Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cosplayowy Wrocław. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cosplayowy Wrocław. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Orszak Trzech Króli, czyli siła nowej tradycji

Orszak Trzech Króli we Wrocławiu
Orszak Trzech Króli we Wrocławiu
Na Orszak poszedłem z przyzwyczajenia. I z sentymentu – bo przecież od pierwszego po 50 latach dnia wolnego z okazji Epifanii istnieje ten blog. Co prawda z powodu kościoła na Karłowicach odpuściłem sobie pierwszy wrocławskiOrszak Trzech Króli, ale na drugim i trzecim już byłem. Więc nie wypadało by nie być na czwartym...
Do tej pory wrocławskie święto Objawienia Pańskiego zawsze kojarzyło mi się z takim przejmującym ziąbem. Nie, nie jakieś -5°C czy nawet -10°C, bo na takie łatwo się ciepło ubrać. Mówię raczej o tych plus kilku stopniach, połączonych z ogromną wilgotnością, takich, że ciepło od razu przejmuje człowieka na skroś, a na zewnątrz nie wychyli nosa nawet diabeł. Ale nie w tym roku... jeszcze tuż przed wyjściem z domu radośnie świeciło wiosenne słońce (tak, tak, w styczniu wiosenne słońce), któremu chyba jednak głupio się zrobiło z tego powodu i trochę osłabło na sile do samego rozpoczęcia pochodu. Wciąż jednak ciężko by mówić o zimnie, czy nawet chłodzie...

Ciepło, cieplej, gorąco... czyli ładną wiosnę mamy tej zimy

Anioł Zagłady wypatruje wrogów we Wrocławiu
Przyszły Anioł Zagłady
już wyszukuje sobie wrogów
Wydawałoby się, że wyższe temperatury będą sprzyjały jakości samego orszaku. Już nie trzeba tak kombinować, żeby strój był ciepły-ciepły a równocześnie był przebraniem. Na cieńszą kurtkę łatwiej narzucić jakiś klimatyczny płaszcz czy czarny worek jako przebranie diabła. O słodka Naiwności, jakże się myliłem wysuwając tak pochopne wnioski... już czoło Orszaku zapowiadało, że lepiej niż w zeszłym latach nie będzie, raczej wręcz odwrotnie. Już trzej rozpoczynający Orszak heroldowie dawali do zrozumienia, jakiego poziomu spodziewać się po tegorocznej paradzie. Chociaż wszyscy trzej mieli obowiązkowe gwiazdy, to jednak dwaj z nich ubrani w zwykłe, współczesne ubrania codzienne i tylko jeden przebrany był w pasterski kożuszek. Potem nie było lepiej: wśród idących w orszaku przeważały „współczesne tłumy”, które do Orszaku zapewne zostały przyłączone z racji „bycia kimś ważnym w organizacji”. Ledwo gdzieniegdzie przebijały postacie niewiast ubranych w białe, anielskie szaty. I nie, że nie było afrykańskich czy azjatyckich wojowników przynależnych armiom poszczególnych mędrców. Jeżeli ktoś doczekał się końca korowodu, z pewnością zauważył 3 większe grupy młodzieży przebranych w odpowiednie stroje. Szkoda tylko, że organizatorzy chyba dla niepoznaki skutecznie postarali się ich zasłonić kilkoma tabunami ludzi ubranych jak zwykli, szarzy przechodnie...

Herod i jego świta w Orszaku Trzech Króli
Herod i jego świta gotowi na przybycie Dzieciątka


Diabły czarne i kudłate

diabeł czarny i kudłaty
I będę cię wiódł na pokuszenie... 
Tym, co najbardziej bawiło mnie na poprzednich edycjach Orszaku, były diabły. Wesołe, rozradowane, w co raz to nowy sposób przekonujące do zmiany planów. A może to na zakupy do galerii (zapominając że przecież dziś wszystko zamknięte), a może to iść do domu zamiast moknąć na deszczu i mrozie (no właśnie, jakim deszczu, jakim mrozie?), a może pójść do pracy (no, ale jak, skoro w fabryce nie zaczęli jeszcze pracy po Nowym Roku). Słowem, no chociażby człowiek chciał stanąć po ich stronie, to się nie dawało. A czy chciał? Raczej mało przekonywujące tegoroczne diabły były. Od kiedy nauczyły się korzystać z dobrodziejstw wynalazku Gutenberga (czyli od poprzedniej edycji), diabły uparcie ograniczają się do rozdawania ulotek i bardziej symbolicznych niż spektakularnych walk z aniołami. I chociaż teoretycznie bliżej im przez to do Crowleyowskich metod masowych, to w kwestii zaangażowania i siły przekonywania diabły bardziej zbliżyły się do tradycjonalistów Hastura i Ligura. A szkoda, bo właśnie diabły mogły być tym, co dodaje pratchettowskiego smaczku Orszakowi.

