niedziela, 6 kwietnia 2014

Pyrkon, czyli fantastyka niedogotowanego ziemniaka

GO WEST, GO WEST śpiewali... ale przecież Pyrkon to na północ?


Pyrkon... największy konwent fantastyczny w Polsce, a właściwie jedyny polski Festiwal Fantastyki. 4 hale MTP, tysiące ludzi... liczby same w sobie nic mi nie mówiące (poza tym, że to więcej miejsca niż na zapchanym przy każdym konwencie Zamku w Leśnicy - choć jak się okazało, oznacza to niedużo więcej wolnej przestrzeni) więc trzeba było odwiedzić.




Bo Pyrkon zaczyna się we Wrocławiu

Pyrkon: Wejście.
Ochroniarz na bramce robi selekcję - mugole zostają na zewnątrz
Oczywiście, chociaż Pyrkon to impreza zdecydowanie poznańska, to swym zasięgiem zahacza chyba wszystkie kasy kolejowe w kraju. To właśnie tu spotyka się pierwszych, kojarzonych z widzenia z innych konwentów, fanów fantastyki, to tu słyszy się rozognione dyskusje początkujących konwentowiczów „czy będzie Pilipiuk? Czy będzie Sapkowski?”, w pociągu zaczynają się pierwsze wspólne dyskusje. I nawet nie wiedzieć kiedy mijają te trzy godziny w pociągu, teraz tylko pędzić zająć dobre miejsce w sławetnym kolejkonie.
Kolejkon to pierwsze zderzenie z rzeczywistością. Miało być tak pięknie, miało być tak cudnie... chociaż po zeszłorocznej wpadce Drugiej Ery w pociągu omawiane były szczegółowe założenia wojny o bilety, włącznie z taktyką atakowania od strony Berlina a nie od Moskwy, to jednak organizacja miło zaskoczyła chyba wszystkich uczestników. Chociaż obiecana kasa od akredytacji medialnych okupowana była takim samym kolejkonem jak pozostałe, to na szczęście czas stania w kolejce nie przekroczył 10 minut, a może i 5-ciu. Jeszcze tylko zająć strategiczne miejsca w sleeproomie i można atakować właściwą imprezę.
Pyrkon – Rozpoczęcie

Na początek szybkie zapoznanie z cztero-pawilonem (bo zgodnie z nomenklaturą MTP główny pawilon, w którym odbywał się Pyrkon oficjalnie podzielony jest na 4 mniejsze – więc potem to ładnie brzmi, że Pyrkon zajmuje 7 pawilonów :) i zgodnie z oficjalnym programem można rozpocząć Festiwal oficjalnym rozpoczęciem. Tak, tak, nawet byłem na otwarciu, spodziewając się jakiejś gali, jakichś pokazów – skończyło się na nudnej pogadance, że witamy, co nowego i takie tam. Wiem, z samych opowiadań powinienem wiedzieć, że na otwarcie się nie chodzi – no, ale przebaczcie mi, to był mój pierwszy Pyrkon i nie wiedziałem, na co się piszę. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie dosiedziałem do końca. Lepiej pobiegać było po terenie cztero-pawilonu i poobserwować co się dzieje.





Rozeznanie w terenie

Dziewczynka z obrazka już trochę podrosła i nauczyła się radzić z potworami
I przyznać trzeba, że działo się dużo. Tuż przy wejściu, obok sceny, umościły się wystawy. A więc były ilustracje z cudownego bestiariusza słowiańskiego (w tym także takie, których nie widziałem wcześniej na wrocławskich DF-ach), była wystawa zdjęciowa grupy Golemarium, była wystawa rysunków wolfsungowych postaci i grafik fantasy. Gwiezdno-wojnowcy przywieźli nawet ze sobą całe makiety kosmicznych statków istacji, jak chociażby tatooiński schron. I całkiem ciekawe stoisko Rextorn Metalworks, ze swymi głowami smoczą, wiedźmińską i innymi pracami z gatunku metaloplastyki.
Kapitan Ameryka na stoisku Yatta
Oczywiście, nie obyło się bez wystawców, którzy zajęli kolejny kwartał czteropawilonu. Była możliwość zakupu zarówno elementów, jak i całych strojów, można było kupić fanowskie gadżety w postaci koszulek, kubeczków, przypinek i innej drobnicy. Nie zabrakło oczywiście wystawców, wśród których największą fantazją wykazał się Insignis. Trzeba przyznać, że stoisko w formie blokady wojskowej na tle plakatu prezentującego metro robił tak wielkie wrażenie, że z tego szoku dopiero następnego dnia dotarło mnie, że ten pojazd to nie samochód terenowy, a raczej uformowana z niego drezyna stojąca na autentycznych podkładach kolejowych. Choć i tak nic nie przebije wystawy figurek na stoisku Yatta...
Oczywiście, oprócz znalezienia ofert kilku obozów larpowych dla kuzyna, co rusz oglądałem się po wystawach stoisk szukając ciekawego tła do zdjęć, ale o tych na razie sza, wszystko za chwilę.
W zasadzie ład i porządek skończył się po tych dwóch pawilonach, bo było ich zdecydowanie mniej niż grup zainteresowań, którym przydzielać trzeba było odpowiednią przestrzeń. Dlatego karcianko-planszówki podzielić się musiały miejscem nie tylko z areną, ale z wioską post-apo. Że jednak większość wizji post-apo w kulturze współczesnej kojarzy się z siłowym przejmowaniem terenu, to na szczęście ich było pełno wszędzie i najgłośniej i najdobitniej ogłaszali swą obecność, ku ogromnej radości fandomowej gawiedzi.
Trzeba przyznać, że wioska post-apo została trochę wypchnięta z części pawilonowej i zmuszona została do zaanektowania także części „korytarzowej”, co jeszcze dobitniej wpisywało się w klimat post-apokaliptycznego chaosu. Wioska fantasy okazała się jednak bardziej zdyscyplinowana i posłuszna rozkazów swych władców, a także Bogów-Organizatorów Pyrkonu, dlatego mimo iż większą cześć ostatniego kwartału czteropawilonu zajęła komputerowa sekcja gamingowa, to jednak wojowie jakoś upchnęli się w pozostawionej im części terenu.



Prelki tylko dla wybranych, czyli festiwal a nie konwent

Do Pyrkonu podszedłem jak do klasycznego konwentu, tylko trochę większego. I początek w tej kwestii był dobry – dwie pierwsze prelekcje udało się zaliczyć. Choć przed samym Pyrkonem dochodziły mnie plotki o niedostępności tego typu atrakcji w poprzednim roku to stwierdziłem, że może i ciasno, ale nie jest źle. Tak więc zaczęło się od zdobywania wiedzy o pradawnych bóstwach naszych sąsiadów zza wschodniej granicy. Prelekcja okazała się doskonała okazją do wysłuchania dawnych pieśni żmudzkich, zarówno monotonnego zawodzenia mającego wprowadzić w trans, jak i ciekawych rytmicznie wielogłosów. Było też o tym, dlaczego Litwini lubię się bujać, co wspólnego mają Litwa i Pocahontas, oraz o co chodzi z tymi batonikami z krwi. Trzeba też przyznać, że prowadząca, Sue Waniliowa, miała wielki, choć chyba nieuświadomiony, talent do rozbawiania ludzi.
Potem szybkie przeskakiwanie do stojącego na uboczu pawilonu 15 na prelkę o charakternikach i wowkułakach, czyli znów wierzenia naszych wschodnich, choć tym razem bardziej trochę bardziej na południe pomieszkujących (wciąż jeszcze pomieszkujących, póki całego ich kraju nie zaanektuje Wielki Brat) sąsiadów. Było o klasyce literatury z Gogolem na czele, było też czemu wiedźmy są złe (no bo nie chodzą do cerkwi co niedzielę, bo mają ogon, bo doją nieswoje krowy... NA ODLEGŁOŚĆ!!!) oraz co zrobić gdy wiedźma umrze. Pokazany był ukraiński stosunek do wiedźmy, jakże odmienny od tego europejskiego. Było też o tym, jak polityka wpływa na wizerunek diabła i co się dzieje, gdy diabłowi kończy się pieprz w pieprzniczce. Trzeba przyznać, że ukraińskie postrzeganie biesów i wiedźm jest dużo bardziej pozytywne i humorystyczne w przeciwieństwie do znanego nam wzorca europejskiego. Trzeba przyznać, że prowadzący, Władimir Arieniew świetnie prowadził swój panel, po bijących z głosu emocjach widać było, że wręcz żyje tematyką o której opowiadał. Niestety, moja znajomość języków naszych wschodnich sąsiadów jest zbyt uboga, żeby samodzielnie słuchać najprostszych nawet prelekcji, niestety, tłumaczka nie potrafiła oddać tego zaangażowania i treść przekazana po polsku gdzieś gubiła to, co w niej najważniejsze. Na pocieszenie pozostała mi rekomendacja opowiadania Koroliva Stariya, Nechista Sila, w którym to zlot czartów, wiedźm i czarownic nie wygląda jak zwykły sabat na łysej górze, ale jak … zwykły festiwal fantastyki (porównanie prowadzącego), na który (nie do końca) przez przypadek jeden z diabłów przyprowadza człowieka – konkretniej dziennikarza. Ten co rusz notuje wszystko, co według opowieści diabłów zrobiły one ludziom, ten jednak niewzruszony komentuje to stwierdzeniem, że gorsze rzeczy widział w Związku Radzieckim.

