środa, 9 lipca 2014

Dni Fantastyki X: Apokalipsa na gruzach cyberpunku

Kierunek: KONWENT!!!

X Dni Fantastyki... choć gdzieś mi umknęło, że to przecież jubileuszowa edycja, to jednak DFy poprzeczkę u mnie same sobie postawiły wysoko. Miał być steampunk, miał być cyberpunk, słowem: miało być tak bosko i cudownie, że nawet strój sobie zrobię... kolejne wieści które do mnie docierały, powoli zmieniały spojrzenie na świat: oprócz elektrycznych i parowych punków będzie zlot fanów Gry o Tron, będzie Zakon Świętego Płomienia... i nie, żebym miał coś przeciw Zakonowi, wręcz przeciwnie, z każdym spotkaniem z nimi staję się ich coraz większym fanem, ale... ale gdzieś w odmętach zapowiadanych atrakcji gdzieś ginęło to pierwsze, wymarzone, wyidealizowane spojrzenie na kolejną edycję. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna niż zaplanowana, co po trosze wyszło jej na gorsze, po dużej części na lepsze, słowem: DFy mocno mnie zaskoczyły. Dodajmy, że pozytywnie!!!
Ale zamiast od podsumowań, relację zacznę od początku, czyli od przyjścia na konwent.





Trochę starego, trochę nowego

Wśród pradawnych polskich zwyczajów, których resztki przebrzmiewają jeszcze gdzieś w studniówkowych balach, jest i taka: żeby zapewnić sobie dobrobyt na przyszłość, należy przynieść ze sobą zarówno coś nowego, jak i coś starego. Przyznam się, że organizatorzy Dni Fantastyki praktycznie co roku zapewniają mi atrakcję pod hasłem „ale pana nie ma na liście”. Dlatego po organizacji konkursu na darmowe wejściówki, zwycięzcom zapobiegawczo przekazałem też telefon do siebie. Bo przecież gdyby były problemy, zawsze mogą zadzwonić do mnie, ja do pewnych wpływowych osób na zamku – słowem, zamieszanie powinno szybko się naprostować. Gdy więc gdzieś koło 17-tej przyjechałem do leśnickiego zamku, wciąż dręczyły mnie obawy: już ich wpuścili, czy jeszcze nie próbowali? Okazało się jednak, że jak zwykle to szewc bez butów chodzi – i pewnie laureaci konkursu weszli bez problemów, a mnie na liście akredytowanych nie ma. Najpierw odesłano mnie do biura, a zmierzając tam, naszły mnie dziwne skojarzenia: CO TUTAJ TAK PUSTO? Przy takim natłoku atrakcji, to się po prostu NIE DA zrobić małego konwentu – a zamkowe korytarze puste. 

No, ale najpierw trzeba załatwić sprawy naglące – czyli akredytację. Jak wspomniałem, w biurze na liście mnie nie było, odsyłanie do głównych kas konwentowych skwitowałem krótkim: ale to właśnie oni mnie do was skierowali, na szczęście zgodnie z tradycją szybka reakcja ze strony orgów rozwiązała problem. Teraz miałem krótką chwilę ogarnąć temat pustki. Przecież przez kolejne już lata zawsze pomstowałem na te korki w wąskich zamkowych korytarzach – a tu ledwie po kilka osób? Okazało się, że Zamek zdecydował się na zupełnie nowe podejście: wydzielenie strefy sprzedawców poza obrys zamku w połączeniu z zaplanowaniem niektórych atrakcji w jakże przepięknym parkowym otoczeniu rozwiązało naprawdę wiele problemów. Tym samym tradycji stało się zadość, ale i odświeżający powiew nowości też zrobił swoje. Ale szybciutko, szybciutko, bo zakonnych atrakcji odpuścić nie można, i to nie tylko ze strachu przed spaleniem, ale i z miłości do Świętego Płomienia :)

