środa, 17 października 2012

Para buch, czyli steampunk po wrocławsku

Wrocław stolicą fantastyki... a bycie stolicą zobowiązuje. Do robienia czegoś fantastycznego, wspaniałego, ale i oryginalnego, kreatywnego. Więc co? Konwent – to już ma każdy. Spotkania z fantastyką – choć forma oryginalna i nietypowa, to jednak też było. Spotkania z planszówkami, larpy, jeepy – tego też już w Polsce pełno. Więc cóż by wymyślić nowego? A może by tak... fotograficzny plener fantastyczny? Tak, takich rzeczy mało, bo choć z każdej większej imprezy fantastycznej jakaś fotorelacja się pojawia, ale żeby tak specjalnie, bez okazji... 
Lecz w jakiej konwencji fantastycznej? Bo przecież nie mówmy o kociołku, tyglu w którym się miesza wszystko, takim wręcz kociokwiku fantastyki. Że niby co, magowie, smoki i rycerze z fantasy przemieszani z futurystycznymi czołgami rodem z cyberpunka? Choć przypadkowe zestawienia różnych cywilizacji czasem prowadzą do zaskakujących zderzeń kultur i techniki, jednak ogólnie można by przypuszczać, że wozy bojowe rodem z science-fiction rozjechałyby całe to smoczo-krasnoludzie towarzystwo, zostawiając jedynie krwiste plamy pod odciśniętymi w błocie śladami swych gąsienic.



Niech się tłuką smoki z hakerami?

A więc, żeby było po równo, to konwencja musi być jedna. Ale jaka? Niech staną przeciw sobie różne konwencje i walczą, która wygra? Toż właśnie o tym było, nie, nie, tak nie można. A poza tym, co w tym WROCŁAWSKIEGO? Przecież to mają być WROCŁAWSKIE PLENERY FANTASTYCZNE, więc o konwencji niech zadecyduje Wrocław, a nie jakaś kołomyja niczym bitwa pod Wiedniem. 
Więc spójrzmy w historię Wrocławia, Vratislavi czy innego Boroszlo, jak zwykło nazywać nasze miasto w dawnych czasach. Można by pomyśleć o kulach ognistych z 1241 roku – lecz zaraz potem przyszła zaraza, a przecież nie chcemy jakieś epidemii na plenerach. Potem zbyt dużo znaczącego się w historii miasta nie działo, a przynajmniej nic, co by zaprzątnęło uwagę historyków. Znaczy się, parę razy włodarzy miasta zmieniało, ale żeby tak spektakularnie jak w 1241 roku, żeby historykom się coś więcej w ichnich annałach zachciało pisać, to nie za bardzo. Pierwszym wydarzeniem które zmieniło coś w historii miasta było chyba zdobycie miasta przez wojska napoleońskie i podjęcie decyzji o defortyfikacji miasta. I choć władze już wkrótce znów się zmieniły i miasto wróciło pod władanie pruskie, to decyzja ta, wdrażana skutecznie przez nowe władze, znacząco odbiła się na wyglądzie współczesnego miasta. 

Odetchnąć pełną piersią, czyli jak wpakować się w gorset

Jak ładnie to dziś ujmują historycy, po zniszczeniu murów obronnych, miasto wreszcie mogło odetchnąć pełną piersią, nie ograniczaną zbyt wąskim gorsetem linii obronnych. Choć demontaż wszelkich umocnień prowadzonych „metodą gospodarczą” trochę potrwał, to już wkrótce okazało się, że Miasto Spotkań ze swym rozwojem trafiło we właściwą epokę historyczną. Bo przecież mówimy o okresie Wielkiej Rewolucji Przemysłowej. 


W mieście powstał pierwszy dworzec kolei żelaznej – Wrocław Świebodzki. Za nim powstawały kolejne, bo i linii kolejowych wciąż przybywało. Wiązało się to z rozbudową mostów, wiaduktów i innych elementów infrastruktury kolejowej. Równolegle do rozwoju kolei, nastąpił nagły rozwój przemysłu. Miastem choć powoli, to jednak konsekwentnie zaczynała rządzić para. Choć pozornie to tylko rozgrzana woda, która puszczona w gwizdek potrafi narobić nieźle hałasu i przypomnieć zapominalskiemu o nastawionym na gaz czajniku (o ile ktoś jeszcze pamięta takie czajniki), to jednak odpowiednio wykorzystana wykonywała prace niewykonalne dla przeciętnego człowieka. Oczywiście, o ile udało się ją ujarzmić przy pomocy silników parowych i układów zębatek, potrafiących odpowiednio przekształcić ich moc w prace użyteczną dla człowieka. 



Rządy pary, zębatki i Niezwykłych Dżentelmenów

Tak więc miastem rządziła Para.
I Zębatka. I Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Bo przecież przełom XIX i XX wieku to okres wielkich różnic społecznych. Z jednej strony, w mieście pełno ludzi ledwo wiążących koniec z końcem, mieszkających w ciemnych sutenerach, pracujących po kilkanaście godzin z jednym dniem w tygodniu wolnym od pracy (albo i nie). Z drugiej – to przecież także czas wielkich potentatów finansowych, właścicieli przedsiębiorstw kolejowych czy wielkich warsztatów tkackich. Mężczyźni nosili gustowne fraki, ich głowy zawsze ozdobione były najwyższej klasy melonikami. Także i stroje kobiet zachwycały swym przepychem, obcisłe gorsety podkreślały ich wspaniałe kształty, a liczne falbanki, koronki i inne kokardki równocześnie odwracały uwagę od drobnych niedoskonałości. Tak, piękne to były czasy, i ludzie pięknie ubrani chodzili po świecie... więc czemu nie konwencja steampunkowa? 