Potem planowo miałem 3 godziny przerwy, gdyż mimo ogromnego wyboru, jakoś nie udało mi się wybrać nic ciekawego. To znów było ganianie po wystawcach, focenie przebranych fanów fantastyki wszelakiej, wyłapywanie znajomych (co w takim tłumie nie należało do rzeczy prostych). Gdy po upływie tego czasu próbowałem zajrzeć na pokaz Amadiego, którego kojarzę chociażby z sesji zdjęciowych PRF-ów, to poczułem, jak wygląda prawdziwa pyrkonowa atrakcja. Podobnie jak większośc prelek, tak i w tym przypadku okazało się, że sala jest pełna, nie ma miejsc, i choćby nawet ubijać tłum niczym robi się to w japońskim metrze, to najbliższe wolne miejsce znajduje się jakieś 2 metry za drzwiami, oczywiście po stronie zewnętrznej. Z relacji tych, co potrafili odstać w kolejce do danej prelekcji nawet pół godzin wynikało, że często siedząc pod salką wystarczyło wstać – i już cała sala była zapchana. Niestety, taki sam klimat miał towarzyszyć większości atrakcji także przez cały kolejny dzień.



No cóż, jak sama nazwa wskazuje, Pyrkon to nie konwent, a festiwal. A skoro festiwal – to musi być zjawiskowo, widowiskowo, i w ogóle kolorowo. Nawet najbardziej ciekawe prelekcje chyba jednak stoją bliżej studenckich wykładów niż muzyczne koncerty. Dlatego wszystkie przerwy, zarówno te planowe, jak i wymuszone (czyt. po raz kolejny nie udało się wejść do salki) postanowiłem wykorzystać na warsztaty fotograficzne. No bo co jest największą atrakcją Pyrkonu? Oczywiście, że cosplayerzy i inne strojoroby, jak ładnie to ujęła zeszłoroczna zwyciężczyni polskich eliminacji eurcosplayu. No więc wyłapywałem coraz to kolejne ciekawsze kreacje, dobierałem im ciekawe tło i pstryk!!! Kreacje utrwalone po wieki, a przynajmniej tak długo jak nie padną obydwa, facebook (gdzie znajdziecie szeroką, choć wciąż jeszcze nie pełną galerię zdjęciową) i mój dysk twardy. I trzeba przyznać, że oprócz jakże typowych skilli „technicznych” w postaci kompozycji zdjęcia, naświetlenia, czy nawet doboru tła, festiwalowe focenie wymaga dodatkowych umiejętności. Zdecydowanie wymienić tu trzeba nie tylko umiejętność wyodrębnienia z kadru ludzi tak nerdowych, żeby przyjść na Pyrkon, ale tak nie-nerdowych, żeby się za kogoś przebrać. Zdecydowanie ważniejsza okazuje się CIERPLIWOŚĆ. 

Metro w Poznaniu? Czemu nie, jestem za - ale czy musimy czekać do roku 2033?


Smoczyca ze stoiska Rextorn Metalworks,
najtrudniejsze przejście na miejsce sesji
zdjęciowej, za to przy okazji zgarnąłem Violet 

No bo wyobraźcie sobie taką sytuację: znajdujesz sobie modela/modelkę, znajdujesz ciekawe tło, od którego znajdujesz się (zaledwie?) 100 metrów. Przekonanie danej osoby ograniczało się do rzucenia propozycji, przejście tych 100 metrów wymagało jednak cierpliwości i doskonałej umiejętności pilnowania osoby w tłumie. Niby musisz iść przodem, słowem, „wodzu prowadź w to magiczne miejsce, w którym powstają cudowne foty”. Jednak co dwa kroki okazuje się, że prowadzona przez ciebie osoba na zdjęcia została upatrzona przez dzikie tłumy pragnące sobie zrobić kolejną pyrkonową sweet-focię o temacie „ja i fajna osóbka na tle tych tłumów”. Taaaa, cierpliwość, opanowanie i pusty magazynek karabinu są czasem jedyną szansą żeby nikomu nie zrobić nic złego. To ostatnie jakoś nie do końca pasuje do zdarzających się wizji wypraszania prawowitych właścicieli lokalizacji idealnie pasującej do zdjęcia, więc trzeba czasem trzeba było nadrabiać resztkami nabytego braku uroku osobistego. Na szczęście większość wizji udało się mniej lub bardziej udolnie wykonać. Dodam, że po takiej dozie kreatywności na samą myśl o Maskaradzie moje skojarzenia były:


Where's Willy? They caught him...

  • po co tam iść, skoro mam już chyba prawie wszystkich występujących (co akurat okazało się błędem, ale nie znośnym do przełknięcia), na ciekawym tle, z możliwością ustawienia parametrów zdjęcia, a tam będzie kiepskie jednolite tło i trudne oświetlenie,
  • TAM SIĘ NIE DA DOSTAĆ NA TYLE BLISKO, ŻEBY ROBIĆ ZDJĘCIA.
Kolejność wbrew pozorom taka jak podana, co do drugiego punktu – gdzieś w przelocie zajrzałem z zewnątrz jak wygląda scena w trakcie maskarady. Pomyliłem się, tam było jeszcze więcej widzów, niż byłem sobie w stanie wyobrazić...

Parasolka - metodą na pozbycie się tłumów z tła 

Pyrkon się dzieje...

Można czytać setki relacji, można oglądać kolejne filmiki z Pyrkon Dancem włącznie, a wciąż słuchając opowiadań znajomych słyszy się jakąś ukrytą tajemnicę. No bo są cosplayerzy i strojoroby, są wystawcy, są prelekcje, pokazy tańców, turnieje juggerowe, itp. Biorąc pod uwagę, że na co bardziej spektakularne atrakcje się nie dostałem, wydawałoby się, że gdzie ten zachwyt, gdzie ta tajemnica? Jednak największa atrakcja zawiera się w tajemniczej, magicznej formule „Pyrkon się dzieje”. Nic nie odda szalonej atmosfery Pyrkon-Runu po kalambury, zorganiowanego przez zaprzyjaźnioną fantazjadowo-teomachijną grupkę larpowców, która i tak jest niczym przy imprezie zorganizowanej przez Brotherhoods of Beer imprezie przy jeepie. Nie trzeba specjalistycznego sprzętu nagłaśniającego, nie trzeba wielkiej sceny czy reflektorów scenicznych. Wystarczy wspomniany jeep, 6 sekund saksofonowego rytmu zapętlonego w nieskończoność i bandy oczadziałych wyobraźnią fanów fantastyki a powstaje klimat, którego z pewnością pozazdrościłby niejeden transowy festiwal światowy. I ten totalny mindfuck, gdy do tej pory stateczny, zdziwaczały garniturowiec zachwycający się swoją pyrą nagle wskakuje na maskę, zakłada nogę na głowę i na tym nierównym przecież terenie śmiało wymachuje rękami w rytm muzyki... możecie pytać wujka Google, możecie szukać filmików w internetach – jeśli was tam nie było, nigdy nie poczujecie tej magicznej atmosfery imprezy u BoBa.



Impreza zmierza ku końcowi

W zasadzie, w sobotę po północy miała być jeszcze ciekawa prelka. Jednak po tym, jak rozkręcił się Pyrkon, nudą byłoby pójście na jakąś prelekcję. Poza tym, można zbierać na Pyrkonie prelki, można zrobić z tego olimpijską konkurencję sportową i to z kategorii „sporty ekstremalne”, ale pójście na prelkę w sobotę po północy byłoby oszustwem, wręcz ciosem poniżej pasa.
Dlatego do klasyki konwentowych atrakcji wróciłem dopiero w niedzielę, a i to udało mi się dopiero, gdy słońce przeszło już za swój zenit, gdy część zmęczonych fanów brała się za pakowanie albo w ogóle była już w swej podróży powrotnej. Rozczarowaniem okazał się „między hatem a krytyką” który zamiast panelem dyskusyjnym i poradnikiem pisania recek okazał się spotkaniem autorskim z domorosłymi krytykami (analizatorami) opowiadań. I nie żebym miał coś do prowadzących – po prostu czegoś zupełnie innego niż spotkanie autorskie spodziewałem się po przeczytaniu opisu. No i do tej pory nie wiem, czemu w opowiadaniach mroku nie pisać o dżemie z naleśnika. Przecież jak wielokrotnie powiedziano, najlepszy horror jest nie wtedy, gdy wokół pełno wampirów, wilkołaków i innych takich. Prawdziwy horror jest wtedy, gdy na piękną słoneczną polanę wchodzi sobie słodki żuczek... a ty ze strachu masz pełno w spodniach. Na koniec zostawiłem sobie jeszcze Zwierza nieporadnik blogowy (ironią byłoby dla mnie, gdybym jako bloger, wchodząc na Pyrkon z plakietką medialną, nie dostał się na te dwie atrakcje blogowe) i trzeba przyznać, że po hejterskim panelu mocno mnie zaskoczył ten nieporadnik. I nie ważne, że nie zapamiętałem, jakie tam rady podawał Zwierzak Popkulturalny, ważny był sposób prowadzenia tej... nie, nie do końca prelekcji, tego pokazu multimedialnego, bo słowo „prelka” wydaje mi się zbyt nudne do zobrazowania tego, co zrobiła Zwierzak Popkulturalny. Bo nie treść była ważna, lecz sposób opowiadania, ważne było coś, co jest kwintesencją bloggerstwa - „mówienie samym sobą”. Zwierzak właśnie to wszystkim pokazała.