Piątek, czyli postapokalipsy początek



Bo cokolwiek by się nie działo, to na 18-tą pod zamkiem trzeba było być. Maszyny w fabryce już od tygodnia były uświadamiane, że mają być grzeczne (no wiecie, cyberpunk się zbliża – w ramach buntu ludzi przestanę was naprawiać :) i że przemowy o Pielgrzymkach Zakonu Świętego Płomienia nie odpuszczę. Zwłaszcza, że jak na razie wszystkie pielgrzymki o których wiedziałem musiałem jakoś przeboleć, więc pora chociaż z opowiadań dowiedzieć się jak to jest. Trzeba przyznać, że namiot propagandowy był dobrze oznaczony, znajdowało się go wcześniej niż kasy akredytacyjne, więc z trafieniem nie było problemów. A tam już czekała cała brać (i siosterstwo) zakonne, w swych pięknych postapokaliptycznych zbrojach... trzeba przyznać, że i płomienna przemowa do pielgrzymek zachęcała. I co z tego, że nie zapamiętałem prawie żadnego wymienionego miejsca – ważne, że chęć dołączenia do Zakonu wzrosła niepomiernie. Aaaa, i że projektor nigdy nie odda niesamowitego klimatu porzuconych przez Boga i człowieka miejsc – to i z ekranem można się było dogadać, że się pod odpowiednim kątem ustawił i w zakonnym laptopie zdjęcia na bieżąco oglądać można było.


Michał Gołkowski, w tle bracia Strugaccy
Dopiero w programie wypatrzyłem kolejną atrakcję: Michał Gołkowski. Człowiek odpowiedzialny za wszystkie wydane w Polsce książki o tematyce stalkerskiej. Prelekcja zupełnie o czymś zupełnie innym niż zapowiadał autor na początku. Bo przecież miała być odpowiedzią na pytanie: czemu fascynacja tą tematyką nie zamarła po tylu latach. Zamiast tego – był rys historyczny stalkeryzmu. Była przezacna historia o generale z początku XIX wieku, Charlesie Dunsterville'u (i któż by się spodziewał, że tam zaczyna się fascynacja czarnobylską zoną?), o książce Rudyarda Kiplinga „Stalky & Co”. 


Gdzieś tam ukrywa się przygoda - i JA JĄ ODNAJDĘ!!!
Było o Pikniku na skraju drogi i o człowieku, który ucieka od strasznego systemu do „czarnej dziczy”, wypala papierosa i wraca do „normalności systemu”, wraz z jej durnoctwami i depczącą mu po piętach milicją (przynajmniej tak to odebrał Michał Gołkowski – bo osobiście nie dostrzegam tego wątku). Było o Stalkerze Tarkowskiego i gazetce Stalker, jaką założyli studenci-praktykanci badający tereny dawnego Czernobyla. Było o „Zonie – miejscu gdzie umarła cywilizacja i gdzie nie sięga technologia. O miejscu, gdzie człowiek zmuszony jest być tylko samym sobą i... albo AŻ samym sobą” (cytat za autorem). I pozornie autor nie udzielił na pytanie, czemu fascynacja zoną nie wygasa – a jednak gdzieś pomiędzy wierszami poszczególnych wypowiedzi dostrzega się jej zarys. Bo „Zona dana jest nam za grzechy nasze”? (bracia Strugaccy). Bo żeby chcieć być samotnikiem, zawsze musisz mieć grupę, od której chcesz się oderwać? Bo iluś autorów obecnego świata Stalkera nie może się dogadać, kto w końcu zginął, kto żyje, i jak w ogóle ten świat wygląda? A może z tego powodu, z którego naczelny polski stalker po prostu nie chce pojechać do Prypeci? Za odpowiedź niech posłuży zakończenie Pikniku na skraju drogi: 
Wejrzyj w moją duszę – ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci trzeba. Musi być! […] Sama wydobądź ze mnie to, czego chcę – przecież to niemożliwe, żebym chciał zła. Niech wszystko będzie przeklęte, przecież nic nie umiem wymyślić oprócz tych jego słów:
SZCZĘŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIE ODEJDZIE SKRZYWDZONY”
(Arkadij i Borys Strugaccy, Piknik na skraju drogi)



I choć nie chcę odpowiedzi udzielić wprost, jeden z wątków tej układanki muszę wymienić: zagubienie i obawę przed nieznanym. Gdy próbujesz analizować strachy ludzkie, ten wydaje się największym. To właśnie on sprawiał, że tak straszna wydawała się postać kata-oprawcy na jednym z plenerów fotograficznych, to on sprawiał, że choć prosta to tak doskonała okazywała się postać stracha na wróble na fantazjadzie, to wreszcie on dał się odczuć w postaci Slender Mana. No bo wyobraźcie sobie to sami: późny wieczór, tarasy zamkowe tonące w ciemności, a pod jedną z lamp On: człowiek Bez Twarzy. Zupełnie cię ignorując, pozwala przejść obok ciebie – a po chwili słyszysz za sobą nienaturalnie brzmiące kroki. I choć pozornie znając efekt tego zjawiska psychologicznego możesz sobie w pełni zracjonalizować strach – to jednak nie potrafisz do końca nad nim zapanować i gnębi cię jakaś taka głęboko ukryta obawa. Więc może bezpieczniej będzie schować się w bezpiecznych wnętrzach zamku? Zwłaszcza, że powoli zaczyna się prelekcja Janusza Wiśni na temat tych wszystkich odmian punku.





