wtorek, 19 listopada 2013

Zamczysko, czyli strachy starego zamku...

Zamczysko to całkiem nowy konwent we wrocławskim kalendarium. Wielka niewiadoma, jednak po sukcesie Fantasy Expo mogło to oznaczać kolejną miłą niespodziankę. Zwłaszcza, że w wykonaniu CK Zamek, znanego przecież chociażby z DFów czy Tatooine.
I trzeba powiedzieć, że zaczęli prawie po Hitchockowsku. Bo jak mawiał ten mistrz kina, najpierw należy zacząć od trzęsienia ziemi, a potem akcja powinna się rozwijać. Za to z pewnością jak dla mnie, Zamczysko rozpoczęło się bombowo. A w kwestii trzęsienia ziemi, w końcu to nie wina autora prelekcji, że akurat przy Car-bombie u Rosjan rozsądek przeważył nad rozmachem – lecz w końcu inaczej być może zamiast czytać tego bloga zastanawialibyście się obecnie, jak przeżyć kolejne dni apokalipsy.

To zaczynamy od trzęsienia ziemi...

Ale o co chodzi? O bombową prelekcję Simona Zacka, e-pisarza jak sam siebie nazywa. Prelekcję o bombach atomowych. Choć niestety nie obyło się bez nudnej historii i znanych nazwisk, to trzeba przyznać, że mnóstwo było ciekawostek, które niczym konfitura w pączku nadawały całości smaku. A więc było o tym, jak Amerykanie zanim zbudowali bombę, wcześniej zbudowali super-tajne miasto. O tym, jak Rosjanie przed podjęciem pierwszych prób zmiecenia wrogów, najpierw zmietli z mapy kilka swoich miast, i to też w ramach utajniania badań. Było o „stawce dnia zagłady”, czyli zakładach między naukowcami o siłę wybuchu pierwszej bomby, o tym, jak Japonia po zagładzie Hiroszimy doszła do wniosku, że przecież Amerykanie z pewnością nie mają drugiej wojny. Było o bombach atomowych, które „się beztrosko zgubiły”. No i o carbombie, kontynuacji jakże rosyjskiego trendu posiadania wszystkiego co największe. No właśnie, co do bomby Tzsar, sam nie wiem, czy traktować ją jako kontynuację rosyjskiej tradycji, czy jej zaprzeczenie. Bo przecież z jednej strony, ani car-puszka, ani car-kolokol nie zadziałały już przy pierwszej próbie, czego nie można powiedzieć o bombie Tzsar. Z drugiej strony, wszystkie trzy car-przedmioty rozwaliły się już przy pierwszej próbie użycia – i w tej kwestii jednak tradycja została podtrzymana. To może ja wrócę do dylematów mniej intelektualnych, czyli rozważań nad pączkami, ich dziurawieniem i zawartych w nim wypełnieniem? Tak właśnie amerykańscy twórcy pierwszej bomby atomowej odpowiadali znajomym, zapytani nad czym prowadzą badania: „robimy dziury w pączkach”. Z pewnością brzmi to o wiele przyjaźniej, niż wizja samonapędzającej się apokalipsy...



Fotografia jak rozwiązywanie równań z wieloma niewiadomymi?

No cóż, mówiąc o prelce Simona Zacka, to oprócz ciekawostek, trzeba go pochwalić za umiejętność prostego wytłumaczenia zjawisk gdzieś z pogranicza jednej z najtrudniejszych dziedzin nauki, fizyki kwantowej. Z pewnością jednak zdecydowanie gorzej poszło Minosowi tłumaczącemu podstawy fotografii. Wydawałoby się, że jest to sztuka wymagająca ledwie muśnięcia fizyki, ew. chemii, jednak w wykonaniu Minosa „proste pstryknięcie” zdawało się przypominać rozwiązywanie 1 (słownie: JEDNEGO) równania z 500 niewiadomymi. I tak jak zazwyczaj mowa o równaniu 3 niewiadomych, z czego jedną lub dwie przyjmuje się za stałe, a pozostałe wyznacza doświadczalnie (lub pozwala obliczyć aparatowi, jak ma to miejsce w przypadku 90% zdjęć zrobionych na świecie :), tak u Minosa było to raczej niepotrzebne dorzucanie zmiennych, które odpowiadają za rzeczy zupełnie z tym niezwiązane. A już pomnażanie światła zakrawało mi na cudotwórstwo :) No cóż, podsumowując, Minos trochę wiedzy o zdjęciach może i ma, ale z pewnością zabrakło jakiejś koncepcji jej przekazania, a brak zrozumienia podstawowych pojęć fizycznych związanych z fotografią (i czemu jedne wartości mnożymy przez 2, a inne tylko przez pierwiastek, że o kwadracie nie wspomnę) utrudniał odbiór przekazu nawet osobom, które ogólnie wiedziały o co chodzi i chciały wzbogacić swoją wiedzę.