Pyrkon – warto czy nie warto?

Fantastyka opanowana, w dyby zaplątana...
Bo fntastyka to zło,
 to czort, diabeł wcielony, uosobiony
Przed Pyrkonem wrzuciłem wam recenzję książki „Poznań Fantastyczny” i napisałem, że pojadę sprawdzić, czy faktycznie Poznań jest miastem wyobraźni. Dziś muszę powiedzieć, że Pyrkon jest jak ta książka – jedyne, co zapamiętujesz to bardzo silny dobry akcent na początku i na końcu które sprawiają, że zapominasz o tych wszystkich niedoróbkach w środku. Przypadkowo dorwane Poznańskie Nowiny (wydanie z 30 lutego 2014 roku, notabene tego samego wydawnictwa co wspomniana książka) upewnia mnie w przekonaniu, że poznańska fantastyka jest zdecydowanie różna od tej wrocławskiej. Ta nasza, to twór który od dawien dawna wrósł w społeczność. W Poznaniu, to raczej nieustatkowana, nieopanowana wulkaniczna energia, która znikąd wyrasta niczym jakaś malarska purchla, wybucha niczym purchawka wyrzucając w powietrze kolorowy pył. I ten pył jest piękny – ale trzeba po nim posprzątać, przyzwyczajony do szarości tłum jeszcze bardziej lgnie do swej rutyny. Słowem, niczym „Zagładzie ulicy Wyobraźni”. I, podobnie jak w przypadku wulkanu, każdy taki wybuch, choć z jednej strony pełen piękna i siły, jest też wyniszczającym czynnikiem zagłady... widać to było chociażby po wyjściu z terenu festiwalu, gdzie przypadkowo zdarzyło mi się rozmawiać o Pyrkonie z kilkoma „zwykłymi ludźmi” na poznańskim dworcu. Niby był pozytywny oddźwięk, niby „fajne, chętnie bym dołączył”, jednak ciągle walczące z wzorcem: „nie, to nie wypada, jesteś szacownym obywatelem wielkiej społeczności, nie wypada ci się tak zachowywać”. W wypalonych dorosłością sercach pozostaje tylko szary popiół, który nijak nie może sobie poradzić z fantastyczną kolorowością...
No cóż, tym Poznaniakom, którzy nie byli na Pyrkonie trzeba powiedzieć: Nie, nie jesteś na to za stary. Więc... keep calm & geek on :)


Hamulca bezpieczeństwa używaj tylko w wypadku ostateczności...


Mój Pyrkon w liczbach:

  • 6 prelekcji/paneli zaliczonych,
  • 23 atrakcje (w tym pokrywające się) w kategorii: nie-udało-się,
  • 1000 pstryknięć migawki,
  • jakieś 200 zdjęć opublikowanych, plus jeszcze mała ilość zostawionych na później,
  • nie-pytajcie-ile maili ze zdjęciami do wysłania, tej części Pyrkonu jeszcze nie ogarnąłem,
  • no i jedno wieloetapowe „Pyrkon się dzieje” zaliczone... 

wtorek, 25 marca 2014

Nomen Omen, czyli książka pełna przygód

(zapowiedź spotkania autorskiego z Martą Kisiel na końcu recenzji)

Okładka książki Marty Kisiel - Nomen Omen
Okładka książki,
źródło: materiały wydawnictwa Uroboros
„Nomen Omen” Marty Kisiel to kolejna książka, która „kupiła” mnie okładką. Chociaż pozornie wykorzystano tu wręcz sztampowy motyw „czerwone (rude) na szarym tle” (i mam nadzieję, że autorce okładki jakaś durna londyńska firma od herbaty nie będzie grozić sądem za łamanie rzekomych praw autorskich) to jednak w tych szarościach ukryte jest drugie dno przekazu. Stary, porzucony mroczny dworek z zapewne nieprzypadkowo umieszczonymi oknami oświetlonymi od środka za każdym razem kojarzy mi się z czaszką, na szczycie której z okna wyziera mroczna wiedźma z nienaturalnie groźnie powiewającymi na wietrze płomiennymi włosami. Jeszcze tylko recka zaczynająca się słowami: „Współczesny Wrocław, z krótką wycieczką do czasów niemieckiego Breslau...”. Dalej nie trzeba było czytać żeby stwierdzić: tą książkę muszę mieć.

Co się może stać z książką?

W zasadzie sam zakup nie zapowiadał żadnych problemów, jednak podobnie jak przy zakupie „Bogowie muszą być szaleni” Anety Jadowskiej, tak i tu przy zakupie musiał się wdać jakiś element nie z tego świata. Ot, zwykła płatność kartą, pakuję książkę do plecaka, nie biorąc żadnych śmieci w stylu torebka czy paragon, standardowe słowa zza lady: Pan weźmie paragon – nie, nie zbieram śmieci... chwila ciszy, po czym w głosie zauważam subtelną zmianę głosu, gdy sprzedająca dopowiada: na wypadek gdyby coś się działo z książką.
Salomea Przygoda, bohaterka Dobrego Omenu Marty Kisiel
Salomea Przygoda, główna bohaterka książki,
Źródło: materiały wydawnictwa Uroboros
Zawiało grozą, zwłaszcza, że po przeczytaniu zapowiedzi sam nie wiedziałem, czy kroi się powieść dla szalejących hormonami nastolatek czy jednak może mroczny, pełen niedopowiedzeń horror umieszczony gdzieś w klimatach wiktoriańskich. Nie takie jednak straszne grimoiry chowają się w głębiach redakcji, gdzieś na regałach ciągle przepycha się ze sobą z 5 apokalips, w tym część nawet nuklearnych, a mury budynku wciąż stoją nienaruszone, więc czy magiczna aura domu nie poradzi sobie z jakąś indywidualną powiastką?

Horror, czyli zabieramy książkę
na ul. Lipową

No cóż, sam nie spodziewałem się jakie to straszne siły sprawcze sprowadzam do domu, ten jednak jakoś potrafił sobie poradzić z ich okiełznaniem. Dopóki książka czytana była w domu, to okazywała się naprawdę dobrą komedią, utrzymaną zgodnie z zapowiedzią na poziomie równym Pratchettowi. Chociaż przy mojej skrupulatności muszę tu zauważyć znaczącą różnicę. Bo choć poziom humoru i lekkość tekstu z pewnością dorównuje chociażby Pratchettowskiemu Mortowi, to jednak jego istota jest zupełnie inna. Mistrzostwo Pratchetta polegało na umiejętności odkrycia prawdziwego świata, takim jakim widzi je nasze oko, zanim mózg narzuci na to pewne kulturowe schematy i stereotypy. To, co robi Marta Kisiel, jest dokładnym odwróceniem tej konwencji: każde zdarzenie czy postać obudowuje w swojej narracji tysiącem kulturowych skojarzeń, zrozumiałych z pewnością każdemu, jednak takich, że nikt nigdy nie wpadłby na takie ich połączenie. Dodajmy, że oczywiście nawiązań doskonałych. I jeśli Ćwiek mi mówi, że w jego utworach znajduje się mnóstwo nawiązań – to powinien wziąć się za czytanie Łurzowego Kłulika, jakim to pseudonimem czasem przedstawia się autorka.
Książka Marty Kisiel Nomen Omen na tle kamienicy Lipowa 5
Książka Marty Kisiel na tle kamienicy na ul. Lipowej 5,
źródło: blog Lara Notsil
No, więc tak było w domu. Żeby jednak nie marnować czasu, postanowiłem zabrać książkę ze sobą na spacer, jadąc na jakieś mocno skomplikowane badania medyczne na drugim końcu Wrocławia. Książka, nie trzymana już siłą ochronnych zaklęć mego domu i znajdujących się w nim milionów amuletów (nie, żebym wierzył w ich działanie – ale bez nich te wszystkie nuklearne apokalipsy jakoś dziwnie szybko się nagrzewają) nagle postanowiła pokazać swoją groźną naturę. Z lekkiej i wesołej komedyjki nagle zaczął wyzierać mroczny horror. Im bardziej zbliżałem się do ul. Lipowej 5 (o dziwo, jedyny punkt we Wrocławiu w którym mogłem zrobić te badania znajduje się zaledwie 1,5km od miejsca zamieszkania babć-ksero; dodajmy, że do zrobienia tych badań zbierałem się jakieś 1,5 roku, i zebrałem się akurat w połowie czytania książki Nomen Omen) tym straszniejsza była historia. Chyba nie muszę dodawać, że najczarniejszy moment scenariusza rozegrał się gdzieś w okolicy miejsca badań, a w drodze powrotnej akcja się powoli uspokajała? Z tego co wiem, nie jestem jedyny który miał przygody związane z czytaniem tej książki na mieście...

Co sądzę o książce?