Noworoczne postanowienia


Czyżby anioły też przedstawiły swoje postanowienia noworoczne?
A więc to już czwarty Orszak Trzech Króli we Wrocławiu. Tym samym zaczyna się czwarty rok działalności bloga. Obniżający się poziom korowodu natchnął mnie do pewnych przemyśleń. Dał do zrozumienia, że choć liczą się magiczne cyferki popularności, to jednak prowadzą one do niebezpiecznej pułapki. Do pułapki zaniedbania i kreowania coraz gorszego produktu. Choć Orszak Trzech Króli parokrotnie przebił nie tylko zeszłoroczny wynik popularności, ale i oczekiwania organizatorów, to ciężko mi go ocenić za udany pod kątek paradności. Zamiast zmierzać w kierunku brazylijskich karnawałów (tylko trochę bardziej ubranych, bo to przecież orszak kościelny :), raczej przypominał on jakiś więc związkowy, tylko nawet transparentów było mało. Czy to nie takie małe ostrzeżenie, żeby w nowym, 2014 roku, trochę więcej czasu poświęcić jakości wpisów? Zwłaszcza, że z natłoku obowiązków służbowych niestety w tej kwestii zauważam jakieś zaniedbania ze swojej strony w ostatnim roku... miejmy nadzieję, że w tym roku uda się to jednak nadrobić :)

Trzej Królowe na wrocławskim rynku
Pochód zamknęli oczywiście Trzej Królowie zwani także Mędrcami lub Magami

sobota, 28 grudnia 2013

Gdzieś na smoczych pustkowiach

Sweet-focia przed filmem 
A więc stało się! Nazgule, gdy tylko dowiedziały się o hobbitach korzystających z ich siłowni, postanowiły doprowadzić do konfrontacji. Premiera nowej części hobbita była ku temu okazją. Bo przecież jak tu doprowadzić do wielkiej bitwy między siłami Śródziemia i Mordoru tak, aby zwykli ludzie nawet tego nie zauważyli? No właśnie, premiera wydawała się idealną okazją, bo przecież wiadomo, że przecież przy takich wydarzeniach często pokazują się ludzie przebrani w stroje zbliżone do filmowych. Wśród takich jakże prosto byłoby się skryć Nazgulom czy hobbitom.
Bo nigdy nie wiesz, kto wróg, kto przyjaciel
Więc zebrali się hobbici, krasnoludzi, orkowie, elfy... razem setka z okładem woja wszelkich formacji. I z pewnością spięli by w walce swe oręża... gdyby nie pewna plotka. Że niby nie można rozchodzić się po całym Pasażu, bo ochrona będzie wyganiała. Plotka oczywiście okazała się nieprawdziwa, ale wystarczyła żeby powstrzymać zbrojnych od zastawiania pułapek na siebie. 
Gollum tulący się do swego nowego Skarbu - Lutni
Tak więc większość grzecznie czekała w holu przed kinem, wypatrując okazji kiedy by można komuś dowalić, ale tak by postronni nie zauważyli, kto zaczął bójkę. No cóż, o taką sytuację raczej trudno wśród tłumu przybywających na premierę, dlatego aż do samej premiery było spokojnie, nie licząc kilku drobnych potyczek o bilety pod kasę, i treli nawiedzonego Golluma udającego że nie tylko umie śpiewać, ale nawet gra na lutni. Na szczęście wśród odwiedzających Multikino było trochę zamężnych niewiast i żonatych mężczyzn, więc ogłupiony Gollum co rusz biegał za jakąś obrączką uznając ją za swój Skarb.






Hobbickie kobiety w drodze po jedzenie na 3 po-podwieczorek



Drużyna w pełni gotowa na oglądanie filmu
Jeśli idzie o sam film, to niestety muszę go ocenić zdecydowanie niżej niż poprzednią część. Choć Pustkowiu Smauga wciąż nie brakuje rubasznego humoru, który poznaliśmy w części pierwszej, to w scenach radości brak mi wesołych piosenek, w które obfitowała Nieoczekiwana Podróż.  
Dzielna ochrona parkingu -
coby kto nie swoim wierzchowcem z filmu nie odjechał
Już w stosunku do poprzednich części mówiono o licznych dłużyznach, jednak do tej pory jakoś ich nie zauważałem. Jednak muszę przyznać, że w Pustkowiu Smauga wiele scen było nadmiernie przeciąganych. Chociaż z jednej strony była to doskonała okazja do pokazania epickości samego scenariusza, jak i wygenerowanych komputerowo krajobrazów walki, to z drugiej strony często wiele scen powinno być skróconych. Niestety, widać Peter Jackson postanowił na siłę trzymać się wyznaczonego wcześniej czasu filmu i widać, że brakujące sekundy wypełniał pustymi, nic nie wnoszącymi do filmu scenami albo niepotrzebnymi powtórzeniami tych samych gagów.
Ten rzadki moment, kiedy łatwo da się określić płeć krasnoludów