Madam, chodź z nami,
taka liczba istnieje

No tak, ale skąd wziąć takie modelki i modelki? Cóż, dziś trudno będzie ustalić, czy Wielosfer, organizator Wrocławskich Plenerów Fantastycznych specjalnie dokonał kolejnego przetarcia rzeczywistości, czy może jedynie niczym faraońscy kapłani potrafi doskonale przewidzieć moment takiego przetarcia i go wykorzystać – ważne, że im się udało. I że w odpowiednim momencie ściągnęli fotografów aby móc ten cud udokumentować. Ale jak to z cudem, nie zawsze udaje się tam gdzie jest najbardziej oczekiwany – więc trzeba było jakoś zaciągnąć wszystkich w któryś z wrocławskich plenerów przełomu XIX i XX wieku. Pierwszą ideą było: przekonać kobiety, a zachwyceni nimi mężczyźni pójdą za nimi. Więc wystarczyło poopowiadać o romantycznych plenerach Parku Staromiejskiego, o neobarokowym teatrze lalek. Tylko Cruella coś narzekała... to jej powiedziano, że tam będzie dużo dalmatyńczyków. Szybko postukała w klawisze swej mechanicznej maszyny liczącej, na ekranie pokazały się pierwsze liczby. Tyle? Więcej – odpowiedział jeden z organizatorów. Postukała ponownie, kółeczka z cyframi szybko zaczęły się obracać wokół własnej osi, aby pokazywać coraz to większe liczby. Tyle? Więcej – brzmiało wielokrotnie. Aż w którymś momencie maszyna się zbuntowała, trybiki nagle zatrzymały się pokazując -0000. Cruella zaklęła pod nosem, „Grr... overflow. Divide by zero”, czy jakieś inne słowa nie zrozumiałe dla nikogo, aby już głośno stwierdzić: To niemożliwe, TAKA liczba NIE ISTNIEJE, a jeden z organizatorów odpowiedział: Madam, chodź z nami, pokażemy ci, że taka liczba istnieje. Taka pewność siebie musiała wzbudzić zaufanie okrutnej damy.

Wielka wojna na co popadnie


Tak więc kobiety podążyły za organizatorami, a dżentelmeni za nimi. Lecz cóż to się działo w parku... dopiero tu wyszły wszystkie niesnaski. Totalna wojna charakterów niedługo przerodziła się w klasyczną wojnę. W ruch poszły pradawne strzelby, inni (zarówno mężczyźni, jak i kobiety) dobyli swych szabel. W ruch poszły nawet wachlarze... doprecyzujmy: śmiercionośne wachlarze. Zmiana miejsca miała zatrzymać waśnie – lecz czy Wzgórze które nazwano na cześć partyzanckich walk może służyć pokojowi? W powietrzu co rusz przelatywały jakieś rozpędzone naboje, co rusz nadziać się można było na ostrze szpady, a pomiędzy tym wszystkim trwały bezkrwawe łowy. Choć słońce już dawno zaszło za horyzont, to łowy wciąż trwały, przenosząc się w równie steampunkowe klimaty browaru mieszczańskiego. 


Aż w pewnym momencie... wszystko ustało. Czy ktoś dziś jest w stanie powiedzieć, co się stało? Chyba nie, choć hipotez jest wiele. Czy może równie nagle, jak się pojawili, Przybysze z równoległych światów wrócili do siebie? Czy może raczej ich trwałość była ograniczona, a gdy po pewnym czasie nie wrócili do siebie – rozpłynęli się w niebycie? Może choć powoli i niezauważalnie, to jednak wraz z upływem czasu asymilowali się ze światem, w którym się pojawili i teraz wciąż krążą wśród nas – jednak już nieodróżnialni? Czy może wredni naziści odkręcili tajemniczy zawór i zabili ich jakimś gazem? Czy wręcz odwrotnie – gdzieś z którejś rury następował wyciek steampunkowej pary, a ktoś przy pomocy zaworu odciął jej dopływ? Czy może wreszcie ma to jakiś związek z miejscem zbrodni odkrytym na I piętrze, z którego widocznie ktoś błyskawicznie zabrał ciała ofiar...