Zabójcze.... pomidory? Atakują

No cóż, na prelekcji wytrzymać mi się nie udało, dlatego była okazja żeby się posilić, a potem zajrzeć do filmówki. Byłem tam już wcześniej, na oryginalnym Nosferatu, i muszę przyznać, że to dosyć specyficzne dzieło. W uproszczeniu można by powiedzieć, że czarno-białe (a właściwie monochromatyczne, bo uciekające w zażółconą „sepię”), jednak trzeba przyznać, że z tych „kolorowych” kolorów, oprócz wspomnianej żółci, pojawia się też niebieski. Także sposób pokazania tematu znacząco odbiega od współczesnych mega-produkcji, że o efektach specjalnych nie wspomnę – choć trzeba przyznać, że w tej ostatniej kwestii jednak sobie całkiem nieźle radzili. No tylko z tą zakręconą fabułą trochę gorzej...
Za drugim razem trafiłem jednak na blok horrorów … szalonych. Nie wypada mi powiedzieć, na fragment którego filmu trafiłem, bo mi zaraz blogspot każe odznaczyć kategorię „tylko dla dorosych”, powiem tylko, że ten blok zaczynał się od szalonych pomidorów. Dodajmy, że organizatorzy Zamczyska też nie zdecydowali się na tłumaczenie tytułu z języka niemieckiego, choć akurat najbardziej znacząca nazwa brzmi tak samo w obu językach :)
No, ale skoro miały być warsztaty fotograficzne, to przecież trzeba pofocić, no nie? No więc warsztaty zorganizowałem sobie sam, najlepszym miejscem do tego okazał się oczywiście LARP-room, w którym odbywała się sesja Vampira. Chociaż spora część strojów była stosunkowo prosta, to mimo to świetnie oddawały nastrój. Co do gry aktorów, to już mi trochę gorzej oceniać, bo za polityką i intrygami nie przepadam, a przecież chyba na tym właśnie bazuje Vampir?





















10 kropka – czyli jeszcze ciekawsze zabijanie

Dlatego po pokręceniu się wśród kolorowych strojów (dodam, że nie wszystkich żywych), grzecznie podreptałem na kolejną prelekcję. I znów trafiłem na horror klasy B, C, albo nawet Z, w których niekoniecznie chodzi o spójność akcji, świata czy w ogóle cokolwiek sensownego. Tak więc jak Kacper Potocki opowiada o wilkołakach walczących z watahą wielkich, gołych cycków, o przedpotopowcach rzucających wieżowcami i dlaczego nie warto przytulać misiów... misiołaków znaczy się. Było też o tym, jak kończy się starcie góry mięcha z 4 atomówkami, i o tym co daje 10-kropka umiejętności. Że postaram się zacytować: „Już 9 kropka daje nam milion sposobów na zabijanie. 10-ta kropka nie daje nam żadnego nowego – jedynie sprawia, że do każdego z tego miliona sposobów możemy doprowadzić w sposób bardziej ciekawy”.
A potem jeszcze posłuchałem Magdy Pioruńskiej opowiadającej o tym, jak chrześcijaństwo przyczyniło się do powstania wilkołaków (i chyba jedynie inkwizycja ze swoimi stosami mogła mieć jakieś sukcesy w walce z nimi), a potem udać się do karczmy posłuchać wszelakich dziwnych opowieści z tego i z tamtego świata.
I tylko nie mogę zrozumieć, czemu w drodze powrotnej z tej upiornej mgły wciąż wynurzały się krwiożercze gałęzie, które niczym kościste ręce jakiegoś wielkiego potwora próbowały porwać auto. Co prawda woda święcona w spryskiwaczach dawała radę, jednak nie należało zbyt długo pozostawać w strefie zagrożenia.



By przeżyć od zmierzchu do świtu...

Bo świt następnego dnia zapowiadał się trochę bezpieczniej. Chociaż świat wciąż przysłonięty był wszechobecną mgłą, to potwory widać nasyciły się już samochodami przez noc, i do zamku udało się wrócić bez większych przeszkód. A może to ten genius loci znów przejął władanie nad Wrocławiem? Tak więc miałem okazję posłuchać tej mroczniejszej wersji historii Wrocławia w wykonaniu Artura Domańskiego, przewodnika, autora strony wroclaw-przewodnik.eu. I choć znów nie zaczęło się od trzęsienia ziemi, to jednak ścięta głowa Jana Chrzciciela podana na srebrnej tacy wywołała podobne wrażenie. A potem już się temat rozwinął: było o mostku pokutnic, o ludwisarzu który zabił swego ucznia niepomny jego dzieła, o tym, co przygrywało skazańcom idącym na wrocławski szafot. A także o niespłaconych budowlańcach jak żywo przypominających majstrów z cyklu opowiadań „Murarze” (zainteresowanych odsyłam do odkopania archiwalnych numerów Science Fiction), o parkach, w których spacerujemy wśród dusz pochowanych i ostrzu, które wciąż „śpiewa” agonalnym jękiem 800 zabitych nim dusz.
Potem już szło trochę gorzej. Kamila Kowalczyk ze swoimi makabreskami miała wysoko postawioną poprzeczkę. I przyczyniła się do tego zarówno Aneta Jadowska wrazz Anną Brzezińską po swoich DF-owcych prelekcjach o ORYGINALNYCH bajkach ludowych, jak i sama Kamila. No cóż, poziom prelekcji o seks-parodiach z konferencji gwiezdno-wojennej ciężko będzie powtórzyć każdemu prelegentowi... Z kolei demonologia wodno-słowiańska zupełnie mnie rozczarowała. Jak sama autorka przyznaje, interesowały ją jedynie 2 czy 3 rodzaje z jakże szerokiego spektrum demonów wodnych. I choć trafia do mnie argument, że pewne demony występowały pod wieloma nazwami w różnych kulturach, to wciąż brakuje mi podobieństwa do demonów z pobieżnie i pośpiesznie obejrzanej wystawy Bestiarium słowiańskie. Ale dla samych piosenek i grafik warto było odwiedzić.
Podsumowując, CK Zamek po raz kolejny przygotowało ciekawy konwent, który nie spotkał się z szerokim przyjęciem przybyłych. Jednak jak na pierwszy raz, to i tak całkiem nieźle poszło, zwłaszcza biorąc pod uwagę całkiem liczną grupę uczestników spoza granic naszego województwa.

sobota, 2 listopada 2013

Dokąd zmierzają wrocławskie zombi?