Oczywiście, żeby wypełnić trzy godziny filmu, producent filmu musiał sięgnąć po nowe wątki, nie pojawiające się w książce. Trzeba przyznać, że niektóre z nich są ciekawe, jak rozwinięty nareszcie wątek szalonego Radegasta Brązowego (w stosunku do którego wciąż nie wiem, czy zbieżność z nazwą czeskiego piwa jest przypadkowa, czy jednak zamierzona :). Wśród fanów największe kłótnie budzi wątek rudej elfki i jej stosunek do wybranych członków wyprawy (kto oglądał, ten chyba wie o czym mówię, nie oglądającym nie będę na razie spojlerował), który mi się akurat podoba. Jednak wyprawa Gandalfa do Dol Guldur to chyba jednak wątek nadmierny, który jakoś dziwnie trąci mi plagiatem z Władcy Pierścieni. 



Hobbicka rodzina zapytana o wrażenia z filmu 
Skoro o wadach filmu mowa, to chyba warto też wspomnieć o trochę zbyt przerysowanych postaciach Legolasa, wspomnianej rudej elfki, momentami przeintelektualizowanymi mowami Thorina i Smauga. Niestety, mnożenie wątków powoduje też, że Peter Jackson sam się chyba w nich gubi, i daje się zauważyć pewien brak konsekwencji, gdy zbrojni Mordoru zdają się być nawet równocześnie w dwóch bardzo odległych miejscach, a przemieszczanie między nimi członkom krasnoludzkiej wyprawy zajmuje praktycznie cały film.
Co do kreacji świata... podobnie jak w poprzedniej części Hobbita, zdarza się reżyserowi parę scen, w których doskonale bawi się światłem, jako najpiękniejszą chyba muszę wymienić Bilba cieszącego się słońcem ponad drzewami czy wizję siedziby elfów. Jednak tego typu pięknych krajobrazów jest mniej niż w poprzedniej części, za to niepotrzebnie niektóre z nich są powielane lub nadmiernie przeciągane w czasie. No cóż, jak wspomniałem, reżyser chyba zbyt usilnie próbował wypełnić z góry zamierzony, ponad 3 godzinny czas trwania filmu, co nie odbiło się korzystnie na całości filmu.













Jedna z wielu prób ogarnięcia całej gromadki

Jak zwykle podziękowania dla:
- Marcina "Drega" Borowskiego,
   za ogarnięcie całości zamieszania, 
- oleśnickiej grupy Hydra, 
- dla zespołu Multikina za udzieloną pomoc,
- dla członków stowarzyszeń: Fantazjada, 
Wielosfer, Stowarzyszenia Tolkienowskiego Wieża, oraz uczestników nie zrzeszonych 
- i jeszcze raz dla Drega, bo zasłużył :)


Gdzieś na pograniczu Śródziemia i naszego świata

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Hobbici w tajnym ośrodku Nazguli?

ćwiczenia przed premierą Hobbita: Pustkowia Smauga
Sfinansowana z brudnych pieniędzy Mordoru siłownia
A więc niepokojące wieści z Bielawy się potwierdziły. Tak jak wynikało z przecieków, przed coroczną
sceną Tolk-Folku powstał ośrodek szkolno-treningowy Nazgulów. Gotowy tunel transportowy powstał przy okazji urodzin Bilba, więc czemu nie postawić mordorskiej siłowni na pozornie neutralnym terenie Polski, gdzie nikt nie spodziewałby się sił Saurona?
Tak więc oto w Parku Miejskim w Bielawie powstała siłownia, z której korzystają Nazgule. Słudzy Ciemności ćwiczą w niej chociażby podnoszenie ciężarów samą siłą woli. I trzeba przyznać, że nawet im to wychodzi. Zamysł woli dostojniejszego Nazgula, poparty stanowczym rozkazem, i już dwaj pomniejsi słudzy podnoszą obydwie rączki urządzenia, a odważone ciężarki podnoszą się do góry. Prawda, jakie to proste? Wystarczy pomyśleć...