Dziś się już nie dowiemy. Na pamiątkę tych dziwnych wydarzeń pozostaje jedynie nam tajemniczy pociąg na placu Strzegomskim, który próbuje dojechać do nieba. Pozostaje mieć nadzieję, że czekać nas będą kolejne, równie wspaniałe fotograficzne plenery fantastyczne.

piątek, 12 października 2012

Ogniki w Kościele Jedenastu Tysięcy Dziewic

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Rzeźby nad wejściem do Kościoła 11 Tysięcy Dziewic
„Teraz dostrzegał ogniki – to Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Po kilku minutach widział ustawione wokół niego świeczki. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który kojarzył mu się z dzieciństwem. Zapach stearyny na zimnie, zapach kiepskiej jakości knotów, odór wielu ciał okutych w grubą odzież, stojących jedno przy drugim. Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic oblegał tłum. Podszedł ostrożnie. Chociaż... Właściwie czego mógłby się obawiać? To był tylko sen. Cholernie realny, nieprawdopodobnie rzeczywisty, ale tylko sen.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 223 w antologii Zapach szkła 

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza, Gusiew dotarł do ulicy Jedności Narodowej. Jego celem okazał się Kościół Jedenastu Tysięcy Dziewic. Kościół, miejsce przez wiele wieków kojarzone ze spokojem i bezpieczeństwem od najazdów, co Ziemiański podkreśla w powyższych słowach. Kto zna historię Inkwizycji, wie że nie zawsze Kościół oznaczał bezpieczeństwo, podobnie każdy uważny czytelnik Legendy wie, że sen i czuwający nad aparaturą Dietrich to tylko pozorny symbol bezpieczeństwa. Wracając jednak do kościoła... 

„Zaczął przepychać się między ludźmi, ubranymi dość dziwnie, w jakieś luźne szaty; ni to średniowiecze, ni to Wschód... […] Nigdy nie był w tym kościele, więc nie mógł ocenić, jak bardzo różnił się teraz od wersji, która istniała w jego czasach.” 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Kosciol 11 Tysiecy Dziewic, Wrocław Nadodrze
Wnętrze kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic
No cóż, gdy dziś spojrzy się w historię kościoła zauważa się, że ciężko mówić o podobieństwie kościoła do pierwowzoru. Wielokrotnie burzony, odbudowywany, przebudowywany, rozbudowywany, w 1821 roku odbudywany po raz kolejny w stylu historycyzmu, aż wreszcie zniszczony w 40% po II Wojnie Światowej. Sam kształt bryły sugeruje, iż jego współczesne wnętrze dalekie będzie od wyglądu pierwotnego. Bo któryż kościół katolicki budowany był na kształcie koła? No cóż, kościół zbudowany w 1400 roku już w 1523r. został przejęty przez protestantów. Zmiana wyznania wiązała się ze zmianą oczekiwań co do budowy budynku – protestancka świątynia wymagała ambony stojącej na samym środku budynku i centrycznie rozstawionych wokół miejsc dla wiernych. Choć po II wojnie światowej wnętrzu kościoła nadano katolicki układ, to sam kształt budynku wciąż pozostaje okrągły. 

Kolorowe niczym skora zarazona vitiligo plytki witraza Kosciola Jedenastu Tysiecy Dziewic na wroclawskim Nadodrzu
Witraże kolorowe niczym vitiligo
A jednak, o ironio, w obecnej formie kościoła możemy dopatrzyć się tych części, które najbardziej kojarzą nam się z barbarzyństwem średniowiecza. Wchodząc po schodach, po lewej mijam zabitą dechami wnękę. Choć wydaje mi się to mało prawdopodobne, to do umysłu wręcz pcha się pytanie: czy to na pewno nie pozostałość po celach ekspiacyjnych? 

„W końcu dotarł do ściany. Jednak pewne różnice były – w jego czasach nikt nie budował cel ekspiacyjnych. Kiedyś, jeśli jakaś rodzina nagrzeszyła za bardzo, mogła zamurować swoje dziecko w ścianie kościoła i przeznaczyć je na pokutę – tak musiało być i tutaj. Widział wiele rąk wysuniętych przez maleńkie otwory w ścianach cel, gestami pokazujących, że potrzebna im jałmużna”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 234 w antologii Zapach szkła 

Ten wątek z pewnością odnajdziemy u Ziemiańskiego w Achai i w zamurowaniu Mereditha. Widzimy tu także inne przejawy zainteresowania leczeniem chorób w średniowieczu, jak chociażby karania chorych na syfilis jako warunek przyjęcia na leczenie. Do tej samej fascynacji nawiązywałem już opisując pradawne gusła medyczne, jednak jeszcze może kiedyś wątek ten rozwinę. Oczywiście, kolejna opisana choroba z jednej strony nawiązuje do historii kościoła (którego pierwotnym zastosowaniem był szpital dla trędowatych kobiet), z drugiej strony jest zaczynem dalszej akcji. To właśnie w tym kościele Gusiew uwalnia swoją dalszą przewodniczkę po pradawnym Wrocławiu. Przewodniczkę, która na swym ciele wymalowaną ma tajemniczą mapę. 