Let's punk, czyli co nie pozwala ci odpłynąć w Matrix?

Człowiek tym nadmiarem systemów umęczony
No cóż, Janusza kojarzę już z kilku prelekcji i zazwyczaj odpowiadał mi jego poziom opowiadania. Niestety, tym razem raczej skojarzyło mi się to z jedną z wypowiedzi wspomnianego już Michała Gołkowskiego. Choć nie wiem, czy to wymyślona anegdota, czy może faktyczna wypowiedź, ale autor wspominał, że kiedyś podszedł do niego jeden z jego fanów i skomentował, że w sumie Piknik na skraju drogi całkiem dobrze oddaje klimat gry Stalker. I choć z pewnością miała to być złośliwa ironia, to niestety ten właśnie obrazek oddaje klimat prelekcji Let's punk. Słuchając jej, miało się wrażenie, że tak naprawdę najpierw były RPGi, a potem z nich powstały kierunki literackie: steampunk, clockpunk*, cyberpunk, wizardpunk, itp. Tymczasem późna pora sprawiła, że głowa opadała na twardy ceglany mur podziemi. Zmęczona szyja ułożyła się między dwoma pozornie przypadkowymi wypustkami starych cegieł, które dokładnie pozycjonowały głowę. Tymczasem na ekranie monitora wciąż wyświetlony był deliryczny obrazek z matrixa z oniryczną wręcz poświatą, zmęczony umysł podsuwał myśl o wbijającej się w plecy igle sprzęgu niczym w filmie braci Wachowskich, choć równocześnie gdzieś na krawędzi powstawała wizja o ceglanym murze powoli pochłaniającym ciało i mającym sprawić, że staniesz się częścią osobowości leśnickiego zamku, a nad ranem obudzisz się, nie pamiętając co się działo przez ostatnich kilka godzin....
ALE NIE, NIE, NIE, cały efekt burzył prelegent, który w ramach omawiania kultury buntu mnożył coraz to kolejne systemy, odrzucał źródłowe wizje światów, zastępował je wyimaginowanymi urojeniami, pokazywał coraz to bardziej absurdalne wizje „punkowych” uniwersów RPG. Wypaczenia uciekały w tak odległe opary absurdu i kiczu, że dawno już zostały przekroczone wszelkie granice, zarówno granice internetu, jak i granice tego, co poznali Zioło i zaprzyjaźnieni kulturoznawcy zTrickstera. Słowem, jedno wielkie ZUO, ZŁO i w ogóle dla własnego zdrowia psychicznego trzeba było się ewakuować do domu.
* (bo przecież kto to widział, żeby w wiktoriańskim świecie wszędzie otaczała nas siła pary – przecież to nie było wszechobecne bóstwo, a raczej para była rodzajem rzadko spotykanego artefaktu, i steampunk się myli – to clockpunk jest odwzorowaniem historii)



Pierwsze przejawy cyberpunku




Następny poranek zaczął się spotkaniem z zaprzyjaźnionym szamanem Voodoo gdzieś na bagnach otaczających leśnicki zamek. Oczywiście chodziło o sesję zdjęciową z jednym z cosplayerów, przy okazji zahaczając o przepiękną muzykę towarzyszącą fantastycznemu śniadaniu zamkowemu (i co z tego, że zjadłem śniadanie w domu – posłuchać pięknej muzyki zawsze warto). A potem można było się wziąć za te nieliczne przejawy cyberpunku, jakie gdzieś tam pojawiły się w tle.
Ze względu na wspomniane śniadanie i sesję zdjęciową udało mi się dotrzeć dopiero na prelekcję Macieja Krysmanna na temat sprzęgu mózgowego.