Up, up and away czyli nazgulskie ćwiczenia siły woli (i posłuszeństwa)
Hobbit na nazgulskiej siłowni ćwiczy równowagę niezbędną w tańcu
Tak więc Słudzy Mordoru urastają w siłę. I można by okrzyknąć organizatorów Tolkfolku zdrajcami, gdyby rzetelnie nie sprawdzić wszystkich informacji. Bo w czasie, gdy słudzy Saurona umierają z bólu od mentalnych, ale i fizycznych zakwasów, pod ich nierozważnym brakiem czujności, z mordorskiej siłowni korzystają... hobbici. I podobnie jak Nazgule, raczej nie chodzi o ćwiczenia siły fizycznej. Ci mali powiernicy Pierścienia raczej skupiają się tańcach i zabawie. Dzięki temu w umysłach ich rośnie siła radości i uciechy, a dzięki temu bardziej odporni są na destrukcyjne działanie sług Pana Ciemności – tak mawia Gandalf, który pomagał mi w zwiadzie. I choć żadne zdjęcie tego nie odda, to musicie mi uwierzyć na słowo, bo filmów robić nie umiem - ta wesołość aż bije z ćwiczących hobbitów. Więc kto wie, może i Gandalf znów ma rację?

radosne zabawy na tolkfolku
Mieszkańcy Bielawy przyłączyli do tolk-folkowej
sowy i powtarzają za nią wybrane elementy ćwiczeń
Tak więc, ze sfinansowanych z bogactw Saurona siłowni korzystają obydwie strony – zarówno nieudolne w swych telekinetycznych zdolnościach Nazgule, jak i coraz bardziej radosne hobbity. Jaki będzie ostateczny bilans tych ćwiczeń? Na czyją stronę przeważy się szala zwycięstwa? Być może do odpowiedzi na te pytania zbliżymy się po kolejnej części filmu Petera Jacksona. I właśnie dlatego chciałbym was zaprosić 27 grudnia na godzinę 19 do Multikina w Pasażu Grunwaldzkim. Bo właśnie tam będziecie mogli obejrzeć najnowsze dzieło Petera Jacksona, Hobbit: Pustkowie Smauga, wspólnie z postaciami ze Śródziemia, podobnie jak miało to miejsce w zeszłym roku. Tuż przed filmem zobaczyć będziecie mogli prawdziwą walkę na miecze (topory, buzdygany, pałki, a czasem także na zęby i pięści :) pomiędzy siłami Śródziemia i Mordoru. Z pewnością nie ostateczną walkę, jednak być może ona już podpowie, po której stronie spodziewać się wygranych..

sobota, 2 listopada 2013

Dokąd zmierzają wrocławskie zombi?




Wiele, wiele lat temu, na terenach zamieszkałych przez Słowian, pod koniec miesiąca października (który oczywiście tak się wtedy nie nazywał, ale właśnie tej porze roku odpowiadał), na grobach dawno zmarłych przodków zapalały się ognie pochodni. Ludzie zamieszkujący wtedy te tereny przywoływali do siebie zbłąkane duchy, aby je nakarmić, napoić... a przy okazji uwolnić je od problemów trzymających je na ziemi, nie pozwalających uciec ku wolności. Bo wiadomo, wkurzony duch to zły duch, tylko chodzi po domu, stęka, straszy i w ogóle przeszkadza.
Tak więc nasi przodkowie odprawiali rytuał zwany Dziadami. Jednak w dobie chrystianizacji Europy, Kościół postanowił wytępić ten pogański zwyczaj i (podobnie jak to miało miejsce z sobótką/Dniem Kupały) wybrał sobie sąsiadujący dzień aby w jego miejsce ustanowić nowe obrządki. Wiele, wiele lat ta tradycja się utrzymywała w Polsce, aż przyszła doba globalizacji i amerykanizacji społeczeństwa. Tak więc do łaski wrócił Dzień Zaduszny, jednak w nowym, amerykańskim (czytaj: radosnym) ujęciu. Tak więc dzień przed tym, gdy wszyscy jadą odwiedzić groby swoich bliskich, z porzuconych, zapomnianych i zaniedbanych grobów powstają zombie, aby przypomnieć innym o sobie. 



Runiczna wędrówka nieumarłych


Tak było i w tym roku. Całkiem spora ich grupa, w asyście czarownic i innych straszących potworów zjawiła się na wrocławskim rynku. Wokół rozległy się ich roszczeniowe krzyki z żądaniami. Jednak czego chciały? Tego wciąż nie wie nikt. Jęki, charczenia i inne dźwięki wydobywające się z ich gardeł z pewnością nie przypominały słów, które chciały uzyskać. Rozkładające się grdyki i krtanie raczej nie są skłonne do wydawania ludzkich dźwięków.
Więc cóż im pozostało? Ruszyć w swoją kolejną wędrówkę. Wędrówkę śladem magicznej runy, wędrówkę mającą na celu wywołanie magicznego czaru, który miał im dać ostateczne rozwiązanie: przywrócić im życie lub wypchnąć je z ludzkiego padołu. Do piekła, nieba, czy w bezdenne otchłanie nieskończoności? Czyż to ważne? Aby wreszcie zakończyć przeklęty byt nieumarłego.