No cóż, skoro główna bohaterka książki ma nazwisko Przygoda, to i czytanie książki nie mogło się odbyć zbyt spokojnie. Jednak ocenianie książki zaledwie na podstawie okładki, zawartego w niej humoru i akcji to chyba trochę zbyt mało, zwłaszcza w przypadku książki Marty Kisiel. Co jeszcze podobało mi się w książce? Z pewnością zróżnicowane słownictwo. Z jednej strony główna bohaterka, nazywają się strasznie staroświecko Salomea używa równie staroświeckiego języka włącznie z nieużywaną już w czasach młodości szweją. Z drugiej ostrym kontrastem uderza polsko-angielskie słownictwo jej brata, Niedasia, słownictwo rodem z powierzchownie tylko spolszczanego MMO. A więc jest tu killowanie gadów, farmienie expa, i w ogóle nieskomputeryzowany człowiek nie zajarzy, o co kaman, a to wszystko okraszone domieszką języka niemieckiego i łaciny. No, i te długie tytuły rozdziałów, niczym z zamierzchłych czasów, gdy książki ważyły kilkadziesiąt kilo z okuciami... lofciam to!!! :)
Oczywiście, książka nie obyła się bez wad. Z głównych wymienić muszę lekką naiwność w tworzeniu akcji. Chociaż momentami zwroty są zupełnie zaskakujące, zwłaszcza gdy radosna pratchettowska komedia zamienia się w horror godny Poe'go, to jednak momentami człowiek ma wrażenie, że zbyt wiele klocków układanki było stworzonych tylko po to, żeby dopełnić całość.
Kolejną jest przedstawienie w książce Wrocławia. Z jednej strony, jest to chyba jedyna książka z gatunku „dzieje się w polskim mieście”, w której ktoś wpadł na genialny pomysł umieszczenia mapki, pozwalającej zorientować się w mieście tym, którzy go nie znają. Z drugiej strony jednak, przez pierwsze pół książki Wrocław pojawia się tylko sporadycznie, ot tak, gdzieś jakieś przypadkowe miejsca co parędziesiąt stron. Co gorsza, mam wrażenie, że autorka chyba trochę zbyt chaotycznie szafuje miejscami w turystycznym centrum naszego miasta. Bo owszem, trzeba przyznać że każde z tych miejsc samo w sobie istnieje we Wrocławiu, co zresztą doskonale udowadnia Lara Notsil na swoim blogu, to jednak często brak mi tego typowego szwędania się ulicami Wrocławia, które uwielbiam u Ziemiańskiego, Szmidta czy u Jadowskiej. A już zupełnie  nie udaje mi się zidentyfikować na mapie księgarni, w której pracuje Salka Przygoda. Najpierw można podejrzewać okolice Wybrzeża Słowiańskiego, potem nagle okazuje się, że jest to blisko Mostu Piaskowego, jednak prawie że na Grunwaldzie, a w ogóle, to jakoś dziwnie okazuje się, że Ossolineum znajduje się gdzieś między krasnalem piorącym swoje ciuchy nad Odrą a mostem Grunwaldzkim. Albo ja trochę zbyt mało dokładnie czytałem książkę, albo autorka zbyt mało uważnie ją pisała, z pewnością temu tematowi poświęcę w przyszłości osobną notkę... a może dwie czy trzy?
Z pewnością trochę niespójności widzę w stworzonych postaciach. Tak jak jeszcze skłonny jestem uwierzyć w emerytowaną panią profesor medycyny trzęsącą niejednym oddziałem szpitalnym, tak już główna postać ulega zbyt dużej przemianie, co gorsza nie dzieje się to spektakularnie niczym w Dziadach Mickiewicza. Naiwna, zagubiona, zamknięta w sobie nie dająca sobie rady ze światem 25-latka o umyśle nastolatki znika gdzieś z kart książki, żeby kilkadziesiąt stron dalej nagle okazać się kobietą na tyle silną, żeby skopać du.. swojemu rozwydrzonemu bratu (który przecież jeszcze tak całkiem nie dawno manipulował nią bez żadnego wysiłku), a nawet swojemu zombie-pradziadkowi. A może to jednak typowa przemiana w tym wieku i to ja się nie znam na kobietach w tym wieku? Chociaż jak wspomniałem bardziej kojarzy mi się to z przemianą nastolatki, ale z chęcią wysłucham zdania autorki na ten temat, to w końcu grupa o wiele lepiej jej znana :)
Czy dopisywać muszę, że tytuł promowanej Pratchettem książki jakoś dziwnie zalatuje mi plagiatem nie tylko słów, ale i melodyki Dobrego Omenu (od którego zaczynałem swoją fascynację Pratchettem – i jak tu nie napisać, że nomen omen fascynację Martą Kisiel zaczynam od Nomen Omen?)?
Jednak, podsumowując, mimo swoich wad książka muszę powiedzieć, że książka jest po prostu świetna. Z pewnością umieściłbym ją gdzieś obok kolekcji Pratchetta (czemu nie obok Poe'go? Bo jego jakoś nie odważę się trzymać jego książek w domu! A już nie daj Boże zgada się z Martą Kisiel, i drżyjcie mury mego domu). Tyle, że nad moim biurkiem zaplanowana jest już półeczka na wszystkie książki fantastyczno-wrocławskie, i jednak tam znajdzie się jej miejsce.
Po książce Marty Kisiel widać, że to rozwijająca się pisarka, która wciąż jeszcze eksperymentuje szukając swojego stylu i aż obawiam się, że część swojej świetności będzie musiała porzucić, aby rozwijać inne dziedziny. W głębi ducha jednak liczę na to, że niczym w początkowej części książki z czasem ujawniać się będą jej kolejne siostry-ksero: pierwsza pisząca świetne komedie, druga pisząca mroczne horrory, no i ta trzecia – która ujarzmiać będzie obydwie panie i niewidzialną nicią zszywać to będzie w całość. Czego wam i sobie życzę, ciekawskich jednak dalszych planów zapraszam na spotkanie autorskie z Łurzowym Kłulikiem.

Info o spotkaniu autorskim

Osoba:    Marta Kisiel
Czas:       Ostatni piątek marca (czyli 28.05.2014), g. 18

Miejsce:  Lipowa 5. Księgarnia Tajne Komplety, ul. Przejście Garncarskie 2

czwartek, 20 marca 2014

Poznań - miasto (bez) wyobraźni?

Ta książka wpadła mi w ręce zupełnie przypadkiem. Czy na pewno? Czy na pewno przypadkiem było to, że jadąc na urlop dosłownie sprzed nosa sprzątnięto mi ostatnie miejsce w samolocie z Wrocławia i musiałem lecieć przez Poznań? Czy to na pewno przypadek, że zupełnie nie patrząc za książkami, gdzieś w którymś wolnocłowym kiosku rzuciła mi się na oczy właśnie ta okładka? Tytuł: Poznań Fantastyczny. Czy mogłem sobie odpuścić? Zarówno jako autor bloga piszącego także o książkach umieszczonych w polskim mieście, jak i jako osoba, która równolegle próbowała przenieść się do obydwu miast, tylko w jednym z nich nie poszło...

Okładka książki "Poznań Fantastyczny"

Zacznijmy od okładki


No bo od niej zaczyna się kontakt każdego czytacza z książką. Po dyskusjach z Anetą Jadowską na temat okładek jej książek (pamiętacie Złodzieja Czasu z pierwszą okładką? No właśnie!), zacząłem bardziej świadomie spoglądać na ten aspekt. I trzeba przyznać, że okładka Poznania Fantastycznego JEST chwytliwa. Duży zielony kolor, niczym jakiś glut z mikstury czarownicy, umieszczony w szklanym tłoku, otoczony brązem wypełnionym steampunkowymi mechanizmami – czyli aż kusi eklektyzmem fantastyki, co akurat jest dosyć oczywistym aspektem antologii. No i oczywiście, poznański aspekt, ratuszowy koziołek... tylko jako były kilkuletni mieszkaniec Gorzowa Wielkopolskiego, spytać muszę, czemu ten koziołek jest stylizowany na motocykl żużlowy? Na to pytanie odpowiedzi do tej pory nie odnalazłem.