Wiele, wiele lat temu, na terenach zamieszkałych przez Słowian, pod koniec miesiąca października (który oczywiście tak się wtedy nie nazywał, ale właśnie tej porze roku odpowiadał), na grobach dawno zmarłych przodków zapalały się ognie pochodni. Ludzie zamieszkujący wtedy te tereny przywoływali do siebie zbłąkane duchy, aby je nakarmić, napoić... a przy okazji uwolnić je od problemów trzymających je na ziemi, nie pozwalających uciec ku wolności. Bo wiadomo, wkurzony duch to zły duch, tylko chodzi po domu, stęka, straszy i w ogóle przeszkadza.
Tak więc nasi przodkowie odprawiali rytuał zwany Dziadami. Jednak w dobie chrystianizacji Europy, Kościół postanowił wytępić ten pogański zwyczaj i (podobnie jak to miało miejsce z sobótką/Dniem Kupały) wybrał sobie sąsiadujący dzień aby w jego miejsce ustanowić nowe obrządki. Wiele, wiele lat ta tradycja się utrzymywała w Polsce, aż przyszła doba globalizacji i amerykanizacji społeczeństwa. Tak więc do łaski wrócił Dzień Zaduszny, jednak w nowym, amerykańskim (czytaj: radosnym) ujęciu. Tak więc dzień przed tym, gdy wszyscy jadą odwiedzić groby swoich bliskich, z porzuconych, zapomnianych i zaniedbanych grobów powstają zombie, aby przypomnieć innym o sobie. 



Runiczna wędrówka nieumarłych


Tak było i w tym roku. Całkiem spora ich grupa, w asyście czarownic i innych straszących potworów zjawiła się na wrocławskim rynku. Wokół rozległy się ich roszczeniowe krzyki z żądaniami. Jednak czego chciały? Tego wciąż nie wie nikt. Jęki, charczenia i inne dźwięki wydobywające się z ich gardeł z pewnością nie przypominały słów, które chciały uzyskać. Rozkładające się grdyki i krtanie raczej nie są skłonne do wydawania ludzkich dźwięków.
Więc cóż im pozostało? Ruszyć w swoją kolejną wędrówkę. Wędrówkę śladem magicznej runy, wędrówkę mającą na celu wywołanie magicznego czaru, który miał im dać ostateczne rozwiązanie: przywrócić im życie lub wypchnąć je z ludzkiego padołu. Do piekła, nieba, czy w bezdenne otchłanie nieskończoności? Czyż to ważne? Aby wreszcie zakończyć przeklęty byt nieumarłego.



Poszukiwanie mięsa w McDonaldzie... mission failed
Tak więc zaczęła się upiorna wędrówka. Najpierw pierwsze koło wokół rynku, drugie... a wokół tyle restauracji. A każda kusi zapachem, kusi... silna wola upadła gdzieś na wysokości McDonalda. Wygłodniałe zombie rzuciły się w poszukiwaniu mięsa – niestety nie znalazły. Więc jeszcze bardziej rozeźlone wróciły na rynek, kończyć regulaminową runę. Trzecie okrążenie wokół rynku – i już można wyjść na inną ulicę, gdzie nie męczą już tak kuszące zapachy. Ale... ale czy to zboczenie z właściwego kierunku tylko zawiesiło wykonanie runy, czy może trzeba było zacząć ją jeszcze raz, i wykonać trzy okrążenia naraz, bez przerywania? 



Tak więc narada. Długo radziła starszyzna zombie, długo słychać było nieziemskie wrzaski... i dalej nic uradzić nie mogli. Bo zapobiegawczo, może jeszcze trzeba było te dwa kółeczka odrobić, jeśli wykonanie runy zostało przerwane? A co, jeśli runa dwa poprzednie okrążenia „wciąż pamięta”? A każdy zombie wie, co znaczy pięciokrotne okrążenie tego samego miejsca, i żaden ryzykować nie będzie. Więc może lepiej jednak pójść dalej...
I kontynuowali ten swój marsz ulicami Wrocławia. Mawiają, że nauczone doświadczeniem, zombie już trwały w swym stuporze, głuche na pokusy żołądka. Kto jednak był w środku – ten zna okrutną prawdę. Każdy człowiek był zagrożony, każde zwierzę nie mogło się czuć bezpiecznie – każdy kawałek mięsa czy litr krwi był na wagę złota. Ulicami niosły się pieruńskie wycia nieumarłych, radośnie (w ich ujęciu) witające każdą próbę zaspokojenia wołającego o żarcie gnijącego żołądka.






Runa w kształcie małpy


Spytacie, jaki jest magiczny kształt runy? A no współczesny, amerykański. Gdy rozrysować ją na mapie, to ujawnia się nam znany chyba każdemu internaucie znaczek e-mailowej „małpki” @. Jednak znak sam w sobie nie jest groźny – bo oprócz kształtu, liczy się jego wykonanie. Ilość powtórzeń, nawróceń, nieśmiałe „niedomknięcie” runy, przesunięcie miejsca początkowego i końcowego. Tak więc zaczynając na Pręgierzu, skończyć trzeba w małym pubie „Lot Kury”, gdzie na nieumarłych czekają wzmacniające drinki z formaliny i łez irlandzkich wiedźm. No i pokaz przygotowany przez najsłynniejszego zombie, który nieumarłym stawał się jeszcze za życia...

Michael Jackson znów w akcji... dokładniej: Michael Jackson Wrocław Dance Team
I jeszcze jedna fotka rodzinna, na rozluźnienie sytuacji:




sobota, 26 października 2013

Fantastyczna Wrocławianka w Londynie

Wczoraj rozpoczął się największy europejski konwent - MCM Comiccon. Oczywistą atrakcją tak wielkiego konwentu musi być konkurs cosplayowy - i tak właśnie jest. W tym roku, wśród polskich finalistów Eurocosplayu znalazła się także wrocławianka, Zofia Urszula Kaleta, znana działaczka Wielosferu, jedna z głównych organizatorów takich wrocławskich imprez jak chociażby Wrocławskie Plenery Fantastyczne czy konkurs cosplayowy na targach Fantasy Expo.
Poniżej zdjęcie Zuli w stroju z lutowych eliminacji w ramach konwentu Love 4, i oczywiście życzymy jej głównej wygranej na EuroCosplayu.