Kolorowe witraze niczym kolorowe wykwity skory zarazonej vitiligo
Witraże kolorowe niczym skóra Irki zarażona vitiligo
„Przełknął ślinę. Ależ mu się podobała! Mimo tej choroby skóry. Dotknął delikatnie jej ręki. O ile dobrze pamiętał, ta choroba to vitiligo. Drobne, sine kręte pasma na skórze, nieregularne plamy. Wyglądało to jak profesjonalna mapa. 
Dziewczyna drgnęła, czując jego palce. Delikatnie przesuwał opuszki po jej przedramieniu. 
Drgnęła nagle. 
- Boję się – szepnęła. 
[…] Powtórzył ten sam ruch. Drgnęła przestraszona, gdy dotarł do tego samego miejsca, co poprzednio. Zgięcie łokcia.[...] 
Czy to możliwe, że miał przed sobą mapę? Mapę strachu. Jeżeli ta plama to szpital na Poniatowskiego, to ta kreska, budząca grozę Irki, była ulicą Sienkiewicza. A ta linia – ulicą Prusa. Gdzie teraz powinien pójść? W te miejsca, których się dziewczyna bała na mapie strachu, czy przeciwnie?”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strony 249-250 w antologii Zapach szkła 

My już wiemy, gdzie udał się Gusiew po opuszczeniu Kościoła Jedenastu Tysięcy Dziewic. Za namową Irki, „Pułkownik” ruszył do opisywanego już szpitala na Poniatowskiego, aby swą drużynę wzbogacić postacią wariata. Na co komu wariat w poszukiwaniach Fałszywego Cmentarza? Aby odstraszać śmierć... 

„Śmierć boi się Boskich Głupców. Bo głupiec wyśmiewa śmierć, ona boi się obłąkanego chichotu i może nas tak od razu nie zabrać. Chodź, tu niedaleko jest szpital. Wiem, gdzie. Weźmiemy sobie jednego”. 
Andrzej Ziemiański, Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w 1999 roku, strona 238 w antologii Zapach szkła 


No cóż, jak wynika z dalszej części opowiadania, ten szaleniec okaże się bardzo istotną osobą w drużynie. Ale o tym jeszcze kiedyś przy okazji...

niedziela, 7 października 2012

W poszukiwaniu Fałszywego Cmentarza...

Październik. Miesiąc zadumy ze względu na przygnębiające chmury za oknem i monotonne uderzanie kropel deszczu o parapet. A także ze względu na zbliżające się święto Wszystkich Świętych. Więc może to okazja, aby powrócić do poszukiwań Fałszywego Cmentarza, kryjącego się za doprowadzającym ludzi do szaleństwa Murem Marzeń? Znacie już historię Pana Wyzgo, wiecie skąd Gusiew porwał wariata (choć jeszcze nie zdradzam po co mu ten wariat). Wiecie, gdzie bohater zaczął poszukiwania... lecz gdzie poszedł dalej? 

Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos własnych kroków...
„Gusiew rozejrzał się wokół. Skomplikowane przyrządy, które miał na oczach, nie wykazywały obecności jakichkolwiek ludzi. I niby jak znaleźć Fałszywy Cmentarz? Ruszył powolnym krokiem w stronę najbliższego mostu, który mieścił się w hallu monstrualnego budynku. Nie widział żadnych świateł. Jedynym dźwiękiem, który słyszał, był odgłos własnych kroków. Przeszedł przez most, a później plac Bema, zabudowany jakimiś dziwnymi, drewnianymi kamieniczkami”. 
Źródło: Andrzej Ziemiański, "Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w roku 1999", strona 233 w antologii "Zapach szkła"

Trochę to dziwne. Bo skoro widzieliśmy „Pułkownika” przy nepomuku i zmierzał do placu Bema, to o jaki most chodzi? Choć na teren wrocławskiego Ostrowa Tumskiego większość turystów dostaje się Mostem Tumskim (zwanym też Mostem Zakochanych), to jedynie dlatego, że przecież wchodzą na Ostrów z Wyspy Piaskowej. Idąc jednak z Placu Kościelnego na Plac Bema nie trzeba w ogóle przekraczać Odry. Czyżby więc Gusiew wybrał trasę przez Wyspę Piaskową ze względu na piękne mosty? 

Most Tumski jesienią
Jeśli tak, to z pewnością musiał najpierw przekroczyć Most Tumski, dziś znany głównie z wiszących na nim kłódek zakochanych. Chyżo przemykając przez pusty plac obok Kościoła Najświętszej Maryi Panny na Piasku, dotarł do Mostów Młyńskich. Plac oczywiście pusty, bo w okresie średniowiecza nie stał tu jeszcze pomnik papieża. Z kolei Mosty Młyńskie – większość uważa go za jeden most, lecz tak naprawdę to dwa mosty, połączone końcówką Wyspy Słodowej. Widać to szczególnie po dwóch łukowych przęsłach. 
Gdy porównać te dwa mosty – w oczy rzuca się ich zupełnie różny styl. Najbardziej charakterystycznym elementem Mostu Tumskiego jest zielonkawa od patyny, miedziana konstrukcja przęsła i brama portalowa o dziwo nie pełnią żadnej funkcji konstrukcyjnej, poza oczywiście funkcją ozdobną. Z kolei Mosty Młyńskie to raczej typowe mosty stalowe, z przęsłami charakterystycznymi dla początków rozwoju kolei. 


Zagubiony między historią a teraźniejszością?

Nitowana konstrukcja przęseł Mostów Młyńskich
Tak więc patrząc na współczesną mapę Wrocławia, nasuwają się wnioski, że bohater albo w ogóle nie przekroczył żadnego mostu, albo przekroczył dwa mosty. Gdy spojrzeć jednak w historię Wrocławia to okazuje się, że Ostrów Tumski nie stanowił części prawego brzegu Odry i dopiero w XIX wieku, na rozkaz Napoleona zasypano prawą odnogę rzeki. Jednak i tu wizja autora nie zgadza się z rzeczywistością, bo w miejscu dzisiejszego placu Bema znajdowała się kolejna wyspa, wyspa św. Klary a na naszego bohatera czekałby jeszcze most Fortuna. 