Zagłada ulicy Wyobraźni

Hitchock kiedyś powiedział, że żeby stworzyć dobry film należy zacząć od trzęsienia ziemi... a potem akcja musi narastać. Myślę, że opowiadanie Adama Kubackiego pełni rolę trzęsienia ziemi, dzięki specyficznemu stylowi pisania. Kiedyś, na warsztatach dziennikarskich we wspomnianym już Gorzowie usłyszałem, że należy starać się ograniczać interpunkcję w artykułach. Bo wzrok naturalnie podąża za tekstem, a tu nagle rach! trach! trafia na przeszkodę w postaci punktu interpunkcyjnego. No cóż, utrzymane w stylu Sklepów cynamonowych Brunona Schulza opowiadanie „Zagłada ulicy Wyobraźni” absolutnie przeczy tej zasadzie. Liczne przecinki, kropki, wykrzykniki zostały tu sprytnie wykorzystane, aby tworowi tak pozornie niemelodycznemu jakim jest tekst prozy nadać pozory rytmu, tempa, pośpiechu... a także zagłady i chaosu. W przeciwieństwie do najbardziej nawet dynamicznych książek sensacyjnych, tutaj widz wtłaczany jest w jakieś pędzenie tekstu, macha oczami na lewo i prawo, by szybciej, by dalej, byle dogonić uciekającą ulicę.... zdarzyło wam się zasapać w trakcie czytania książki, niczym po szybkim sprincie? To spróbujcie tego opowiadania...
Taki pęd oczywiście robi wspaniałe wrażenie, jednak zupełnie nie sprzyja zrozumieniu treści. Nie raz się łapałem, że wraz z przecinkami zagalopowałem się mocno do przodu, przed siebie... i nagle widzę, że od dwóch stron zupełnie nie wiem, co się w ogóle „wokół mnie” (znaczy się w tekście, a nie w świecie rzeczywistym) dzieje. Więc cofam się kawałek, i znowu jest tak pięknie, znowu jest tak cudnie... STOP!!! Znowu zgubiłem treść.
Bo na treści lepiej się nie skupiać. Jej treść przypomina dulszczyznę, oburzenie społeczeństwa na ludzi-kwiaty w schyłkowym okresie ich istnienia. Poznań z Zagłady to miasto pełne szarych, nudnych ludzi, którym na siłę w życie wciska się przygoda, kolorowe życie, wyciska z nich ostatnie poty, i wyrzuca wewnętrznie na wieki wyniszczonych do zdegradowanego świata. Tak, tak, ta radosna kolorystyka bijąca z tekstu jest falą zagłady, która niczym powódź Odry zalewa całą otaczającą okolicę, aby po osłabnięciu niszczycielskiego szału pozostawić na wszystkim osad brudu i zgnilizny.


Piłsudski zbyt słaby?

Następne opowiadanie to zdecydowanie steampunk. I podobnie jak rzekłem w czasie jednych z Wrocławskich Spotkań z Fantastyką (a z czym zgodziła się i reszta dyskutantów), steampunk jest dziedziną sztuki, która pięknie wygląda w swoich wizualizacjach, jednak raczej jest ciężka w czytaniu. I tak jak o omawianej wtedy Maszynie Różnicowej Gibsona i Sterlinga mogłem powiedzieć, że jest napisana dobrze i to doceniam, a to mój gust nie pozwala mi się zachwycić jej pięknem, tak w przypadku Nieporadnego świecidełka nie mogę już nawet tak pochwalić tego opowiadania. Jakoś niezbyt dobrze mi się to czytało. Na dodatek, nie wiem czy to przez postać marszałka Piłsudskiego, czy jednak poprzez sposób pisania i dobór zwrotów, mimo kilku akcentów nakierunkowujących miejsce akcji na Poznań, to jakoś mój umysł uparcie bronił się przy umiejscawianiu tego opowiadania w Warszawie. No cóż, mam wrażenie, że zarówno sam Poznań, jak i w ogóle wątek fantastyki został tu umieszczony na siłę, a tak naprawdę, z zamierzenia miało to być awanturnicze opowiadanko z pościgami rodem z filmów gangsterskich z drugiej czy trzeciej dekady XX wieku.

Poznań - piękna historia czy wizja upadku?

Kolejne dwa opowiadania przeleciały przeze mnie niczym pomięta, bezwartościowa kartka papieru rzucona przez szeroki korytarz. Miastośnienie, choć w ciekawym dla mnie temacie post-apokalipsy, to jednak okazało się literackim hip-hopem, szarość, nuda, blokowiska... Poznań daje się zauważyć, gdzieś pojawia się Cytadela, jednak miejsca nie mają żadnego znaczenia dla opowiadania. Jest nam trudno, jest nam ciężko, przyginamy się pod ciężarem hipermarketowych wózków niepotrzebnych nam zakupów... Historia o trzech gondolach to pierwszy sensowny wątek w całości, jednak to tylko drobny punkt ginący w nudzie.
Z kolei Hildegarda jest próbą spisania typowo poznańskiej historii, niestety jest to głównie opowiadanie historyczne. Pojawiające się domieszki magii to raczej próba odwzorowania ówczesnych wierzeń, niż wątek fantastyczny nadający jakikolwiek sens fabule. Więc dopiero Zamurowani od północy są warci czegoś więcej niż dwa zdania. No, ale przy takim minimalizmie tekstu (co akurat jest ogromną zaletą tego opowiadania) wstyd mi pisać na jego cześć elaboraty dłuższe niż samo opowiadanie. Ale akurat to JEST ciekawe opowiadanie.


Kolejne dwa opowiadania to zdecydowanie opowiadania poznańskie. Chociaż mało tu miejsc dających się jednoznacznie określić i które miałyby znaczenie dla fabuły, chociaż brak tu błądzenia krętymi uliczkami Poznania, to jednak faktycznie czuć w nich poznańskość, która ujawnia się w nawiązaniu do historycznych walk o polskość/niemieckość tych ziem. Zdarzenie w Lunecie Aster nawiązuje do okresu zaboru pruskiego i poprzez powiązanie akcji z polską szkołą w alternatywnym świecie oraz próbę pokazania wyższości Polski nad Niemcami jak żywo kojarzy mi się z dziećmi z Wrześni uparcie demonstrującymi swój opór przed używaniem języka okupanta.
Jednak Śmierć Pana Prezesa to już tylko opowiadanie z gatunku „historia alternatywna”, w którym absolutnie nie da się dopatrzyć w nim fantastyki. I oczywiście, pojawiająca się nazwa Rozbrat definitywnie kojarzy mi się z Poznaniem (mimo, iż ulicę o takiej nazwie mamy też we Wrocławiu, i to niespecjalnie daleko ode mnie), to zastanawiam się, czy znana już ona była w okresie panowania Hitlera nad Niemcami?
Formagedon, kolejne opowiadanko, to z kolei post-apokaliptyczna historyjka, o którym ciężko powiedzieć zarówno, że jest ciekawe, jak i że jest poznańskie. Ot, technicznie poprawnie opowiedziana historyjka równie mało ciekawa jak Samobójstwa na Maślicach Pilipiuka w antologii „Miłość we Wrocławiu”. Nie razi, ale artyzmu w niej tyle, raczej produkt masowy bez polotu niczym kupiona w markecie cegłówka. Albo worek cementu, jak ktoś woli...

Czy jutro nadejdzie?

Jutro... z pozoru wygląda jak opowiadanie napisane według szablonu wyciągniętego z książki „Jak napisać najgorsze opowiadanie swojego życia”. Historia niczym z Dnia Świstaka czy Dnia Świra... styl? No cóż, w technikum polonistka notorycznie wypominała mi powtórzenia, mimo iż dotyczyło to ledwie pojedynczych słów, a Marta Zucker powtarza tu nie tylko całe zdania ale całe akapity. No i to zakończenie, autorka bezczelnie sugeruje autorom, że to właśnie jej opowieść jest najlepsza i to JĄ właśnie MUSZĄ wybrać, baaa, ona bezczelnie pisze, że JUŻ WYGRAŁA... i wiecie co? Autorka, jak to kobieta ma w zwyczaju, widać zmieniła zdanie i po przeczytaniu wspomnianego poradnika o pisaniu literackich gniotów stwierdziła, że musi napisać coś naprawdę niesamowitego. I trzeba przyznać, że jej się to udało. Wspomniane powtórzenia świetnie budują nastrój powtarzalności i nudy codziennego życia, a wszystkie wyskoki na bok powodują, że czytelnik z zaciekawieniem sprawdza, czy może tym razem się uda, a może tym? I chociaż z góry wiadomo, że cała akcja skazana jest na porażkę – no, ale może jednak? Czy wysiadając z tramwaju przystanek dalej uda się nie pójść na kartkówkę? Nie, bo przecież następny przystanek okaże się salką na uczelni, w której masz napisać tą kartkówkę, której pytania czytałaś już setki razy...
Także wspomniana wiadomość o konkursie (a później o wygranej) wciąż trzyma się w klimacie ciągłej nadziei na zmianę i ciągłej porażki. Bo nagle jest jakieś światełko w tunelu, jest szansa, baaa, ta szansa się spełnia... a jednak sposób, w jaki autorka uświadamia czytelnika że to jednak kolejna porażka jest oszałamiający. To jakbyś został zwolniony z szafotu, a jednak mimo to zginął przypadkowo zabłąkanym ostrzem gilotyny. Determinizm kontra bycie kowalem własnego losu...
I chociaż trochę zaspoilerowałem, to prawdziwa niespodzianka dopiero stoi przed Wami otworem. I tak jak Powrót z gwiazd Lema zakwalifikuję do tej samej kategorii: "opowiadanie, którego prawdziwą wartość odkrywamy tak naprawdę w dosłownie ostatnim zdaniu", tak tym, co odróżnia Martę Zucker od Lema jest wartość opowiadania stanowiącego wstęp – w tym wypadku oprócz oszałamiającego przywalenia czytelnikowi obuchem w ostatnim zdaniu mamy dzieło o dobrej wartości od samego początku.

Podsumowując: Poznań fantastyczny czy nie?