Poszukiwanie mięsa w McDonaldzie... mission failed
Tak więc zaczęła się upiorna wędrówka. Najpierw pierwsze koło wokół rynku, drugie... a wokół tyle restauracji. A każda kusi zapachem, kusi... silna wola upadła gdzieś na wysokości McDonalda. Wygłodniałe zombie rzuciły się w poszukiwaniu mięsa – niestety nie znalazły. Więc jeszcze bardziej rozeźlone wróciły na rynek, kończyć regulaminową runę. Trzecie okrążenie wokół rynku – i już można wyjść na inną ulicę, gdzie nie męczą już tak kuszące zapachy. Ale... ale czy to zboczenie z właściwego kierunku tylko zawiesiło wykonanie runy, czy może trzeba było zacząć ją jeszcze raz, i wykonać trzy okrążenia naraz, bez przerywania? 



Tak więc narada. Długo radziła starszyzna zombie, długo słychać było nieziemskie wrzaski... i dalej nic uradzić nie mogli. Bo zapobiegawczo, może jeszcze trzeba było te dwa kółeczka odrobić, jeśli wykonanie runy zostało przerwane? A co, jeśli runa dwa poprzednie okrążenia „wciąż pamięta”? A każdy zombie wie, co znaczy pięciokrotne okrążenie tego samego miejsca, i żaden ryzykować nie będzie. Więc może lepiej jednak pójść dalej...
I kontynuowali ten swój marsz ulicami Wrocławia. Mawiają, że nauczone doświadczeniem, zombie już trwały w swym stuporze, głuche na pokusy żołądka. Kto jednak był w środku – ten zna okrutną prawdę. Każdy człowiek był zagrożony, każde zwierzę nie mogło się czuć bezpiecznie – każdy kawałek mięsa czy litr krwi był na wagę złota. Ulicami niosły się pieruńskie wycia nieumarłych, radośnie (w ich ujęciu) witające każdą próbę zaspokojenia wołającego o żarcie gnijącego żołądka.






Runa w kształcie małpy


Spytacie, jaki jest magiczny kształt runy? A no współczesny, amerykański. Gdy rozrysować ją na mapie, to ujawnia się nam znany chyba każdemu internaucie znaczek e-mailowej „małpki” @. Jednak znak sam w sobie nie jest groźny – bo oprócz kształtu, liczy się jego wykonanie. Ilość powtórzeń, nawróceń, nieśmiałe „niedomknięcie” runy, przesunięcie miejsca początkowego i końcowego. Tak więc zaczynając na Pręgierzu, skończyć trzeba w małym pubie „Lot Kury”, gdzie na nieumarłych czekają wzmacniające drinki z formaliny i łez irlandzkich wiedźm. No i pokaz przygotowany przez najsłynniejszego zombie, który nieumarłym stawał się jeszcze za życia...

Michael Jackson znów w akcji... dokładniej: Michael Jackson Wrocław Dance Team
I jeszcze jedna fotka rodzinna, na rozluźnienie sytuacji:




środa, 24 kwietnia 2013

Zombie przybyły autobahnem z Poznania

Autobahn nach Poznań – u Ziemiańskiego droga którą płynęły do rajskiego Wrocławia wszelkie źródła zaopatrzenia z rolniczego Poznania, droga która dopiero po apokalipsie miała nabrać charakteru autostrady. Dziś ta właśnie droga nabrała fantastycznego wymiaru w zupełnie nowy sposób. Tak jak w opowiadaniu wrocławskiego pisarza droga ta musiała być broniona przed rozpadającymi się popromiennymi mutantami, tak dziś stała się trasą którą przybyły bliskie rozkładu zombie.



Dead Island Triptide bronione przez zombie
Pozbawione ludzkiego ciepła, o bladym kolorze skóry, poznaczone niezabliźniającymi się od lat ranami wypełnionymi dawno już zakrzepłą krwią, potwory przybyły dziś do Wrocławia. Nażarte mózgami mieszkańców, a więc i strachami przed ulicznymi korkami, do centrum wolały jednak dotrzeć tramwajem.
I właśnie tam je spotkałem. Para zombie, ona i on, wychodziła właśnie z przejścia na Świdnickiej. Mimo iż martwi, radośni swą bliskością, pod pachą targali krwistoczerwony pakunek. Swym niezdarnym krokiem wspięli się prowadzącymi z przejścia schodami aby wejść na Świdnicką. Tu, umęczeni, wkrótce musieli przystanąć, co wykorzystałem robiąc im zdjęcia. Ale spróbuj ruszyć ustawionego pudełka, ustawić je w korzystniejszym świetle – od razu zaczynali warczeć niż dzika wilczyca broniąca swych małych. Więc może lepiej nie ryzykować zakażenia?

A choćbym kroczył świetlistą doliną,
Słońca się nie ulęknę
Cierpliwie czekałem, aż ruszyli dalej. Ona, i on. Obydwoje ubranie znacznie skąpiej, niż wynikało to z ciepłego słońca. A właściwie, w ubraniu idealnie pasującym do pogody – nie uwzględniając licznych przypadkowych dziur w zniszczonej odzieży.
I ruszyli dalej, przez wrocławski rynek, wzbudzając wśród przechodniów zarówno strach, jak i zaciekawienie. Jedni starali się trzymać jak najdalej od nich, inni podchodzili by zrobić im zdjęcia.