Zula w stroju Spider Splicera, zdjęcie autorstwa Akira Photo

Z niecierpliwością czekamy na zdjęcia nowego stroju!!!

piątek, 18 października 2013

RPG-owy artefakt: x9 do leczenia

Artefakty... +10 do siły, +3 do obrażeń, -5 do opóźnienia... zna je chyba każdy rpg-owiec. Zwłaszcza początkujący ich pożąda, gdy przeglądając podręcznik zajrzy na strony ze sprzętem dla zaawansowanych graczy. I choć sam zadaje ledwo 2-3 obrażenia, jak już cudem uda mu się trafić, to taki mieczyk +10 do obrażeń – ech, marzenie, może i trudno trafić, ale jak już się uda, to ten paskudny królik leży na ziemi, a nie ciągle obgryza ci piętę :)
Jednak z czasem, gdy Twa postać nabiera doświadczenia, to i sięga po coraz silniejsze artefakty, po coraz większe bronie... i choć z czasem sięga nawet po ten miecz +10, to nie patrzy już na niego z taką głupią, młodzieńczą nadzieją... bo czymże jest to +10 do obrażeń, skoro z samej swojej siły i wagi miecza zadajesz ich już 30-35? To już nie x5, x10 – to już ledwo ułamek twojej normalnej mocy... I choć lepszy taki mieczyk niż zwykły, to jednak nie spoglądasz już z takim rozrzewnieniem na tą magię. Zresztą, kto poluje na smoki, ten wie – że z czasem, ważniejsza jest nie siła oręża, ale pomysł, idea, spryt, chytry plan jak zaciukać bestię zanim nas spali – a kwestia sprzętu staje się już drugoplanowa.
Ale wyobraźcie sobie taki sprzęt, który rozwija się wraz z waszą postacią. Niech będzie patelnia – bo przecież biedny kleryk nie kupi sobie porządnego miecza wartego pół wsi. A patelnią też można kogoś dobrze zdzielić po łbie, chyba nawet lepiej niż wałkiem do ciasta. No więc mamy patelnię, i malujemy na niej jakiegoś maziaja... i niech ten maziaj wzmacnia siłę leczenia tego kleryka 9-krotnie. No, leczył jedną, leciutką ranę, no, może 2 obrażenia za jednym czarem – to teraz ma 10. +9 do leczenia, to niby nie jakaś rewelacja, ale już można wyleczyć umierającego adepta machania mieczem, i to nawet takiego wysportowanego. I wyobraź sobie, że wraz z rozwojem twojej postaci moc tej patelni wzrasta – bo skoro ty leczysz już nie 2, ale nawet 4, 6, 8 obrażeń, a twoja patelnia wzmacnia to 9x – to już masz nawet +64. A to już jest coś... i dalej rośnie wraz z twoimi umiejętnościami.

I powiecie: ale skąd taką patelnię wziąć? Za iloma lasami, za iloma górami, za jaskinią jakiego smoka mogę taką znaleźć? A ja wam powiem, że nie za lasami, nie za górami, i choć smoków trochę po drodze spotkacie – to wszystkie już niegroźne, skamieniałe. Bo jest taki dom, co topierwszą apteką we Wrocławiu był, i tam taka patelnia wisi. No dobrze, tak naprawdę kadzielnica – ale czymże innym jest taka kadzielnica jak nie patelnią z przykrywką? I w tej właśnie przykrywce wyryta jest magiczna roślina. Dziewięćsił, wielu magom znany eukariont sprawia, że wszystko co przez niego przechodzi, staje się 9x silniejsze. Tak więc, jak i opowiadałem, x9 do leczenia. I choć forma kadzielnicy trochę ogranicza możliwość jej wykorzystania (bo przecież tylko ziółka i mikstury możesz w nich rozlać, niematerialnego czaru w nią nie wlejesz), to przecież z takiego wykorzystania wynika dodatkowa moc. Albowiem gdy tradycyjnie jakiej mikstury czy ziela zażywasz, to tylko na ciebie działa jego siła. Jednak gdy rozlejesz miksturę w kadzielnicy, gdy podpalisz leczące zioła wewnątrz trybularza – to magiczny aromat roznosi się wokół, wśród wszystkich twoich sprzymierzeńców... Wot, taka obszarówka :) Więc cóż z tego, że takową miksturę trudniej sporządzić, niż czar jaki na bieżąco wyrychtować – skoro tych mikstur dużo mniej musisz przygotować, więc to nie taka straszna robota.

Ech, gdyby jeszcze ten artefakt dało się przenieść do jakiej gry... na razie możecie jedynie go oglądać w świecie rzeczywistym, w Muzeum Farmacji, ale cóż, gdy któremu z Was się uda, to może i mnie zdarzy się potrzeba uleczenia?

Niniejszym tekstem, chciałbym was oczywiście gdzieś zaprosić. Początkowo chciałem Was zapraszać na Wrocławski Dzień Grania w RPG. Jednak tym razem ludzie z Wielosferu stwierdzili, że nie będą się ograniczać do jednego rpg-owego dnia. Dlatego wraz z nimi, chciałbym zaprosić wszystkich czytelników bloga na Tydzień Wyobraźni 2013. Oczywiście, sobotni Dzień Grania w RPG jest jego częścią, ale oprócz niego czekają na Was także: spotkanie planszówkowe (niedziela), warsztaty postaci (wtorek), i żeby na pewno nie zabrakło wam RPGów - spotkanie RPG: Armageddon. Myślę, że każdego zadowoli taki tydzień. Więcej informacji o Tygodniu Wyobraźni na stronie Wielosferu.

piątek, 11 października 2013

Epicko, czyli kręcimy trailer Teomachii

Co było przyczyną tego wypadku? Sam nie wiem. Ot, przed plenerem poszedłem sprawdzić jedno z miejsc, okolice kamiennej baszty obronnej. Miejsce ciekawe, oczyma wyobraźni już rozstawiałem poszczególnych wojów na miejscach, gdy sponad głowy usłyszałem rumor, jakby lecących kamieni. Na swoje szczęście nie zdążyłem podnieść głowy do góry – pierwszy z kamulców uderzył mnie w plecy, dzięki czemu upadłem tak fortunnie, że żaden kolejny nie roztrzaskał głowy. Uderzenie było jednak tak silne, że od razu straciłem przytomność...