Podsumowując, mimo iż większość opowiadań nie zalicza się do ciekawych, to książki „Poznań Fantastyczny. Miasto wyobraźni” nie uznam za niepotrzebny wydatek. Dzięki pokazaniu nudy i szarości (nie do końca) fantastycznego Poznania, łatwiej pogodzić mi się z myślą, że kiedyś, kilka lat temu, nie udało mi się przenieść do tego miasta... wciąż, mimo iż Wrocław jest fantastyczny, mam silny sentyment do Poznania i ta książka mi go trochę osłabia (więc może jednak wcale nie przez przypadek że trafiłem na tą książkę, i to jakaś mistyczna siła sprawiła, że ją odnalazłem?). 
Jednak patrząc z perspektywy przeciętnego czytelnika... dzięki umieszczeniu dwóch najlepszych opowiadań (co do Jutro... nie zgodzę się z opinią jurorów nadającą autorce tylko wyróżnienie) na początku i końcu książki, czytając ją w oryginalnej kolejności czytelnik dobrze rozpoczyna co skłania go do dalszego czytania, a na koniec pozostaje z niesamowitym wrażeniem po opowiadaniu Marty Zucker. I gdy kiedyś z książki zaczną mi wypadać pojedyncze strony, czy to ze starości czy z nadmiernego czytania, to z pewnością nie odczuję straty w środku książki – jednak gdy straty dotkną któregoś z tych dwóch opowiadań to nerwowo zacznę się rozglądać za kolejnym egzemplarzem książki. Tymczasem powoli zbieram się do wyjazdu do Poznania aby zweryfikować czy jest on Miastem Wyobraźni, czy Miastem bez wyobraźni. Z pewnością Pyrkon będzie okazją, aby skłonić się ku temu pierwszemu. O ile nadejdzie jutro...

czwartek, 13 marca 2014

LOVE 5 - czyli z miłością do mangi ... u mnie krucho

No cóż, trzeba przyznać, że choć kilka relacji z konwentów na koncie już mam, to Love 5 było dla mnie wielką niewiadomą. Bo wszystkie dotychczasowe konwenty były albo ogólno-fantastyczne, albo jeśli już dedykowane konkretnej dziedzinie – to zawsze chodziło o dziedzinę, o której jakieś tam pojęcie miałem. Pisać relację o konwencie mangowym przy wiedzy ograniczonej do znajomości Czarodziejki z Księżyca (a i to znajomość ograniczona jedynie do znajomości wyglądu i nazwy postaci) – to się robi wyzwanie. No, ale po to są wyzwania, aby im próbować sprostać... no i o eliminacje do euro-cosplayu też chodziło :)
No więc najpierw trzeba się rozeznać w temacie. Tu zbyt dobrze nie poszło... Jedyne co się dowiedziałem, to (przekazane raczej w negatywnej formie) że „mam się spodziewać osób, które będą się lansować”. Jakoś to sformułowanie nie zostało do końca doprecyzowane, jedyne co udało mi się wywiedzieć, to że „będą pewne osoby, które będą głównie chodzić po korytarzach aby się wylansować”. No cóż, mam wrażenie, że chodziło o osoby które bawią się w cosplay, więc mi jako fotografowi bardzo się pod tym względem podoba konwent mangowy – bo w przeciwieństwie do „klasycznie fantastycznych” konwentów nie muszę polować na pojedyncze zdjęcia przebranych osób, okazję do niezłych fot dostaję praktycznie co chwila i to mi pasuje. Dziwne jedynie, że jako zarzut przedstawiła to osoba... która sama bawi się robieniem strojów i na każdy konwent przygotowuje nową kreację.
Jeżeli chodzi o atrakcje konwentu, to zacząłem od czegoś, co samemu może mi się kiedyś przydać, czyli od prelki na temat robienia dobrych atrakcji. Niestety, autor prelki specjalizował się chyba głównie w konkursach wiedzowych (a więc atrakcji najmniej dla mnie ciekawej), więc nic specjalnego się nie dowiedziałem. W kwestii prelekcji, paneli dyskusyjnych (czyli chyba najpopularniejszych atrakcji konwentowych) usłyszałem jedynie, że do czegoś takiego należy się przygotować i robić je należy jedynie w tematyce, którą się naprawdę zna. O zbawco, czy bez ciebie wpadłbym na to, żeby na Polconie i Szedariadzie robić prelki o wrocławskiej fantastyce a nie np. o mandze? No cóż, bardzo odkrywcze uwagi, zwłaszcza że nie było nic o chyba ściągającej największe tłumy atrakcji konwentowej – wywiadach i spotkaniach autorskich z gwiazdami.



Jako iż przed konkursem cosplayowym należy zająć dobre miejsca, skorzystałem z zaproponowanych przez Okashii Ookami warsztatów na temat cosplayowych występów. Trochę ich już w końcu widziałem, mniej i bardziej udolnych, może pora spojrzeć na cosplayerów ich własnymi oczami, i to fachowymi oczami? 
No i trzeba przyznać, że ze wszystkich atrakcji LOVE5, warsztaty zorganizowane przez Mirage'a były najciekawszą atrakcją. Zaczęło się od podstaw, potem uczestnikom warsztatów przyszło odegrać wymyśloną przez siebie scenkę na scenie, oczywiście na oczach wszystkich. Jednym poszło lepiej, innym poszło gorzej... scena która miała trwać około minuty a zakończyła się po 7 sekundach była skrajnym przykładem tego, co niestety czasem widać na cosplayowych konkursach – że często brak chociażby jednorazowej próby z zegarkiem w ręku, żeby występujący przekonał się, jak nieprzygotowany jest do pokazania się na scenie. A już biorąc pod uwagę czas spędzany na przygotowaniu stroju często stojącego nawet na bardzo wysokim poziomie, to aż zadziwia próba zaoszczędzenia czasu na przygotowanie prezentacji.

Oczywiście, każdą scenę można było dopracować. Jedna próba na scenie, druga – po 40 minutach (z czego pewnie połowa to odgrywanie scen przez kolejne zespoły) i można zaprezentować swoje pomysły na całkiem znośnym poziomie, przy okazji odnajdując symboliczne rekwizyty do wzbogacenia swojego przedstawienia.
Oczywiście, nie można każdej sceny piłować w nieskończoność, bo się uczestniczy znudzą, dlatego kolejnym etapem warsztatów było zgrywanie swoich zachowań do głosu. No, trzeba przyznać, że tutaj już uczestnicy ćwiczeń mieli trochę trudniej niż klasyczni cosplayowcy. Otóż ci ostatni, zazwyczaj sami sobie dobierają podkład muzyczny, a potem już „tylko” muszą zsynchronizować swoje przedstawienie z muzyką. Mirage, przy pomocy dobranego na szybko Fulka, dali uczestnikom trochę trudniejsze zadanie: oprócz zsynchronizowania się z naprędce wymyślonymi dialogami, musieli jeszcze w ogóle na bieżąco wymyślać swoje zachowania w zależności od tekstu dobywającego się zza sceny. Dodajmy, że z kolei „głosy prowadzące” też nie widziały co się dzieje na scenie, więc temat ćwiczenia był narzucony z góry i nie ewoluował w miarę zachowań aktorów na scenie, co czasem wymagało od nich zręczności, żeby wrócić w narzucony przez narratorów wątek.
Kolejne próby miały być prostsze, bo przecież miał być podobny tekst, może co najwyżej lekko wzbogacony. Przynajmniej taka była oficjalna wersja, bo prowadzący przewrotnie stawiali naszych potencjalnych cosplayerów w coraz to nowych sytuacjach, w których ci akurat całkiem efektywnie się sprawdzali. Zbierający się przed cosplayowym konkursem tłum chyba też zagustował w tych zabawach, bo do jednej z kolejnych scen nagle zebrała się całkiem spora grupka chętnych. Na dwa głosy prowadzić scenę dla 10 osób? Okazało się, że prowadzący całkiem sprytnie wybrnęli z sytuacji. Po zapobiegawczym pytaniu „Kto chce być pierwszym głosem, który zacznie scenkę?”, padło polecenie: „WSZYSCY NA ZIEMIĘ, 20 POMPEK. NATYCHMIAST”. A więc chcieliście – to macie. Scenka grupowa czyli ćwiczenia w wojsku. Trzeba jednak przyznać, że nie była to jedynie chamska próba pokazania siły przez scenarzystów (bo skoro JA piszę scenariusz, to mogę wszystko), ale jedynie zalążek do całkiem ciekawej sceny. A więc oprócz typowego ostrego sierżanta niczym z Full Metal Jacket pojawił się także buntownik, lizus, jakaś ciamajda – słowem, typowa życiowa scenka z wojska, oczywiście z uwzględnieniem fali.