Skoro już jednak nasz bohater jakoś dotarł na plac Bema, nie każmy mu się wracać tylko po to, aby zaspokoić swą drobiazgowość. Może lepiej zastanowić się, gdzie uda się dalej? 

„Czuł się nienaturalnie, z czerwonym światłem pulsującym w lewym oku i sufitem monstrualnego budynku zawieszonym kilkadziesiąt metrów wyżej. Po chwili zobaczył nikłą łunę, bijącą od ulicy Jedności Narodowej. Skręcił w stronę Drobnera i zdecydowanie szybciej ruszył dalej. Teraz dostrzegł wyraźne ogniki...” 
Źródło: Andrzej Ziemiański, "Legenda, czyli pijąc wódkę we Wrocławiu w roku 1999", strona 233 w antologii "Zapach szkła"

Co to za ogniki? Dokąd dotarł Pułkownik i jakie były tego konsekwencje? O tym w następnym wpisie...


A jednak możliwe???
(edycja z 12.10.2012)

Ostrów Tumski na mapie z 1867 roku
Dziś trafiłem na kolekcję dawnych mapek na FotoPolsce. Okazuje się, że w roku 1861 najprawdopodobniej trasa zbliżona do opisanej byłaby możliwa. Najprawdopodobniej jeszcze wtedy istniała ślepa odnoga Odry zasilająca wodą Ogród Botaniczny. Jeszcze w 1807 roku kanał ten był częścią systemu nadodrzańskich fortyfikacji wodno-ziemnych, broniących miasto od strony północnej. Z kolei gdyby nałożyć bardzo dokładnie te mapki na mapy współczesne, okazuje się, że jednym mostem na obecnej ulicy Świętokrzyskiej można było dostać się faktycznie do placu Bema (w połowie znajdującego się wtedy pod wodą... jakoś dziwnie kojarzy mi się to z sytuacją Poznania w Autobahnie nach Poznań), aby faktycznie udać się w obecną Drobnera, która znów częściowo okazywała się mostem. Choć z kolei druga mapa z 1807 roku tego nie sugeruje nawet istnienia tego mostu... Zachęcam do samodzielnej analizy podlinkowanych mapek, naprawdę ciekawych informacji na temat dawnego Wrocławia można się dowiedzieć.

piątek, 28 września 2012

Cywilizacja rondla czyli z wizytą u Okrąglaków

Rondlowy oddział Poczty PolskiejŹródło: L.U.C., Kosmostumostów - oficjalny teledysk 




Cywilazacja rondla- otrzymała kosmolist
mamy fajną miejscówkę wpadajcie trzymamy stolik
W solariusie na globusie poniżej wyspy Wolin
 Źródło: L.U.C, Kosmostumostów




Jak wynika z dalszej części utworu, chodzi oczywiście o okolice Hali Stulecia. I gdy przejść się w te okolice, oczywistym wydaje się co natchnęło autora do pisania o okrągłych statkach kosmicznych. Zarówno sama Hala Stulecia, jak i otaczający ją Pawilon 4 Kopuł składają się z ogromnej ilości kół i kul, zwłaszcza gdyby spojrzeć na nie z góry. Choć o dowódcy floty okrąglaków jeszcze kiedyś napiszę, dziś chciałem zwrócić uwagę na te pomniejsze statki tej flotylli. Pawilon 4 Kopuł to oczywiście teren dawnej Wytwórni Filmów Fabularnych, w której kręcone były tak fantastyczne filmy, jak Test pilota Pirxa czy Pan Kleks w Kosmosie. Czy wyobrażacie sobie lepsze miejsce do kręcenia tego ostatniego niż samo wnętrze statku kosmicznego? Bo ja nie... 
Ślady bytności Obcych-Okrąglaków znajdziemy nie tylko w samych bryłach budynków. Ze względu na specyfikę zastosowania budynków, wszędzie pełno wentylatorów, nawiewów powietrza, itp. o czym szczególnie można się przekonać na zamkniętym dziedzińcu Pawilonu. Oczywiście okrągłych. Do tego Pergola i teren Fontanny, które wyglądają niczym zalany krater po upadku jakiejś okrągłej części która zapewne odpadła od statku królewskiego (Hali Stulecia).
I choć sama stojąca niczym rakieta wycelowana w kosmos Iglica narzuca pewną koncepcję doboru lamp, to i tu nie obyło się bez ingerencji okrąglaków. Choć same szklane klosze łudząco przypominają te najbardziej charakterystyczne lampy słupowe stojące po dziś dzień choćby przy autostradach, to okazało się jednak, że gdzieś na etapie wykonawstwa nagle wszystkie klosze postanowiły połączyć czwórkami swe siły, a ich metalowe obudowy w jakiś metafizyczny sposób rozrosły się do okrągłych kształtów żywo przypominające ufo znane nam chociażby z amerykańskiej strefy 51. 