Kierunek: CD - Action!!!
Aż zniknęli w jednym z rynkowych przejść. Ich celem była klatka numer 6. Jakoś poradzili sobie z drzwiami, schody okazały się większym wyzwaniem. Próbowali co prawda skorzystać z windy, jednak niezdarne palce uparcie nie mogły poradzić sobie z przyciskiem.











Ej, no weź, jak fleja wyglądasz,
popraw ty sobie tą grę
Więc pozostały schody. Drakoński wysiłek – lecz cóż czynić, misji dokonać trzeba. Misji niesienia wizji Martwej Wyspy wśród narodów. Bo dziś był ich dzień, dzień Zombie, i dziś Wybrańcy roznosili swe tajemnicze przesyłki po całej Polsce. Pudełka nowej gry, śmiertelnego wirusa który poprzez wirtualną zabawę miał zarażać umysły Żywych.
Czemu trafiło im się fantastyczne miasto, Wrocław? Zapewne zadecydował ślepy los. Jednak byli z tego powodu szczęśliwi. Innym trafiły się centrale serwisów internetowych, które z pewnością rozniosą pierwszą falę Zarazy i o nich będzie najgłośniej, lecz te newsy z pewnością szybko zostaną zastąpione nowszymi, i nie pozostanie po nich nawet zero-jedynkowy ślad. Jednak im trafiło się CD-Action, siedziba wrocławskiego wydawnictwa zajmującego się właśnie grami. I o ich przesyłce napiszą na Papierze, który pozwoli jej przetrwać poprzez wieki. Bo przecież już wkrótce nikt nie będzie w stanie pisać nic więcej w świecie opanowanym Zarazą...






9Kier, redaktorka CD-Action, broni się przed zombie
W środku też nie było łatwo. Najpierw kolejne drzwi, które nie chciały się otwierać. I redakcja, która nie wiedziała o co chodzi. No, ale jak im wytłumaczyć, skoro oni warczącego nie rozumieją? Sami porozumiewają się jakimś skomplikowanym językiem, który w tysiące różnych dźwięków obfituje, a prostego języka składającego się z kombinacji 3 różnych warknięć nie rozumieją? Wyciągnięcie rąk przed siebie i sympatyczne powiedzenie „wrr-wrrrr-wr” zostało opacznie zrozumiane – jedna z redaktorek myśląc, że to atak na nią zaatakowała i rozpętała się straszliwa walka. Z nich wszystkich, jej było najbardziej szkoda.
9Kier, jak ją nazywają, przecież organizatorka wielu akcji w ramach Wielosferu – i akurat na nią musiało trafić. No cóż, może pójdzie w ślady pratchettowskiego Rega Shoe i za kilka godzin obudzi się niczym zombie? No cóż, tylko jej tego życzyć, stanie się jeszcze bardziej fantastyczną dziewczyną. Ale dzięki niej chociaż reszta zrozumiała, że TE warknięcia miały w ich języku znaczyć: „bierzcie, to dla was”. Teraz tylko to muszą uruchomić i napisać dobrą recenzję. Dobrą lub rewelacyjną, bo przecież wiadomo, że o tej grze nie da się napisać kiepskiej recenzji.

Ona, i On; dwójka Wybrańców. Jeszcze tylko te piekielne schody, i mogli usiąść przy fontannie. Nareszcie nadszedł czas na sielankę i romantyczne rozmyślania o wspólnym życiu wśród Żywych. Tak, tak, wśród Żywych, tu było ich miejsce.

Bo przecież imię ich było 
Nieumarli...
Ona i On... Nieumarli

środa, 17 kwietnia 2013

Dawno, dawno temu na planecie Tatooine...

Star Wars Matrioszki

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce ... z pewnością tak właśnie będzie mógł Wedge będzie mógł opowiadać swym wnukom o swojej wspaniałej prelekcji o tym, jak to Disney opanował zarówno jasną, jak i ciemną stronę Mocy. Na szczęście trzeci już z kolei wrocławski konwent gwiezdno-wojenny odbył się całkiem blisko domu, a i kwestie jego terminu nie wymagały podróży w czasie, więc w sobotę skierowałem się do leśnickiego zamku.