A potem był konkurs cosplayowy. Najpierw „mały” cosplay. Z racji dużej ilości chętnych, prezentacje odbywały się grupowo, co pozwoliło na stworzenie bardziej rozbudowanych scenek, z dużą domieszką humoru. Był więc ksiądz ala-Natanek odgrażający się promocją w tesco, była libacja w japońskim wojskum chwilowo przerwana przez wizytę diabła... który przyłączył się do imprezy. Na scenie odbyło się zarówno party-hard w skórach, jak i klasyczne balety, był talent-show w stylu „Must be the music”, oczywiście nie obyło się bez klasycznych mangowych scenek... słowem, trochę się działo. Kto był, to widział, kto nie był – musi się obejść smakiem i zdjęciami, bo takich konkursach ciężko mi coś napisać.
Oczywiście, po „małym” cosplayu odbyły się eliminacje do kolejnej edycji Euro-cosplayu. Tu już oczywiście prezentacje stały na o wiele wyższym poziomie, w końcu do eliminacji startuje elita polskich „strojorobów”. A więc o wiele bardziej dopracowane stroje, prezentacje bardziej przemyślane, no i jednoosobowe. Co najbardziej zapamiętałem? Pirata, któremu przeszkodzono w drzemce na jego wielkim mieczu, Red ze swoim tranzystorem (czyli oczywiście zwycięzcy zapadli w pamięć), jak zwykle natrętnego króla Juliana przeszkadzającego w odpoczynku bogini Słońca. No i niestety, czasem rekwizyty które zasłaniały mi cały występ. Trzeba niestety powiedzieć, że organizatorzy trochę nie pomyśleli o fotografach spychając ich pod samą sceną, zamiast zostawić trochę przejścia przed sceną. Widać to chyba po perspektywie zdjęć, widać po jakości (bo niestety nie udało się założyć stałki i trzeba było nadrabiać większą czułością), niestety w niektórych przypadkach zdjęć nie dało się całkowicie robić z mojej pozycji, bo cały widok zasłaniał stolik na niezbędne rekwizyty. Tutaj macie próbkę tego, co się udało pstryknąć, trochę większy wybór w galerii na Facebooku (niestety, G+ po przejęciu picassy strasznie obniżyło jakość przesyłanych zdjęć, więc definitywnie wycofuję się z galerii tamże, za jakiś czas może znajdę lepsze miejsce).


No, choć konkursy cosplayowe trochę się przeciągnęły poza wyznaczone im ramy czasowe, to chyba jednak trochę zbyt wcześnie, żeby już opuszczać konwent? Niestety, późniejsze projekcje jakoś nie trafiały w mój gust. Chiny na wyciągnięcie ręki – no cóż, fajnie że niektórzy mają okazję pojechać do Chin, ale czy sam wyjazd to wystarczająco dużo, żeby opowiadać o tym rejonie? Niestety, jakość prezentowanych zdjęć pozostawiała wiele do życzenia (i nie była to tylko wina braku pogody), opis też był bardziej przewodnikowy bez jakichś specjalnych ciekawostek, słowem: do opowiadania o swoich podróżach trzeba mieć talent, nie wystarczy egzotyczny kraj jako ciekawy temat.
Potem miało być niby lepiej. No, na mandze to ja się nie znam i ciężko by mi było zrozumieć specjalistyczne prelekcje o serialach, których nie widziałem – ale jeśli ktoś ma mówić o mangowych robotach, to już sobie powinienem chyba poradzić? W końcu drugi człon mojego kierunku studiów to przecież właśnie robotyka!!! Tak więc chciałem posłuchać o skrajnie rozbudowanych mechach, o ojcu super robotów... niestety, mocno się rozczarowałem. Panele przygotowane przez Ludka... tfu, na psa urok, właściwie powinienem napisać: Panele NIEprzygotowane przez Ludka praktycznie się nie odbyły. Co prawda była sala, był prowadzący, jednak w praktyce posłuchałem jedynie konwentowych pogawędek zmęczonych ludzi na tematy zupełnie niezwiązane z podanymi tematami paneli. Więc choć miała być okazja, żeby ugryźć tematykę mangi, to jednak niestety się nie udało.
Kolejna okazja miała się pojawić już na początku następnego dnia. No, właściwie kwestia kto jak definiuje początek dnia, niestety zapowiadająca się arcyciekawie prelekcja o zzieleniałym jedzeniu i życiu reportera wojennego odbyła się praktycznie po nocy w moich kategoriach czasowych, na konwencie następnego dnia pojawiłem się gdzieś w okolicy chestnutowych paneli na temat mangowych perełek i gustu zwolenników mangi. No wow! Nareszcie się dowiem, co warto z mangi obejrzeć żeby chociaż liznąć tematu, posłuchać opinii na temat poszczególnych twórczości... niestety, skończyło się na badassowym oczernianiu gustu innych uczestników panelu, bez grama merytoryczności, po prostu „ale jakże (tu wpisz dowolną nazwę wymienioną przez publiczność) może się komukolwiek podobać”, „no nie mów, że to ci się podobało”. Słowem, coś pomiędzy stylem Tymona Tymańskiego i Mikołaja Lizuta a Kuby Wojewódzkiego, z którego jasno wynikało, że wszyscy oglądający mangę mają lichy gust. No, może poza prowadzącymi, choć i tu obydwaj prowadzący nie potrafili się zdecydować na jednoznaczną odpowiedź.

Ale gdy mam oceniać tą prelekcję, to przypominają mi się słowa jednego z największych polskich krytyków kina (choć nie pytajcie mnie, czy był to Gutek, czy Raczek), który stwierdził, że ogląda każdy film, nawet najgorszy, bo w każdym z nich znajdzie się jakaś scena warta obejrzenia filmu i zapamiętania jej. I to samo muszę powiedzieć o tej prelekcji – choć w kwestii merytorycznej nie specjalnie przypadła mi do gustu, to zdecydowanie pochwalić muszę techniczną koncepcję jej przeprowadzenia. Zamiast klasycznej prezentacji czy gadania z kartki lub z niczego (czytaj: z głowy), prowadzący użył … Notatnika, znanego niektórym także jako Notepad, standardowej aplikacji Windowsa. Oczywiście nie była to jedynie forma wirtualnej kartki z przygotowanym konspektem – raczej forma tablicy, na której spisujemy nasze chwilowe notatki które zmazujemy gdy przestają być potrzebne. Ot, taka tablica jak w szkole, tylko zmazywanie nie odbywa się gąbką zmywającą całe obszary, ale literka po literce. I chociaż była to kolorystyka kartki papieru, a nie biały kursor na tle klasycznie czarnego ekranu starych komputerów (ew. ciemnozielonym tle matrixa), to w połączeniu z systematycznie zmieniającymi się ekranami dawało efekt kojarzący się z hackerami – słowem, doskonała stylizacja na zbliżające się cyberpunkowe Dni Fantastyki na Zamku w Leśnicy.
A potem znów trafiłem do grona cosplayerów. Najpierw Mikos podsumowujący osiągnięcia zagranicznych cosplayerów na przełomie kilku ostatnich lat, później Zula udzielająca porad przyszłym startującym, głównie w kwestii sposobu oceniania przez jury oraz prezentacji stroju i tym miłym aspektem skończył mi się Love 5.
Podsumowując: mimo iż konwenty mangowe są konwentami adresowanymi do zdecydowanie innej grupy, zarówno pod kątem wiekowym jak i pod kątem zainteresowań, to jednak daje się znaleźć na nich ciekawe atrakcje i ciężko określić czas na konwencie za zmarnowany. I nie mówię tu tylko o atrakcjach cosplayowych, nawet w tych mniej ciekawych dla mnie panelach daje się odnaleźć coś ciekawego (oczywiście nie dotyczy to tych paneli, które praktycznie oceniając się nie odbyły). Z pewnością do mangi będę jeszcze próbował podejść, jednak konwent mangowy ostatecznie zrobił mi się konwentem głównie cosplayowym.
Z pewnością wysoko muszę też ocenić organizację, jednak profesjonalne konwenty organizowane przez firmy specjalizujące się tylko i wyłącznie w tym stanowią trochę inną jakość niż konwenty amatorskie (dokładniej: chociaż są dopracowane tam, gdzie amatorskie się sypią, to i zdarzają się wpadki nie pojawiające się na tych amatorskich :)... jednak wciąż pozostaje problem charakteryzujący chyba wszystkie wrocławskie konwenty: za mało miejsca jak na taką ilość wystawiających i odwiedzających. Miejmy nadzieję, że kiedyś komuś uda się wynaleźć technologię pozwalającą rozciągać ściany budynków niczym z gumy, bo obawiam się, że ciężko będzie znaleźć lokalizację odpowiadającą potencjałowi Wrocławia jako miejscu organizowania konwentów.