Tu wszystko jest okrągłe




8 dni później jak na króliku wzrok sokoli
na Biskupinie prawidłowo wylądował płaski bolid
potem kolejne lądowały powoli
cała cywilizacja okrągłych ufo-troli 
Źródło: L.U.C, Kosmostumostów








Kopuła Centrum Badań Kosmicznych
Gdy mowa o flocie okrąglaków, bardzo często jednak zapomina się o dwóch mniej znanych statkach. 
Pierwszy z nich, to kolejna kopuła, przez ludzi podniesiona najwyżej jak tylko się dało aby lepiej obserwować niebo. Czy to właśnie tu Edmund Halley zarówno obserwował niebo, jak i tworzył swe Kroniki Zgonów? Trudno powiedzieć, jednak już sama współczesna funkcja tego budynku (Centrum Badań Kosmicznych) sugeruje taką właśnie historię. 

Okrągłe formy w przejściu pod Pasażem Grunwaldzkim

Kolejnym przedstawicielem okrąglaków jest węzeł przesiadkowy na Rondzie Reagana, maruder który odwiedził nasze miasto przeszło 100 lat później. Dodatkowy wiek sprawił, że wśród okrąglaków zapanowała awangarda, a buntownicy postanowili przybrać bardziej eliptyczne kształty, na szczęście kształty kanciaste są dla nich zupełnie nieosiągalne. Jednak tak jak na formę zewnętrzną okrąglaki mają pewien wpływ (choćby przez nieodpowiednie, tuczące w niektórych obszarach ciała jedzenie), tak kształty wewnętrznych organów zdradzają ich prawdziwą naturę – więc gdy następnym razem będzie iść chociażby przejściem pod Pasażem Grunwaldzkim, uważnie wypatrujcie okrągłych form...

czwartek, 20 września 2012

Krasnale lubią sobie pospać z rana...

Wszyscy szukają krasnala
Zajrzyj krasnalowi do serca
Oprócz Wyścigów Łodzi Smoczych, w sobotę odbyło się także Święto Krasnoludków. Niestety, już po nazwie widać, że choć Wrocław jest miastem krasnali, to urzędnicy z magistratu nie odróżniają krasnala od krasnoludka. I choć sądząc po efektach pieniędzy trochę na promocję Dnia Życzliwości wydali, to nie zaczęli od podstawowej sprawy: rozróżnienia tych dwóch różnych rodzajów małych ludzików. 
Tak więc główną uwagę poświęciłem Wyścigom, nie wypadało jednak nie zajrzeć i do wypędzonych z Wyspy Bielarskiej krasnali. Choć trzeba przyznać, że to akurat na dobre im wyszło. Bo zamiast być na umieszczonej na uboczu wyspie, krasnale zajęły ulicę stanowiącą jeden z głównych ciągów pieszych w centrum miasta. Niestety, strasznie ociągały się ze wstaniem, niczym śpiochy spod hoteli Art czy Patio. Choć niczego nie można zarzucić krasnalom z Inki Pinki, to już gorzej szło tym stojącym chociażby na samym rynku, które to o 11-ej dopiero próbowały dobudzić swą marionetkę mimo iż od 10-tej miały być przecież na nogach. 
Trzeba jednak przyznać krasnalom, że jak co roku nie spoczywają na laurach i nie odtwarzają starych pomysłów, tylko starają się wymyślić coś nowego. Czy jest to lepsze, czy gorsze, trudno oceniać. 



Z jednej strony wciąż miło wspominam paradę z I Dnia Życzliwości, a kolejnych już nie mogłem zobaczyć bo uparcie są robione wtedy, kiedy muszę być w pracy. Z drugiej jednak – poza paradą I Święto Krasnali w ogóle nie istniało. Od II edycji święto rozwijane jest nie tylko o komercyjną galę kabaretową, ale także o dodatkowe atrakcje dla dzieci. W zeszłym roku była to wioska krasnali, w tym roku mnóstwo porozrzucanych na kilkusetmetrowej trasie atrakcji plus główne centrum krasnalowe w Parku Staromiejskim. Tak więc po drodze z rynku do Teatru Lalek można było się natknąć na marionetkę Wielkiego Krasnala, oczywiście na stale przebywające na trasie krasnale jak Syzyfki czy psotni Latarnicy, po drodze stoisko wspomnianych Inki-Pinki na którym można było zrobić sobie własną przypinkę. Jeszcze przed przejściem podziemnych można było spotkać parktourowców (ci to chyba okazali się krasnalimi mistrzami w późnym wstawaniu) aby po przejściu pod ziemią podziwiać magiczne sztuczki z kartami i innymi rekwizytami. Kogo nie bawiły magiczne zabawy z piłeczką ze strony prestigitadora, mógł się dosłownie obrócić na drugą stronę i podziwiać magiczne w zupełnie innym stylu występy amatorów dryblowania. Oczywiście, jak w międzyczasie nie nadepnął na ciebie jaki krasnolud na szczudłach, bo i te kręciły się między tym wszystkim. 