<trzask>

Czuję się jakoś tak dziwnie. Nie pamiętam przeszłości, nie wiem, gdzie jestem ani jaki mamy dzień. Oczyma widzę scenę pożegnania jakiegoś wieśniaka z płaczącą matką, a równocześnie czuję się jakbym to ja nim był. Ostre szarpnięcie w lewym barku w momencie, kiedy żołnierz łapie chłopa za ramię daje mi wyraźnie do zrozumienia, że to ja, wyszedłem z siebie i stoję obok. Gdzieś za mną nerwowo łopocze skrzydłami kura, trzymana nie wiadomo po co przez siostrę...

<trzask>

… skulony siedzę w krzakach. Oby mnie nie usłyszeli, choć idąc sami robią tyle hałasu, że raczej mi to nie grozi. A już przechodząc przez strumień narobili tyle hałasu, że aż dziwne, że nikt w obozie ich nie usłyszał. W ogóle, zapuścili się tak daleko na obcy teren, i w ogóle nie przejmują się, że ktoś ich może zauważyć? Więc muszę pędzić czym prędzej do obozu, żeby poinformować o wrogu, aby jak najszybciej ktoś ich pogonił...

<trzask>

… Ubita polna droga, po której pewnym krokiem schodzi dwóch wojaków, eskortujących nie stawiającego już oporu rekruta. Już pogodził się z tym, że nawet jeśli wyjdzie cało z wszystkich wojen, to całą swą młodość zmarnuje w wojsku...

<trzask>

… rozsypujące się buty od dawna już uwierają w stopy, niemrawo podnoszone nogi ledwo unoszą się nad ziemię z każdym krokiem. Żeby chociaż chwila odpoczynku, a nie, katorżnik zdzieli cię przez łeb obuchem. I jak tu iść, gdy sił nie ma? Mijamy jakąś pieczarę, doskonałą na nocleg, zwłaszcza że już pora. Ale nie idziemy dalej, i znów dostaję w łeb metalową rękawicą?
  • Ale za co, panie sierżancie, przecież trzymam tempo?
Ech, dobrze że nie sugerowałem odpoczynku w tej jamie, to dopiero by mi się dostało. Jednak po uderzeniu zaczyna mi się kręcić w głowie, zataczam się, upadam... o dziwo, teraz nie spada na mnie żaden cios. Wręcz odwrotnie, ten drugi pomaga mi się podnieść, i choć trochę brutalnie, to odrzuca mnie z drogi na bok, tak, jakby miał zamiar zrobić tu postój. Bezwładnie lecę na pysk w błoto, i nawet nie mam siły się podnieść czy chociaż unieść twarz. Kątem oka dostrzegam, że żołnierze pokazują sobie coś na migi, a potem skradają się do pieczary. Za chwilę wybiega z niej jakiś chłop w równie obszarpanych ciuchach jak moje, a za nim goniący go moi oprawcy. Żeby udało im się go złapać, to może wszystkie razy na nas dwóch będą rozdzielać...

<trzask>

Dwóch zbrojnych stoi na prowizorycznym murku z rzuconych byle jak kamieni. Moi pokazują coś tym dwóm, a oni się rozstępują, aby zrobić nam przejście. Nawet pomagają nam wejść na tą kamienną palisadę, z której roztaczam się niesamowity widok na ogromne obozowisko. A w nim typowa wrzawa wojenna: wielu trenuje walki na miecze, gdzieś młoda matka siedzi z krzyczącym z radości dzieckiem, niektórzy przenoszą jakieś ciężkie skrzynie, inni akurat próbują ubrać na siebie stalowe zbroje. A tam z boku – ło jejku, co to za wielkolud? Jakiś kowal w swym skórzanym fartuchu musiał wejść na drewniane schodki, żeby móc poprawić mu hełm. Ale co on robi, przecież on mu zaraz kark przetrąci, jak mu tak głowę będzie wyginał!!! Zresztą – zaraz odrywa mu całą tą głowę od ciała, tylko... tylko że jakoś krew mu z tego nie leci? Coś pogrzebał metalowym sztychem we wnętrzu tej głowy i... i zakłada mu ją z powrotem na kark, a potwór nagle rozpościera swe barki, prostuje się... dopiero teraz widać, jaki on wielki, ze dwóch ludzi wzrostu ma. A więc prawdą jest, co powiadali, że w naszym wojsku jakiego mechanicznego potwora stworzyli, coby z nieumarłymi walczyć. To czego się tu bać, on przecież wszystkich rozniesie...



<trzask>

Dziwne, co ta młódka wyrabia? Dziewoja niezła, na szlachciankę nie wygląda, ale strach podejść – przecie to w czerwonych barwach chodzi, wróg znaczy. No patrzajcie na nią, nie dość, że z koniem gada, to jeszcze mu salutuje i generałem nazywa. Chociaż fakt, ten salut jakiś taki fikuśny, jakby z przekory zrobiony, a zaraz mu język pokazuje...

<trzask>

A więc to Licz ich powołał do walki. Teraz stoi przed swą armią ożywieńców i nawołuje do walki. Ognista to przemowa, w której każdemu mięso ludzkie obiecano, a każdy żwawo wymachuje swym orężem. Każdy z nich wydaje z siebie radosne wrzaski, i choć mowa nie nasza i słów nie da się żadnych wyłapać, to po ich zachowaniu widać, że każdy się cieszy na tą ucztę z ludziny.