Coś dla kobiet, czyli galaktyczne ciuszki

Trójka pilotów rebelii
O tym, że Gwiezdne Wojny to tematyka popularna nie tylko w wąskim gronie "nerdów" wiedziałem już wcześniej, jednak zainteresowanie konwentem zaskoczyło zarówno mnie, jak i zapewne organizatorów. To co działo się na zamkowych korytarzach przeszło chyba wszystkie najśmielsze oczekiwania, co akurat nie spotkało się z moim zadowoleniem, bo na parterze nie dawało się nigdzie przejść, a już robienie zdjęć w galerii w ogóle nie miało sensu z powodu włażących w kadr tłumów. Nie pozostawało nic innego jak zadekować się na którejś prelekcji. I choć moda także gwiezdno-wojenna to nie jest to, co interesuje przeciętnego mężczyznę, to trzeba przyznać prelegentce, że ogrom włożonej pracy sprawił, że nawet mnie zainteresował ten zapowiadający się nieciekawie temat. Już pomijając nawet ciekawostki co do zasad doboru stroju, w stylu dlaczego dany bohater ubierał się tak a nie inaczej czy statystycznie, co ile sekund księżniczka Leia zmienia swój ubiór i jak na tym tle wygląda i jak na tym tle wypada Han Solo, to naprawdę ogromne wrażenie robiły przygotowane szkice strojów galaktycznych, często tworzone na podstawie szczątkowych opisów w książkach.

Wpływ ceny odkurzacza na strój klona

Gwiezdny łowca nagród na tle komiksu Przemysława Truścińskiego
Potem to, co interesowało mnie najbardziej - tajniki tworzenia kostiumów. I choć wciąż nie mam zamiaru tworzyć własnego, to na szczęście na prezentacji pokazane było to, czego brakuje mi na blogu Svena Jokssona - szczegółów technicznych wykonywania poszczególnych elementów. Tak więc było o używanych materiałach, o obróbce i doborze plastiku, o tym jak cena odkurzacza wpływa na strój szturmowca i z jakimi fachowcami trzeba się zaprzyjaźnić, bo pewnych rzeczy raczej nie wykona się w domu. Oczywiście było też o farbach, dlaczego nie należy robić kostiumu w domu, i wielu istotnych problemach związanych z przygotowaniem stroju. No i o tym, jak to dbałość o szczegóły ujawnia pewne niedoskonałości filmu - już pierwsze próby odtworzenia komputerowo wygenerowanych klonów ujawniły, że ich stroje tak bardzo ograniczają ruchy, że praktycznie niemożliwa jest walka w takim stroju.

Moonwalk szturmowców i małego Jody

Moonwalk małego Jody
A potem było to, co miało okazać się główną atrakcją - przedstawienie "Zemsta Sithów". Po przedstawieniu zaprezentowanym ponad dwa lata temu na poprzednim Tatooine, spodziewałem się naprawdę wspaniałego, kabaretowego wystapienia. Niestety,  choć wykorzystano oryginalną koncepcję muzyczną przedstawienia, tym razem  okazało się ono  ciągiem pojedyńczych gagów, na poziomie skierowanym do dzieci czy innego prostego, nie wymagającego widza. Do tego dorzućmy problemy techniczne (słabe nagłośnienie, aktorów ledwo było słychać w pierwszych rzędach, nawet gdy akurat dzieciaki siedzące na przedscenie nie raczyły głośno podniecać się piosenką "Ona tańczy dla mnie") i raczej nie powstaje zbyt pozytywny wizerunek przedstawienia. Choć mimo wszelkich wpadek, w pamięci na długo pozostanie wspaniały wizerunek szturmowców i małego Jody tańczącego w rytm muzyki Michaela Jacksona. Aha, no i innowacyjna technologia tworzenia napisów 3D.
Radość zwycięstwa
Ewenementem tegorocznego konwentu okazał się konkurs na amatorski strój gwiezdno-wojenny. I trzeba przyznać, że poziom tworzonych strojów zaskoczył samych organizatorów, a niektórych uczestników wręcz natychmiastowo zwerbowano by do Rebellegionu czy 501-ki, jednak na przeszkodzie stanął wiek. Choć żaden z uczestników nie potrafił opisać swojego stroju ani kryteriów wyboru postaci tak doskonale, jak zrobiła to mistrzyni Zula na konwencie Love4 (i jedynie jawy mogły tłumaczyć się problemami językowymi), to naprawdę kostiumy robiły wrażenie. Wyróżnić trzeba kostium R2D2, który w połączeniu z pilnującymi go dwoma rycerzami Jedi zasłużył na główną nagrodę. To tylko dzięki niemu mała dziewczynka, mimo przebywania na wózku (chyba złamanie nogi) nie została pozbawiona frajdy wystąpienia w konkursie wraz z rodzeństwem. 
Mały Luke Skywalker na tle innych uczestników cosplayowego konkursu
I tylko szkoda, że ze względu na godzinę, część cosplayowców których widziałem rano nie dotrwała do konkursu, więc teraz żałuję, że części przebierańców nie wyłuskiwałem z tłumu i nie robiłem im zdjęć od razu. Z takich "utraconych zdjęć" największe wrażenie zrobiło na mnie dorosłe wykonanie księżniczki Lei - mimo zastosowania prostych środków (odpowiednio dobrana, biała sukienka - albo trochę dłuższa bluzka, fryzura w charakterystyczny, "kręcony kok") skojarzenia z pierwowzorem było wręcz oczywiste.