Maciej Krysmann, czyli opowieści
o protezie sterowanej neuronowym sprzęgiem
 Początkowo drażniło mnie, że autor uparcie skupia się na bezpośrednim sprzęgu elektrycznym z nerwami, notorycznie odrzucając inne formy interakcji pomiędzy maszyną a człowiekiem. Trudna technologia, wymagająca ogromnego wzmocnienia sygnału elektrycznego przy równoczesnym filtrowaniu szumów na zbliżonym do właściwego napięcia poziomie – słowem, wydawałoby się technologia dalekiej-dalekiej przyszłości, więc czemu nie chcemy porozmawiać o śledzeniu gałek ocznych i innych podobnych, stosowanych już od wielu lat systemach? Choć powoli, to jednak systematycznie autor zmierzał do gwoździa programu – stworzonego przez siebie systemu do odczytu podstawowych sygnałów bezpośrednio z mózgu i kontrolowania przy ich pomocy protezy dłoni. Choć na razie mowa dopiero o sterowaniu jednym stopniem swobody (w tym przypadku – zaciśnięcie i rozwarcie dłoni celem kontrolowanego chwycenia i wypuszczenia przedmiotu), to rozwinięcie go do dwóch-trzech stopni swobody nie stanowi podobnego specjalnie większego wyzwania. Dodajmy, że całość stworzona została przez jednego człowieka w laboratoriach Politechniki Wrocławskiej. Szkoda tylko, że prelekcja odbyła się w tym samym czasie, co spotkanie autorskie z Martą Kisiel-Małecką. No cóż, taki już urok konwentów, że choćbyś znalazł sobie mało interesujących atrakcji, to zawsze jakieś się będą pokrywać.


Potem była pora poganiać z aparatem za cosplayerami, jakąś przekąskę w konwentowym barze (który, w przeciwieństwie do zeszłorocznego, całkiem znośnie radził sobie z tempem wydawania posiłków). Gdy już słońce przekroczyło swój zenit, przyszła pora na kolejne spotkanie z Michałem Gołkowskim, a także Krzysztofem Piskorskim i Łukaszem Śmiglem czyli panel dyskusyjny o malowaniu słowem. Tym razem Michał postanowił porzucić stalkeryzm i wziąć się za stalking i trolowanie kolegów po piórze, co nadało panelowi niesamowitej dynamiki i doprowadziło do całkiem zaskakujących wniosków.
Niestety, odezwały się kolejne przejawy cyberpunku. Jak ktoś ze spotkanych na konwencie wspomniał, praca w korpo polega na znalezieniu kompromisu pomiędzy tym, gdzie korpo wykorzystuje ciebie, a tym, gdzie ty wykorzystujesz korpo. Niestety, termin Dni Fantastyki pokrył się z korporacyjnym piknikiem, który odbywał się w tym samym czasie po zupełnie odmiennej stronie Wrocławia, czyli razem jakieś 50 km od leśnickiego zamku. Tak więc jeszcze kilka zdjęć, obiad zjedzony w towarzystwie wspomnianego już Zakonu Świętego Płomienia – i pora było kierować się w kierunku wschodnim (i nie, nie chodziło o Zonę). I tylko gdzieś tam stojąc w tradycyjnym, leśnickim korku, człowiek z lekką nostalgią spoglądał na tą konwentową wrzawę i zgiełk zaaferowanych fantastyką ludzi. Choć dzięki dobrej organizacji udało mi się sfotografować chyba wszystkich startujących w konkursie cosplayu, to ominęła mnie zarówno wspomniany konkurs, jak i gala finałowa Dni Fantastyki.



Dzień bez Stalkera... to dzień stracony?