czwartek, 20 lutego 2014

Wrocław - miasto spotkań z niezwykłościami

Magia zamknięta w metalu i kamieniach
Wróżki, uzdrowiciele, różdżkarze – wszystkich ich spodziewałem się spotkać Hali Stulecia. No i „fotografia obrazu aury”, którym tak bardzo zachwycał się Zioło... Z jednej strony, uwierzyć tak łatwo nie uwierzę, z drugiej strony, trudno zaprzeczać istnieniu czegoś, o czym się nic nie wie? Dlatego wizytę na Wrocławskich Spotkaniach z Niezwykłościami postanowiłem potraktować jako „edukacyjną”.
Pierwsze stoiska raczej nie zachwycały. Niezwykłości kończyły się na „niezwykłych” wędlinach, serach, i wszelkiej innej żywności. Żeby to chociaż nie wiadomo jak „zdrowa” żywność była – taa... jej „niezwykłość” polegała jedynie na tym, że nie była to zwykła żywność „marketowa”, chociaż czy mięso sprzedawane tam było „prawdziwe”, czy tylko „udające prawdziwe” ciężko mi określić. W świetle ostatnich rewelacji Unii Europejskiej (według której to jedzenie ze sztuczną „farbą o smaku wędzonki” jest zdrowsze od naturalnie wędzonego) to powiedziałbym raczej, że jest ona zdecydowanie „trendowo niezdrowa”. Z pewnością takiej „prawdziwej” żywności pełno na każdym wrocławskim bazarze, jarmarku, itp. - słowem żadna niezwykłość.
Orgonit, czyli chyba jedyne stoisko na którym nie czułem się oszukiwany
Podobnie nie zrobiły na mnie wrażenia stoiska ze zdrową żywnością. Zioła – no cóż, wymieszane w rękach wiedźmy może mają swoją magię, jednak posortowane, porozkładane w równiuteńkich woreczkach to już zwykłe ziółka, ot, przypominające te, które dosypujemy do herbatki. Że dzika róża ma takie właściwości, a haber takie – phi, na kimś kto się wkręcił w świat samodzielnie robionych domowych nalewek taka wiedza nie-tajemna raczej nie robi wrażenia.
Starożytne symbole mocy
No tak, ale co tu wybrzydzać, z magią zapoznać się miałem. Na pierwszy rzut poszło uzdrawianie praniczne. Ot, kupisz sobie książeczkę, przyjdziesz do nas na kilkugodzinny kurs za kilkaset złotych (oczywiście, nie mówimy o szkoleniu indywidualnym) i będziesz mógł leczyć rodzinę. Oczywiście tylko słabszą, białą praną, bo kolorową nauczysz się na kolejnym, oczywiście równie drogim kursie. No cóż, mi to raczej wygląda na szybkie zwalczanie choroby portfela, ale może lepiej nie moim kosztem? Na szczęście pani poświęciła chwilę czasu na wytłumaczenie. Generalnie, poprzez czakrę serca kierujemy prośbę do Wszechświata, aby wypełnił nas swą mocą (poprzez czakrę głowy), którą to moc przekierowujemy na chorego. Oczywiście, prana jest formą magii, więc nikt nie powie ci, co to za forma energii, żadnych naukowych wyjaśnień (bo przecież na tym polega magia, czyż nie? :), słowem, zaciągasz manę z powietrza i leczysz wszystkich wokół. Oczywiście, udokumentowanych cudownych uzdrowień są tysiące, ale jakby nie pomagało, to z pewnością nie zaszkodzi, jak pójdziesz do NFZ-towskiego lekarza :) 
No cóż, doświadczony gracz z pewnością od razu zapyta: ale czy takiej magii można użyć nie tylko jako healer, ale także jako zabójczy mag? No, tu już odpowiedź była bardziej pokrętna: niby można, ale wszystko okupisz ogromnym cierpieniem, kara będzie sroga. No, ale jak ktoś cię nie lubi, to ci może zdrowie zepsuć? No nie, kara będzie sroga, okupi to cierpieniem i w ogóle będzie tak źle, że nic złego ci nie zrobi. „Logika pozorna” niestety nie przebija się przez mój pragmatyczny umysł i od razu pada pytanie: jeżeli nic złego mi nie zrobi (bo sroga kara), to za co zostanie pokarany skoro mi nic złego nie zrobił? I nagle niczym mantrę słyszę, że nic nie zrobi, bo spotka go kara. I słuchaj tego w kółko Macieju, widzę że chyba wszedłem w obszar pytań zakazanych, więc formułuję inaczej pytanie: no dobrze, nie robię nic ze złości, po prostu CHCĘ kogoś wyleczyć (więc intencje są dobre), no, ale jestem początkującym i coś schrzanię. Co się wtedy stanie? No i znów słyszę mantrę o srogiej karze, i że przez to nikt mi nic złego nie zrobi, bo ważne są chęci, bo inne takie. Ze stoiska odchodzę z poczuciem braku odpowiedzi, skołatany nie wiedząc, czy po uzdrawianiu pranicznym przez partacza po prostu nie poczuję nic (bo „wielkie duchy kosmosu” po prostu oleją nie umiejącego się z nimi dogadać amatora) czy może jednak przez przypadek leczenie może dać odwrotny efekt? No cóż, powiedzmy, że nie będę ryzykował na swojej skórze...

Tańczący w promieniach UV
Tymczasem coś się dzieje w salce widowiskowej (tak, tak, ledwie salce, bo część główną hali zaanektowano na targi turystyki, a Spotkania z Niezwykłościami zorganizowano tylko w części zewnętrznego korytarza). Okazało się, że w czasie gdy ja słuchałem o pranie i kolorach, tutaj odbywało się nietypowe przedstawienie: taniec przebranych w święcące w ultrafiolecie postaci inspirowanych dawnymi słowiańskimi upiorami. Niestety, trafiłem na samą końcówkę, tylko tyle, żeby stwierdzić, że to coś fajnego i mieć ochotę na więcej.


Mały przegląd końcówek do różdżki
Po krótkiej zabawie z kartami w wykonaniu magika-prestigitadora (i nie pytajcie mnie, jak on to robił, cały czas patrzyłem mu na ręce i nic nie zauważyłem – ale może to nie na ręce trzeba było patrzeć?), robię rozeznanie na kolejnym stanowisku, u różdżkarza. Znów jakaś niepojęta magia, jednak w tym wypadku chociaż od znajomych wiem, że „to działa”, w miejscu gdzie geolodzy nic nie znaleźli, różdżkarz powiedział „tu będzie woda” - i ona tam była. No więc jak to działa? Wystawca zaczął od klasycznej teorii, od wikipediowej wręcz regułki co to jest radiestezja. No więc jest sobie promieniowanie, każda materia wydziela jej inny rodzaj (słowem, jakby mi ktoś tłumaczył działanie spektrometru), no i człowiek posiadający odpowiedni „dar” i wypraktykowane umiejętności potrafi to promieniowanie wyczuć. Było jeszcze o elektronach, promieniowaniu jonizującym, no, takie tam dla fizyków, no i czy Pan zrozumiał? No cóż, zrozumieć zrozumiałem, miałem wrażenie, że słyszę wykłady elektrotechniki z technikum, ale nie, nie, to tylko fizycy potrafią zrozumieć. No, i nie zrozumiałem... ale dopiero w momencie, kiedy okazało się, że to cudowne promieniowanie, mimo iż takie fizyczne, nie daje się jednak zmierzyć żadną dostępną nam techniką. Nie, że zakres częstotliwości nie właściwy, nie że sygnał zbyt słaby, po prostu technika nie da rady, bo nie i już, i to jest po prostu magia. No bo skoro sygnał jest słaby-słaby, to jakim cudem radiestesta potrafi wyczuć źródło wody nie tylko w pobliżu siebie, ale także patrząc na mapę odległego miejsca, włącznie z antypodami. No cóż, nasuwa się pytanie czy mając dokładną mapę Księżyca lub Marsa też potrafiłbym odkryć wodę?
No niech sobie niedowiarkowie nie wierzą, ale zaraz dostaję kartkę sugerującą, że radiestezja to jest nie tylko coś co działa bo „przecież to takie mądre” (że aż się nie daje tego wyczuć techniką – dopisek autora). Radiestesta potrafi nie tylko wykryć żyłę wodną, to jeszcze potrafi określić jej skład chemiczny. Bo każda substancja ma inne widmo częstotliwości, a człowiek to taki czuły spektrometr, że wszystko wyczuje :) I chociaż z treści rozmowy wynika, że różdżkarz potrafi rozpoznać czy woda ma większą domieszkę wapnia czy żelaza, to pobieżna analiza karty finalnego pomiaru raczej rozróżnia tylko kategorie wody mniej lub bardziej zdatnej do picia, bez rozróżnienia na jej dokładny skład.

Różdżki kontra magia Japonii - która silniejsza?
Niestety, do stoiska egzorcysty nie zdążyłem dotrzeć, bo na Spotkania z Niezwykłościami dotarłem dopiero wieczorem, po prawie całodziennej walce z zombiakami. Jeżeli jednak mam podsumować wrażenia, to niestety, wciąż uważam wszelką ezoterykę za wielką ściemę. I nie chodzi o to, czy to działa, czy nie. Raczej o podejście tych, którzy tą ezoterykę prezentują. Bo nawet jeśli jest w tym ziarnko prawdy, to próbując się dowiedzieć czegoś więcej, nagle trafiasz na mur: Bo JA jestem Wielkim Mistrzem, a ty szaraczku masz mnie słuchać i (nie daj Boże) nie zadawać niepotrzebnych pytań. Najlepiej weź sobie tą karteczkę z gotowymi pytaniami, i o to możesz pytać :) Każda próba wyjścia poza rutynowy schemat kończyła się przekręcaniem pytania i naciąganiem go do jednego z gotowych. Chociaż nie próbowałem zadawać pytań sugerujących że to kłamstwo, chociaż zadawałem raczej proste pytania w stylu „a jak to działa, bo ja jestem ciekawy”, „a co się stanie, jak mi nie wyjdzie”, chociaż było to raczej przepytywanie ciekawskiego dziecka niż upierdliwego naukowca na siłę próbującego obalić hipotezę – to wciąż czułem, że trafiam w domenę pytań zakazanych. Więc jeśli nawet coś jest w tej ezoteryce, to niestety jej „sprzedawcy” robią jej czarny PR próbując traktować wszystkich jak ciemną masę którą Wielki Mistrz prowadzi do Jedynej Słusznej Prawdy. No cóż, świat wolę poznawać samodzielnie a nie dając się opanować jakiemuś umysłowemu despocie...