amuletów
(nie, żebym wierzył w ich działanie – ale bez nich te
wszystkie nuklearne apokalipsy jakoś dziwnie szybko się nagrzewają)
nagle postanowiła pokazać swoją groźną naturę. Z lekkiej i
wesołej komedyjki nagle zaczął wyzierać mroczny horror. Im
bardziej zbliżałem się do ul. Lipowej 5 (o dziwo, jedyny punkt we
Wrocławiu w którym mogłem zrobić te badania znajduje się
zaledwie 1,5km od miejsca zamieszkania babć-ksero; dodajmy, że do
zrobienia tych badań zbierałem się jakieś 1,5 roku, i zebrałem
się akurat w połowie czytania książki Nomen Omen) tym
straszniejsza była historia. Chyba nie muszę dodawać, że
najczarniejszy moment scenariusza rozegrał się gdzieś w okolicy
miejsca badań, a w drodze powrotnej akcja się powoli uspokajała? Z tego co wiem, nie jestem jedyny który miał przygody związane z czytaniem tej książki na mieście...
Co sądzę o książce?
No cóż, skoro główna bohaterka
książki ma nazwisko Przygoda, to i czytanie książki nie mogło
się odbyć zbyt spokojnie. Jednak ocenianie książki zaledwie na
podstawie okładki, zawartego w niej humoru i akcji to chyba trochę
zbyt mało, zwłaszcza w przypadku książki Marty Kisiel. Co jeszcze
podobało mi się w książce? Z pewnością zróżnicowane
słownictwo. Z jednej strony główna bohaterka, nazywają się
strasznie staroświecko Salomea używa równie staroświeckiego
języka włącznie z nieużywaną już w czasach młodości szweją.
Z drugiej ostrym kontrastem uderza polsko-angielskie słownictwo jej
brata, Niedasia, słownictwo rodem z powierzchownie tylko
spolszczanego MMO. A więc jest tu killowanie gadów, farmienie expa,
i w ogóle nieskomputeryzowany człowiek nie zajarzy, o co kaman, a
to wszystko okraszone domieszką języka niemieckiego i łaciny. No,
i te długie tytuły rozdziałów, niczym z zamierzchłych czasów,
gdy książki ważyły kilkadziesiąt kilo z okuciami... lofciam
to!!! :)
Oczywiście, książka nie obyła się
bez wad. Z głównych wymienić muszę lekką naiwność w tworzeniu
akcji. Chociaż momentami zwroty są zupełnie zaskakujące,
zwłaszcza gdy radosna pratchettowska komedia zamienia się w horror
godny Poe'go, to jednak momentami człowiek ma wrażenie, że zbyt
wiele klocków układanki było stworzonych tylko po to, żeby
dopełnić całość.
Kolejną jest przedstawienie w książce
Wrocławia. Z jednej strony, jest to chyba jedyna książka z gatunku
„dzieje się w polskim mieście”, w której ktoś wpadł na
genialny pomysł umieszczenia mapki, pozwalającej zorientować się
w mieście tym, którzy go nie znają. Z drugiej strony jednak, przez
pierwsze pół książki Wrocław pojawia się tylko sporadycznie, ot
tak, gdzieś jakieś przypadkowe miejsca co parędziesiąt stron. Co
gorsza, mam wrażenie, że autorka chyba trochę zbyt chaotycznie
szafuje miejscami w turystycznym centrum naszego miasta. Bo owszem, trzeba przyznać że każde z tych miejsc samo w sobie istnieje we Wrocławiu, co zresztą doskonale udowadnia Lara Notsil na swoim blogu, to jednak często brak mi tego typowego szwędania się ulicami Wrocławia, które uwielbiam u Ziemiańskiego, Szmidta czy u Jadowskiej. A już zupełnie nie udaje mi się zidentyfikować na mapie księgarni, w której pracuje Salka Przygoda. Najpierw można podejrzewać
okolice Wybrzeża Słowiańskiego, potem nagle okazuje się, że jest
to blisko Mostu Piaskowego, jednak prawie że na Grunwaldzie, a w
ogóle, to jakoś dziwnie okazuje się, że Ossolineum znajduje się
gdzieś między krasnalem piorącym swoje ciuchy nad Odrą a mostem
Grunwaldzkim. Albo ja trochę zbyt mało dokładnie czytałem
książkę, albo autorka zbyt mało uważnie ją pisała, z pewnością
temu tematowi poświęcę w przyszłości osobną notkę... a może
dwie czy trzy?
Z pewnością trochę niespójności
widzę w stworzonych postaciach. Tak jak jeszcze skłonny jestem
uwierzyć w emerytowaną panią profesor medycyny trzęsącą
niejednym oddziałem szpitalnym, tak już główna postać ulega zbyt
dużej przemianie, co gorsza nie dzieje się to spektakularnie niczym
w Dziadach Mickiewicza. Naiwna, zagubiona, zamknięta w sobie nie dająca sobie rady ze
światem 25-latka o umyśle nastolatki znika gdzieś z kart książki,
żeby kilkadziesiąt stron dalej nagle okazać się kobietą na tyle
silną, żeby skopać du.. swojemu rozwydrzonemu bratu (który
przecież jeszcze tak całkiem nie dawno manipulował nią bez
żadnego wysiłku), a nawet swojemu zombie-pradziadkowi. A może to jednak typowa przemiana w tym wieku i to ja się nie znam na kobietach w tym wieku? Chociaż jak wspomniałem bardziej kojarzy mi się to z przemianą nastolatki, ale z chęcią wysłucham zdania autorki na ten temat, to w końcu grupa o wiele lepiej jej znana :)
Czy dopisywać muszę, że tytuł
promowanej Pratchettem książki jakoś dziwnie zalatuje mi plagiatem
nie tylko słów, ale i melodyki Dobrego Omenu (od którego
zaczynałem swoją fascynację Pratchettem – i jak tu nie napisać,
że nomen omen fascynację Martą Kisiel zaczynam od Nomen Omen?)?
Jednak, podsumowując, mimo swoich
wad książka muszę powiedzieć, że książka jest po prostu świetna. Z pewnością umieściłbym ją
gdzieś obok kolekcji Pratchetta (czemu nie obok Poe'go? Bo jego
jakoś nie odważę się trzymać jego książek w domu! A już nie daj Boże zgada się z Martą Kisiel, i drżyjcie mury mego domu). Tyle, że nad moim
biurkiem zaplanowana jest już półeczka na wszystkie książki
fantastyczno-wrocławskie, i jednak tam znajdzie się jej miejsce.
Po książce Marty Kisiel widać, że
to rozwijająca się pisarka, która wciąż jeszcze eksperymentuje
szukając swojego stylu i aż obawiam się, że część swojej
świetności będzie musiała porzucić, aby rozwijać inne
dziedziny. W głębi ducha jednak liczę na to, że niczym w
początkowej części książki z czasem ujawniać się będą jej
kolejne siostry-ksero: pierwsza pisząca świetne komedie, druga
pisząca mroczne horrory, no i ta trzecia – która ujarzmiać
będzie obydwie panie i niewidzialną nicią zszywać to będzie w
całość. Czego wam i sobie życzę, ciekawskich jednak dalszych
planów zapraszam na spotkanie autorskie z Łurzowym Kłulikiem.
Info o spotkaniu autorskim
Osoba: Marta Kisiel
Czas: Ostatni piątek marca (czyli
28.05.2014), g. 18
Miejsce: Lipowa 5. Księgarnia Tajne
Komplety, ul. Przejście Garncarskie 2