<trzask>

Nietypowy to żołnierz walczy z Liczem. Tak jak większość ciężkozbrojnych wyraźnie ma potężne ciała, tak ten masą nie grzeszy – za to wzrostu jest godnego. Jednak takie ciało nie idzie w parze z siłą – i choć zbroja tłumi każde uderzenie Licza, to widać, że ten wojownik raczej nie ma szansy walczyć przeciwko ciężkiemu mieczowi pana nieumarłych...


<trzask>

Choć Licz dosyć mocno macha swym ciężkim mieczem, to ciągle nie może uderzyć żwawego młodzieńca w luźnej białej koszuli. Z pewnością wystarczyłby jeden celny cios, by powalić wieśniaka – ale najpierw trzeba go trafić. A ten raczej żwawo odskakuje przed każdym uderzeniem, kręci się wokół, piruety odstawia – i choć te jego sztylety ledwie są w stanie się przebić przez skórzaną zbroję Licza, to każda z tanecznych figur kończy się trafieniem. A z każdym uderzeniem, od Licza odpada kawałek gnijącego ciała. Ile jeszcze razy musi uderzyć, zanim ciało Licza straci swą integralność?

<trzask>

Wszelki duch Boga chwali, toż to diabeł nad wieczorem pędzi, jeszcze zanim słońce zaszło. Zaraz jednak jego ciało przeszywa strzała. Na chwilę zgubił krok, potknął się, jednak wciąż biegnie dalej. Oglądam się w kierunku, z którego przyszła strzała – to skryte w mroku brzóz leśne elfy mierzą do niego z łuków. Nacięcie cięciwy, puszczenie, świst – kolejne dwie strzały trafiają w ciało diabła. Choć nie upada, to siły już nie ma, by biec. I choć już dużo wolniej, ledwo stawiając kroki, wciąż brnie przed siebie. Zdeterminowana twarz mówi swym grymasem tylko jedno: ZABIĆ WROGA!!! Za chwilę kolejne strzały trafią w jego ciało, aż wreszcie upada.

<trzask>
Co się dzieje, czemu mnie wszystko tak boli? Gdzie ja jestem, czemu wokół same kamienie, z każdej strony, także nade mną? Poprzez koszmarny ból powraca świadomość, wracają zmysły, zza warstwy kamieni słyszę jakieś stłumione odgłosy. Aha, chyba cała baszta się na mnie zwaliła, dobrze że żyję. Na szczęście poza tym, który mnie uderzył, reszta raczej zaklinowała się jeden na drugim, tworząc nade mną ochronną kopułę. Drę się w niebogłosy, za chwilę słyszę stłumione wołania:
  • Tam chyba ktoś jest pod tym zwalonym wapiennikiem!!

A więc to wapiennik, a nie baszta? A cóż to za różnica, wapiennik czy baszta, musiało się to na mnie zwalić? Na szczęście chyba mnie usłyszeli, słyszę tupot biegnących stóp, za chwilę też słyszę, jak odwalają poszczególne głazy. A więc jestem uratowany. Gdy wreszcie mnie odkopują, widzę, że powoli już zmierzcha. Na szczęście to znajome twarze, wciąż jeszcze przebrane w stroje – a więc to wciąż jeszcze niedziela, a oni wciąż kręcą ten film – trailer do Teomachii. Stroje naprawdę świetne, charakteryzacja też – a mnie to wszystko ominęło. Zamroczony umysł jedynie stworzył jakieś rozmyte wizje tego, czego się dziś spodziewałem... gdy mnie wyciągają, ktoś zauważa leżący obok aparat. Na rozbitym szkle wyświetlacza widać jakieś zdjęcie... za chwilę się zmienia, i kolejne, kolejne, dokładnie tak samo, jak z opóźnieniem pokazują się w trybie seryjnego robienia zdjęć. I każde z nich takie samo, jak to co widziałem w swoich majakach. Więc co tu się dzisiaj stało???





wtorek, 1 października 2013

O Gwiezdnych Wojnach... naukowo

Zwiezdnyje Wojny - radziecki plakat filmowy
Zwiezdnyje Wojny - radziecki plakat filmowy
Długo zastanawiałem się, od czego zacząć tą relację. I doszedłem do wniosku, że chyba jednak do przyznania się do herezji: kiedyś nie przepadałem za Gwiezdnymi Wojnami. No cóż, kiedy Kosmiczne Jaja wchodziły na ekrany kinowe, zdecydowanie bardziej były na poziomie rozwoju niż pełne efektów specjalnych Gwiezdne Wojny. Tak, to jeszcze nie był czas na czytanie Władcy Pierścieni (mimo fascynacji hobbitem), Pana Tadeusza (które to pierwsze próby też gdzieś w tym samym okresie się pojawiły) czy właśnie na oglądanie Gwiezdnych Wojen.
I takie to błędne mniemanie o pierwowzorze i jego imitacji długo żyło w moim mózgu, i dopiero gdzieś tak dwa lata temu, po pierwszym kontakcie z kimś biegającym w koszulce Wrocławskiego Fanklubu Gwiezdnych Wojen stwierdziłem, że pora zweryfikować swoją opinię. I choć tą weryfikację Gwiezdne Wojny przeszły pozytywnie, to sentyment do Kosmicznych Jaj pozostał (i akurat tego filmu może lepiej nie weryfikować ponownie?).
Więc gdy Klub Badaczy Popkultury „Trickster” organizował konferencję naukową „Kultura Gwiezdnych Wojen” to oczywiście najbardziej utkwiły mi w pamięci wątki humorystyczne. Ale może trochę bardziej po kolei?