Wstępu do magicznej siedziby krasnali pilnowała kolejna krasnalowa marionetka, tym razem już wielkości naturalnej krasnala, która zaczepiała chyba każdego przechodnia, odwracała uwagę każdej napotkanej osoby. Bo przecież zamiast iść do parku można podziwiać próżną gwiazdę jeszcze sprzed parku... Ludzie jednak swój rozum mają, i jakkolwiek marionetka by nie była ciekawa, to i tak trzeba sprawdzić, jakie to jeszcze atrakcje przygotowali organizatorzy. A w parku... niczym grzyby po deszczu wyrosła prawdziwa krasnalowa wioska, pełna kolorowych chatek, ozdabianych każda na inny sposób. Były kotyliony, były kwiaty i skuszone nimi kolorowe motyle, były wreszcie liściaste domki, które niczym drzewa obrosły liśćmi. A że jesień już się zbliża, to i niektóre liście powoli nabierały kolorowych barw. 
Były konkursy, gry i zabawy dla dzieci, były warsztaty lepienia z gliny, była możliwość zajrzenia krasnalowi do serca i pogrzebania w nim (i jeśli ktoś to robił umiejętnie, to krasnal się uśmiechał, jednak gdy ktoś to robił niezbyt udolnie, to wzbudzał swymi próbami straszny gniew Wielkiego Krasnala). Co jeszcze – nie wiem, bo przecież trzeba było szybko wracać sprawdzić, czy smoki nie wypiły nam całej Odry.

Krasnalowa nauka chodzenia

niedziela, 16 września 2012

Smoki przypłynęły Odrą


Jak już wspominałem, wrocławskie smoki to raczej smoki wodne, niż te najpopularniejsze w innych regionach, ogniste smoki unoszące się w powietrzu. To chyba dlatego Miasto Spotkań częściej nawiedzają powodzie, za to historia Wrocławia raczej nie obfituje w spektakularne pożary. Choć przedstawiałem wcześniej namiastki smoków rzecznych stworzone przez ludzi (fontanna na placu Solnym, rzygacze na rynku), to nigdy wcześniej nie widziałem takiego smoka w naturze. 
Dopiero wczoraj miałem okazję poznać prawdziwe smoki rzeczne. Zakamuflowane w postaci smoczych łodzi smoczych, ich długie ciało dawało miejsce 10 wioślarzom, sternikowi i bębniarzowi zwanemu szantymenem. Z boku wystawały im małe skrzydełka, a właściwie liczne odnóża boczne o skrzydlastym kształcie, pozwalające szybko i zgrabnie poruszać się w wodzie, aby dopaść swój obiad nie wpadając jednak w żadne zdradliwe wiry rzeczne. 
O ile akurat wszystkie mięśnie nie padają z przetrenowania. Bo każdy z trenerów na zbyt poważnie wziął sobie do serca wyścigi i kazał im ćwiczyć tak długo, że w momencie startu to ludzcy wioślarze musieli wziąć zgrabiałe „skrzydła” w swe dłonie i odpowiednio nimi machając napędzać obolały tułów smoka. To i tak dobrze, bo smoka oznaczonego numerem startowym 2 dopadły przykurcze odnóży, na dodatek niesymetryczne, więc aby mógł wystartować w zawodach trzeba było mu je przywiązać do tułowia, aby smokołodzią nadmiernie nie zarzucało. Ludzie więc musieli wyciągnąć klasyczne drewniane wiosła, które nie odgarniają wody tak skutecznie jak smocze płytwoskrzydła. 
Zacięta walka, bo liczy się nawet długość głowy...

Żeby smokom było jeszcze trudniej, trenerzy do tematu podeszli zbyt strategicznie: wychodząc z założenia że zanurzonemu ciału przeciwstawia się opór masy doszli do wniosku, że mniejsza ilość pożywienia spowoduje płytsze zanurzenie. Efektem ostatecznym było osłabienie wynikające z niedożywienia. Jedynym pożytkiem z tych pomysłów szalonych trenerów było rytmiczne granie marsza w kiszkach smoka, więc chociaż szantymen nie musiał się męczyć wybijając rytm wioślarzom. Za to każdy manewr wykonywany przez ludzkiego sternika wywoływał burzliwy pomruk smoka niezadowolonego z bólu promieniującego ze zmuszanego do ruchu ogona. 
Oczywiście, wszystkie te atrakcje zobaczyć można było wczoraj trakcie III Wyścigów Łodzi smoczych Tumski-Cup organizowanych przez kompleks hotelowo-restauracyjny Hotel Tumski. Na co dzień raczej nie zobaczymy wrocławskich smoków rzecznych na Odrze, gdyż nocują gdzieś w korzeniach drzew rosnących bezpośrednio przy Odrze, co akurat spotkać raczej można na peryferiach Wrocławia i poza miastem. Dlatego warto skorzystać z każdej okazji ich spotkania w trakcie trwania wspomnianych corocznych wyścigów łodzi smoczych. Jeśli komuś tego mało – pozostaje odwiedzić smoki na rynku i placu Solnym, albo samemu poszukać kolejnych smoczych pomników.  


niedziela, 9 września 2012

Anioły skoczyły z Iglicy

Zrobili to prawie jak w książce. Prawie, bo widać nie umieli się wspinać. Czyż można ich za to winić? Ważne, że spróbowali. I choć dziś nikt nie wie którędy i jak, to jednak to zrobili. Jakoś przebyli pierwsze kilka metrów, aby potem skorzystać z istniejących już stopni drabiny. Straż miejska nie zauważyła ich w ogóle. Jedynie jakiś przypadkowy przechodzień. Lecz nie przejmowali się nim, po prostu robili swoje. Jak Istwan i Pogo... „Cóż to była za przyjemność – tak stanąć sobie pod szpiczastą iglicą i z góry patrzeć na miasto! Żadnych krat, tylko wielkie, rzeźwe powietrze, które otwierało się na rozległy widok rzeki, wyspy i miasta." 