Piątek z Gołkowskim, sobota z Gołkowskim, to i niedziela musiała się zacząć Gołkowskim. Tym razem spotkanie autorskie. I wiecie co? Michał znów przełamywał wszelkie schematy. Ileż razy słyszeliście od Wielkich Autorów, że żeby wydać książkę, to trzeba ją najpierw napisać (najlepiej poprzedzając opowiadaniami opublikowanym w czasopismach), a potem grzecznie i długotrwale nękać poszczególne redakcje, licząc na jakiś przejaw łaski? Nie, nie tak to robią stalkerzy. Jak to robią stalkerzy?. Stalker robi najpierw listę wszystkich możliwych wydawnictw. Następnie wysyła do wszystkich maila (z wyprzedzeniem, żeby mieli czas zareagować), że ma fajną książkę, w takim i takim klimacie. A właściwie będzie miał, bo na razie ma trzy rozdziały, ale już wkrótce będzie miał ją napisaną, i nic tylko rach-ciach i ją wydać. Aha, no i jeszcze trzeba kupić jakąś licencję, która to tania nie jest, ale jak dadzą kasę to on to załatwi, bo przecież Stalker ma znajomości. 
Michał Gołkowski w swym naturalnym środowisku
Słowem, Michał poszedł po swoje. I to także dosłownie, bo zaraz dostajemy kolejne opowiadanie. Jak to Autor w pełnym stalkerskim szpeju (dla niewtajemniczonych: mundur w stylu komandos) przychodzi sobie do budynku z „typową polską ochroną” , więc wystraszony emeryt z pełnym szacunkiem nie wie co ze sobą zrobić i żeby uniknąć problemów podaje drogę do redakcji. Potem spotkanie z redaktorami – i nie jakieś klasyczne grzeczne fiziu-miziu na kanapce, tylko autor który wygląda jak postać żywcem wyjęta ze swojej książki. No i dział marketingu, który na ten widok aż oniemiał z wrażenia i tylko dyskretnie podpytuje naczelnego, czy ten autor to też tak przyjdzie na premierę swojej książki? Ale na pewno, na pewno, i obiecacie mi, że tak będzie? Nie, nie, żadnego zastanawiania się, CZY wydamy mu książkę – porozmawiajmy o tym, jak będziemy ją sprzedawać, gdy już mu ją wreszcie wydamy. Pamiętacie historię z jajkiem Kolumba? A może ten cytat Alberta Einsteina, że „Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić, aż znajduje się taki jeden, który nie wie, że się nie da, i on to robi”? To teraz wyobraźcie sobie wielkiego chłopa ubranego w wojskowy mundur z mnóstwem szpeju na sobie, robiącego minę wystraszonego, zagubionego chłopczyka niewinnie tłumaczącego się: No co, nikt mi nie powiedział, że tak się nie robi. Słowem, nasz stalker rympałem wbił się do redakcji, czego efekty w postaci trzech już polskich książek o Stalkerze bardzo sobie chwalę. Było też po raz kolejny o idylli restauracji leżącej gdzieś w cieniu uszkodzonego reaktora jądrowego, o marzeniach, które czasem lepiej żeby pozostały tylko marzeniami, o efekcie „pięciu minut przed” i o sile gry STALKER, polegającej także na jej niedoskonałościach.


Steampunk - naczelny temat
tegorocznych Dni Fantastyki

Następnie (pomijając kolejne sesje zdjeciowe z cosplayerami), dotarłem na prelekcję na temat naturalnych metod leczenia. I chociaż zarówno temat był ciekawy, jak i sposób prezentacji tematu nie należał do złych, to jednak zmęczenie i dobywająca się gdzieś za oknem, grana przez Zakon muzyka sprawia, że postanawiam iść na wagary. No cóż, jak mawiają klasycy komedii: „Zakon uczy, zakon bawi, zakon zawsze cię rozbawi”
Niestety, na zakończenie znów dylemat wyboru: Alicja w Krainie Czarów i wynikające z niej inspiracje w kulturze, czy prowadzona przez znajomych prezentacja mającego się wkrótce otworzyć pubu dla fanów fantastyki „Pijany Krasnal”? Weronika Piątek od Alicji szybko rozwiązała moje wątpliwości, spłycając tematykę swojej prelekcji do zaledwie 15-20 minut, dzięki czemu szybko dołączyłem do wesołej gromadki, radosnym akcentem kończąc swoje spotkanie z tegorocznymi Dniami Fantastyki.




Zlot fanów Gry o tron tylko minimalnie
ustępował steampunkowi w kwestii popularności


Podsumowując, Dni Fantastyki przeszły ogromną transformację. Doskonałym pomysłem okazało się wyjście na zewnątrz zarówno z namiotami wystawców, jak i z częścią atrakcji. Patrząc na zdjęcia z amfiteatru, jakoś nie wyobrażam sobie w zamkowej auli zwłaszcza takich punktów, jak spotkanie autorskie z Sapkowskim, konkurs cosplay czy gala finałowa – a tak wszyscy mogli cieszyć się tymi atrakcjami bez specjalnego ścisku. Jak też wspomniałem, nareszcie w wynikających z zamkowego charakteru budynku wąskich pomieszczeniach swobodnie dało się przejść.
Kolejną zmianą na plus było dotarcie do cosplayerów. Oczywiście, że wielu fanów przyjeżdża tu ze względu na prelekcje, spotkania z autorami, a także spotkania ze znajomymi – jednak mimo tego, zdecydowana większość odwiedzających z radością spoglądała na dobrze przygotowane stroje, a już w szczególności dotyczy to fotografów i tych, co postanowili sobie zrobić sweet focie z cosplayerami.