gwiezdne wojny a PRL
Przemek Dudziński opowiada o odbiorze sagi w PRL-u
Z przyczyn organizacyjnych piątek musiałem sobie odpuścić. Sobota – zainteresował mnie blok o odbiorze Gwiezdnych Wojen w wybranych krajach. Z zupełnie nieprzypadkowych przyczyn trafiło na kraje, w których Gwiezdne Wojny miały „pod górkę” - czyli w prl-owych realiach Polski, w Związku Radzieckim i we Francji. 
Blok „Gwiezdne wojny w krajach socjalistycznych” rozpoczął Przemek Dudziński. Po kilku jego prelekcjach wiem już, że to pewniak, prelekcja będzie przeprowadzona naprawdę fachowa, na dodatek w jednym z dwóch wspaniałych klimatów: albo powieje klimatem Bareji, albo otoczy nas kosmiczny patos i przepych Kraju Rad (wybór jednego z tych klimatów zależy bardziej od tematyki prezentacji niż od samego prowadzącego). Że jednak Gwiezdne Wojny to zgniły produkt burżuazyjnego kapitalizmu, to patos i przepych odpadał, bo przecież gwiazdy nie radzieckie, pozostał Bareja. I trzeba przyznać, że jak zwykle Przemek w tej kwestii stanął na wysokości zadania, opowiadając chociażby o „kosmicznym westernie” czy (sic!) „GNOMIE YODZIE”, jak o filmie rozpisywały się prlowskie gazety na przełomie lat 70 i 80-tych. Oczywiście, przy ówczesnym przepływie informacji, tego typu perełek musiało się pojawić więcej w polskiej prasie, i Przemek ochoczo przedstawiał kolejne zgromadzonej publiczności. Tak więc było o „śniegołazach”, quasi-naukowych opisach budowy robota artoo-detoo (pisownia oryginalna za polskimi gazetami) czy filmie gnozy (nie mylić z grozą!).

Gwiezdne Wojny w ZSRR
Zwiezdnyje Wojny - hamerykańskij łestern?
Kolejną prelekcję przeprowadził Jędrzej Paulus. Trzeba przyznać, że trafił mu się temat jeszcze bardziej odważny: o odbiorze tego „zgniłego kapitalistycznego filmu” na terenie Imperium Radzieckiego. Tak, tak, nagle wyjaśniło się, kto narzucił Polakom taki a nie inny odbiór: szalone idee „kosmicznego westernu” powstały w chorym umyśle radzieckiej dziennikarki, notabene o polsko brzmiącym nazwisku „Warszawska”. No cóż, skoro film postawiony został na równi z jeansami i gumą do żucia, to i dobór sformułowań musiał być odpowiedni, aby pokazać jak błędny ideowo jest to film. Nie obyło się więc bez księżniczki z okrągłą buzią (patrz: walka klas), wiejski chłopak (czyt. wioskowy głupek, nie patrzyć na walkę klas), rycerz okrągłego stołu (patrz: walka klas), człowieka-małpy czy powoływania się na straszenie ludzi laserowym promieniowaniem. No cóż, z pewnością pani Warszawska specjalistą od propagandy była, gorzej chyba jednak jej szło ze znajomością kosmosu i fizyki. Choć to i tak lepiej w porównaniu do autorów radzieckich autorów plakatów filmowych. Z artykułów pani Warszawskiej wynikało chociaż, że dziennikarka chociaż widziała fragmenty filmów. Gdy patrzy się na plakaty promujące Gwiezdne Wojny, człowiek ma pewność, że graficy „ideowo skażonych” Gwiezdnych Wojen zapobiegawczo nie oglądali, a swoje plakaty opierają na szczątkowych relacjach kogoś, kto być może film oglądał.

Kultura Gwiezdnych Wojen - dyskusja
Konferencja była też okazją do dyskusji i wymiany poglądów
Kolejna prelekcja dotyczyła znów specyficznego kraju z socjalistycznymi zapędami: Francji. Choć obawa przed burżuazją nie wpłynęła znacząco na odbiór filmu w tym kraju, jednak z kolei inne czynniki znacząco wpłynęły na sposób potraktowania filmu. Francja, ze swoją fobią przed obcym słownictwem, już na wstępie dokonała znaczących zmian w filmie. Wszystkie nazwy bohaterów musiały zostać ufrankowione, słownictwo „kosmiczne” też musiało zostać dostosowane do słownictwa francuskiego. Ale to jeszcze nic – Francja jako jedyny chyba kraj zdecydowała się na stworzenie swojej wersji napisów początkowych, mimo iż w ówczesnych czasach było to przedsięwzięciem zdecydowanie bardziej skomplikowanym niż obecnie. Ale jeszcze to dawałoby się zrozumieć, opary absurdu przekroczyły stężenie krytyczne po podsumowaniu działalności jednego ze współczesnych francuskich blogerów. Wysnuł on sobie bowiem teorię, że... aby podkreślić wielkość i imperialność Francji, wszystkie nazwy bohaterów zostały stworzone na podstawie francuskich nazw miejscowości i „zamerykanizowane” w swym zapisie. Trzeba przyznać, że autor skutecznie udowadniał swą tezę przedstawiając kierunkowskazy do miejscowości, których wymowa fonetyczna brzmiała tak samo jak imiona bohaterów Gwiezdnych Wojen (zapis oczywiście był inny). Jednak gdy okazało się, że autor dopatrzył się francuskiego pochodzenia nazw „pokemon” i „dragonball” to już wniosek był jednoznaczny: autora poniosła ułańska fantazja, godna Polaka po spożyciu kilku butelek Szopena.