W przeciwieństwie do Istvina i Pogo, nie wyciągnęli nic ze swych plecaków. Spontanicznie spletli swe ręce w uścisku, uśmiechnęli się do siebie... i skoczyli. Nikt ich nie próbował łapać, bo przecież nikt nie mógł się dostać na górę. Nikt, włącznie z nimi. Więc skoczyli, bo przecież być ich tam nie mogło. Więc nie byli... szeroko rozpostarli swe ręce, aby dłużej cieszyć się wolnością lotu. Z góry podziwiali Halę Stulecia, lecz potem obrócili swe ciała aby podziwiać piękno wciąż tlące się w niszczejących kopułach Pawilonu. Przez chwilę unosili się nad drzewami, aby zakręcić nad rzeką i żółtym mostem. „W dole, po jezdni […] biegły roześmiane dzieci, wykrzykując coś, co zagłuszał wiatr szumiący w uszach, więc Istvan […] poszybował wyżej, […] w stronę zielonej wyspy. Na tle jasnego, przedwieczornego nieba wyglądali jak dwa żurawie z rozpostartymi skrzydłami.” Dumnie przeleciecieli nad pobliskim zoo... początkowo zwierzęta w ciszy im się przyglądały, z szacunkiem oddając honor tym, którzy odważyli się być wolnymi niczym ptaki. Jednak po chwili w sercu najmniejszego nawet zwierzęcia wzbudziła się zazdrość, bo przecież czemu ono ma siedzieć w klatce gdy nawet ludzie mogą stać się prawdziwie wolni. Pierwsze odezwały się orangutany, wykrzykując swój sprzeciw. W ich ślad poszły mniejsze zwierzęta, a gdy nad wszystkim już miał zapanować ryk wzburzonego lwa, wszystko wzmocnił, lecz i zagłuszył huk otwieranego spadochronu. Spadochron Pogo „był koloru czerwonego w żółte pasy, Istvana w biały w czarne trójkąty, przypominał biało-czarny strój arlekina, w którym Istvan występował kiedyś w Paryżu na placu przed Centre Pompidou." 

"I pewnie znowu roześmieli by się do siebie, gdyby nie to, że Istvan zobaczył na jezdni […] radiowóz straży miejskiej, a obok radiowozu dwie małe figurki strażników w czarnych mundurach i czapkach z żółto-czarnym otokiem. Jeden ze strażników machnięciami ręki nakazywał, by natychmiast wracali z nieba na ziemię, bo cóż to za zwyczaj samowolnie latać sobie nad terenami miejskimi, narażając przechodniów na jakąś niemiłą przygodę – chociaż Istvan był pewien, że przy tak dobrej pogodzie żadna niemiła przygoda nie może się zdarzyć. […] Więc ślizgali się na przeźroczystej tafli powietrza z radością, że spłatali całemu miastu figla, z czego pewnie byłyby zadowolone mosiężne gnomy z Karkonoszy, które obsiadły na zawsze ulice, chodniki i place”. 

Aż wreszcie wylądowali. Tam, gdzie swą podróż rozpoczęli, tam i zakończyli – u podnóża ogromnej, celującej ku niebu Iglicy. To właśnie tu wznieśli się ku niebu niczym anioły – i z tego nieba wrócili na ziemię. I cóż z tego, że stał tam  radiowóz z grupą policjantów mających na celu ich ukaranie – oni swe marzenia już spełnili i tego im nikt nie odbierze. Czy znali dzieje Istvana i Pogo? Czy może jedynie myśleli tak jak autor „Poczty listów miłosnych”? Czy wrażenia z lotu były równie wspaniałe jak te opisane przez Stefana Chwina? Tego nie odgadnie nikt... pozostaje jedynie życzyć im, aby mieli równie dużo szczęścia co Istvan i Pogo. 

„Straż miejska chciała im od razu wlepić duży mandat za karygodną niesubordynację; na szczęście skończyło się na upomnieniu, bo osoby Istvana i Pogo znane były paru ważniejszym urzędnikom miasta, którzy w młodości oddawali się szaleństwom Pomarańczowej Alternatywy, krasnoludki na złość komunistom malowali na murach domów, więc i teraz łagodniejszym okiem spojrzeli na wybryk lotniarzy, którzy sfrunęli na miasto prosto z nieba, by cieszyć mieszkańców swoimi sztuczkami”. 

Niniejszy wpis inspirowany jest wydarzeniem sprzed dwóch dni: dwójka ludzi w wieku około 30 lat wspięła się na szczyt Iglicy, po czym skoczyli z niej ze spadochronami. Sytuacja ta łudząco podobna wydaje mi się do opisanej przez Stefana Chwina w opowiadaniu „Poczta listów miłosnych” (książka „Miłość we Wrocławiu”) dlatego postanowiłem się z nią podzielić. 
Źródło cytatów: Stefan Chwin, "Poczta listów miłosnych" wydane w  antologii "Miłość we Wrocławiu"