Gdy słońce zachodzi za horyzontem

Szachy jako kosmiczna gra wojenna
Gdy skończyło się przedstawienie i konkurs strojów, słońce już powoli zachodziło za horyzontem, a konwent zbliżał się ku końcowi. Nawet największych fanów gwiezdnych wojen powoli brało zmęczenie, a niektóre sale już dawno opustoszały z powodu braku atrakcji. Jednak wciąż jeszcze można było spotkać ludzi prawdziwie napędzanym Mocą, bo czym innym daje się wytłumaczyć entuzjazm Wedga mówiącego o disneyowskiej przyszłości Disneya? No cóż, sam z obawą patrzyłem na zakup podobno podupadającego już imperium Georga Lucasa, obawiając się przerobienia Dartha Vadera na jakąś przypominającą Myszkę Miki parodię, jednak Wedge wyjątkowo optymistycznie przedstawił zupełnie inną wizję. I choć to praktycznie predykcja nie wiele lepsza od wróżenia z fusów, to i tak pewne jest, że zamiast katastrofy czeka nas spektakularny sukces. A nawet jeśli jednak wyjdzie katastrofa - to z pewnością będzie to katastrofa spektakularna, że każdy, dosłownie KAŻDY fan gwiezdnych wojen powie: TAK, tak właśnie to miało wyglądać, tego właśnie oczekiwałem. Baaa, zapewne tak właśnie powie każdy fan Star Treka, który jeszcze dziś z bezzasadnym uporem maniaka bezmyślnie powtarza " Starwarsowiec twój wróg, Starwarsowiec twój wróg". No cóż, o tej prelekcji mogę powiedzieć tylko jedno, parafrazując wielokrotnie powtarzaną przez autora sentencję: Wedgu pokazał nam, jak należy prowadzić prelekcje. I chyba muszę ją uznać za najlepszy punkt konwentu
Małe jawy na pustynnej Tatooine
Wydawałoby się, że to już koniec, że ile może człowieka dobrego spotkać w ciągu jednego dnia, ile atrakcji można spotkać w tak krótkim czasie? No tak, ale tam w planie jeszcze coś jest, jakaś gwiezdnowojenna technologia. Więc jakże to wypadałoby mi odpuścić prelkę o  robotach i droidach? No więc, oprócz poznania robotów które w obecnych czasach nie zawsze okazują się mocno predykcyjnym science-fiction a otaczającą nas rzeczywistością (jak chociażby roboty medyczne wykonujące operacje medyczne) dowiedziałem się ciekawostki dotyczącego samego słowa droid. Humanistycznej ciekawostki, żeby było ciekawiej, choć przecież chodzi o słowo raczej pochodzące z działki inżynieryjnej.Bo choć odrzucając dwie początkowe litery z rzadko używanego nawet wśród robotyków słowa android (oznaczającego dowolnego robota humanoidalnego) George Lucas nie wykazał się specjalną kreatywnością, to jednak słowo "droid" zostało zastrzeżone w urzędzie patentowym i nikt nie ma prawa go używać w produktach komercyjnych bez zgody Lucasfilmu. 

Gwiezdno-wojenne hulanki

Star Wars - zestaw kuchenny 
Podobnie jak i na poprzednim konwencie nie obyło się bez ciekawostki. Pamiętacie pijaczków spod leśnickiego sklepu, którzy (w niekoniecznie pijackim zwidzie) zobaczyli Dartha Vadera, a nawet usłyszeli jego sapanie, które w ciemności rozpraszanej jedynie przez słabą lampę musiał brzmieć wyjątkowo przerażająco? Tym razem gwiezdno-wojnowcy nie okazali się czynnikiem sprzyjającym zostaniu abstynentem, raczej wręcz odwrotnie, okazali się ofiarą nałogu. A konkretniej pijakiem okazał się przesympatyczny robocik R2D2. Jak mawia pogłoska, aktor odgrywający rolę uwielbianego przez wszystkich droida często korzystał z zacisza swego "gabinetu" spożywając w trakcie pracy w swoim oklejonym "typowo męskimi plakatami" zamknięciu mocniejsze trunki. To teraz wyobraźcie sobie, jakie musiało być przerażenie pozostałej części filmowej ekipy, gdy na pukanie do stojącego w słuńcu Tunezji metalowego, zamykanego od środka na śruby blaszanego kostiumu nie było żadnej reakcji? Na szczęście, po kilkugodzinnym "odpoczynku" w cieniu, wytrzeźwiały aktor się odezwał...  
Darth Maul na tle komiksów Przemysława Truścińskiego