Gwiezdne wojny - parodie
Julian Jeliński - król parodii starwars :)
No tak, ale skoro mowa o humorze, w jakiejkolwiek formie, to nie można nie wspomnieć o królu Julianie. Bo przecież każdy kocha króla Juliana, czyż nie? I choć na usta cisną się słowa „ale przecież to nie ta bajka” to gdy spojrzeć na nazwisko kolejnego prelegenta, to nagle język przekręca się raczej w zwrot „a może jednak?”. Tak, tak, kolejnym prelegentem był Julian Jeliński który wprowadził nas w świat Gwiezdnych Wojen. I trzeba przyznać, że przedstawiony materiał wyraźnie pokazuje, że starwarsy są doskonałym tematem dla wszelkich parodii i mogą stać się doskonałym tłem do wszelkiej dyskusji, chociażby o wyższości dobrej strony warzyw naturalnych i ciemnej stronie GMO. Było też o wykorzystaniu motywów SW w kultowych tworach popkultury i o parodiach będących samodzielnymi dziełami (w tym i o wspomnianych już Kosmicznych Jajach). Z polecanych jednak filmów z pewnością najchętniej poszukam sobie parodii pokazujących, jak kiepsko Lord Vader sprawdza się jako kierownik zmiany w supermarkecie.

gwiezdne wojny tylko dla dorosłych
Gwiezdne Wojny - wydania 18+
Był jeszcze Dawid Głownia, pokazujący, jak poprzez nieudane podróbki ośmieszyły się kinematografie kilku wielkich mocarstw, niektóre nawet dwukrotnie. Była Kamila Kowalczyk opowiadająca o porno-parodiach, ale nad tym tematem nie mogę się rozwodzić, bo na bloga zaglądają też niepełnoletni. Było jeszcze wielu innych znamienitych prelegentów, jednak klimat Kosmicznych Jaj tak zdominował mój odbiór konferencji, że teraz ciężko mi pisać o tych bardziej naukowych tematach. Były prelekcje dla tych, których uwielbienie dla Gwiezdnych Wojen ogranicza się tylko do filmowych epizodów, były też i takie, które docenić mogli tylko ci, którzy Gwiezdnym Wojnom poświęcili swoje życie – słowem były tematy ciekawe dla wszystkich fanów StarWars. Można było przekonać się, że światek fanów pełen jest nie tylko tolerancji dla różnych, najbardziej nawet szalonych przeróbek pierwowzoru, ale także pełen jest ludzi o wyobraźni tak szerokiej, że ich hobby nie ogranicza się tylko do pasywnego pochłaniania filmów. I myślę, że to właśnie, obok genialnego pomysłu Georga Lucasa, wpływa na ponadczasową popularność gwiezdnej sagi.

piątek, 27 września 2013

Rakietą - na wakacje, czy na konferencję?

rakieta wymalowana na bloku osiedla kosmonautówe we Wrocławiu
Rakieta wymalowana na jednym z bloków
na Osiedlu Kosmonautów
Choć w oficjalnym podziale administracyjnym miasta Wrocławia takie pojęcie jak „Osiedle Kosmonautów” oficjalnie nie istnieje, to mieszkańcy Gądowa Małego wciąż dumnie nazywają dumnie ten obszar Kosmosem. I choć oficjalnie ulica Kosmonautów znajduje się kawałek dalej, to obszar ulic Metalowców, Bystrzyckiej, Lotniczej i Na Ostatnim Groszu jest najbardziej kosmicznym obszarem miasta. Nazwa ta wywodzi się jeszcze z roku 1977r. kiedy to pod taką właśnie nazwą na terenie dawnego lotniska zbudowane zostało wielkopłytowe osiedle. I choć nazwa osiedla raczej odwołuje się do byłego Wrocławianina, Mirosława Hermaszewskiego, pierwszego polskiego kosmonauty. I choć nasz kosmonauta na swój kosmiczny awans zasłużył raczej na lotnisku starachowickim, to w dobie silnego parcia na kosmiczne sukcesy Związku Radzieckiego i krajów ościennych, decyzja o nazwaniu nowobudowanego blokowiska Osiedlem Kosmonautów sama się narzucała ze względów politycznych.
Jak już wspomniałem, wraz z nowym podziałem miasta, przywrócona została historyczna nazwa tego osiedla, Gądów Mały. Aby jednak zachować w pamięci tą jakże dumną nazwę osiedla, w trakcie termorenowacji budynków należących do Spółdzielni Mieszkaniowej Piast postanowiono namalować rakietę wynoszącą wahadłowiec Discovery na orbitę okołoziemską.
Redakcję bloga cieszy ta inicjatywa podkreślająca związki Wrocławia z fantastyką i, szczerz powiedziawszy, liczę iż przy kolejnych renowacjach pojawią się kolejne nawiązania do historii światowej kosmonautyki.

Aha, bym zapomniał. Dokąd można trafić lądując rakietą z Osiedla Kosmonautów? Chociaż z pewnością nie dolecicie nią do kosmicznego hotelu w którym miałem okazję nocować w tegoroczne wakacje, to zdecydowanie już lokalną komunikacją bez problemu traficie na odbywającą się właśnie konferencję naukową na temat Gwiezdnych Wojen, organizowaną przez Uniwersytet Wrocławski. Droga nie jest długa i starczyć powinno kilkanaście minut tramwajem, jednak pamiętajcie, że po drodze mijacie zarówno sklep Saturn, jak i laboratorium, w którym stworzono androida z Opowieści o Pilocie Pirxie. Kto pamięta opowiadanie Rozprawa ze wspomnianej książki, ten wie, że właśnie w okolicy Saturna możecie spodziewać się buntu sztucznej inteligencji – więc nawet jeżeli do waszego pojazdu nie dosiądzie się żaden człowiek (a właściwie nie dający się odróżnić od człowieka android), to w osiągnięciu celu przeszkodzić wam może Inteligentny System Transportu (ITS). Jeśli jednak stoicie po jasnej stronie Mocy, to powinniście dotrzeć bez problemu – więc może się jednak spotkamy?

kosmiczny hotel niczym z opowiadań o pilocie Pirxie
Futurystyczny hotel niczym z opowiadań Lema (niestety, nie we Wrocławiu)