Cyberpunk, zapowiadany jako trzeci
z tematów głównych,
niestety gdzieś umknął w tym wszystkim




Niestety, serce wciąż drąży łyżka dziegciu i ziarno goryczy, nostalgia za niezrealizowaną wizją cyberpunku. I nie mówię tu o cyberwszczepach, które przedstawiono jedynie w wersji science a pominięto wersję fiction. Mam na myśli tą otoczkę „punk”, która odróżnia cyberpunk od klasycznej SF czy hard SF – walka jednostki z systemem, korporacje przejmujące rolę zarówno państw i mafii.

Więcej tego cyberpunku odnalazłem na wspominkowej przecież Szedariadzie, korporacyjnym pikniku który oderwał mnie od części imprezy czy książce tak dalekiej od fantastyki, jak „Fight club”.

środa, 25 czerwca 2014

Darmowe wejściówki na DF: Ogłoszenie wyników

No, muszę przyznać, że konkurs mnie zaskoczył. Przez długi czas w skrzynce mailowej znajdowała się tylko jedna odpowiedź, na szczęście okazało się, że większość z was czekała na ostatnią chwilę i sprawdzanie wyników zajęło mi trochę czasu.
Trzeba przyznać, że poziom był mocno wyrównany, najsłabsze wyniki to 7 poprawnych odpowiedzi, zdecydowana większość to 8 poprawnych odpowiedzi, natomiast wśród osób które udzieliły 9 poprawnych odpowiedzi, przyszło mi wylosować drugiego ze zwycięzców - pierwszym zwycięzcą okazała się osoba, która wskazała aż 11 miejsc i wszystkie poprawne!!!
Z jednej strony, dobrze, że miejsca geograficznie podobne wpisywaliście dokładnie. W końcu Most Rędziński jest częścią AOW - ale w filmiku pojawiają się zarówno osłony akustyczne na AOW jak i wspomniany Most Rędziński. Dlatego gdy ktoś udzielił tych dwóch odpowiedzi - to traktowane to było jako 2 poprawne lokalizacje (nie wymagałem odpowiedzi, który odcinek AOW - okolice stadionu wydają się najbardziej prawdopodobne choćby ze względu na żółte zabarwienie, ale podobnych znajdziemy kilka na zachodnim odcinku). Jednak stwierdzenie, że chodziło o wschodnią obwodnicę Wrocławia traktowałem jako pomyłkę. 
To samo tyczy się oczywiście placu Grunwaldzkiego/Ronda Reagana. Na filmiku widzimy zarówno Grunwald Center, jak i przystanek autobusowy MPK na samym rondzie. Dlatego znów wiele osób zdobyło 2 punkty.
Za to zdecydowanie ciężko mi zaliczyć odpowiedź "elektrociepłownia Wrocław". Niestety, na filmiku widać fabrykę Cargill na Bielanach (droga 35 na Wałbrzych, kawałek za Ikeą). 
Z miejsc, które jeszcze wymieniliście, warto wspomnieć o:
- budynek SkyTower,
- widok z placu Powstańców Śląskich w kierunku Globis i rynku, 
- Stadion Miejski,
- przejścia podziemne - plac Społeczny, przejście Świdnickie.

A teraz to, co zapewne was najbardziej zainteresuje: ZWYCIĘZCY.
A więc bezpłatne wejściówki wędrują do:
Sylwia Kamińska-Maciąg (9 punktów),
Slonika (11 punktów).

Jeśli chodzi o pytania do autorów, to niestety nie było wielu zgłoszeń, a niektóre z nich sugerowały nawet, że autorzy pytań nawet nie obejrzeli dokładnie filmu - bo przecież w filmie wyraźnie widać, że nie chodzi o jakieś rozwinięcie umysłu ludzkiego a o izotop miedzi, który przewodzi impulsy "z prędkością światła". Miłym zaskoczeniem okazały się pytania Roxany Pydy. Pytanie o twarz pojawiającą się na żółtym tle w 55 sekundzie daje jej ostatnią darmową wejściówkę. Powiem, że ze trzy razy oglądałem filmik w trybie start/stop/start/stop i nie mogłem wyłapać twarzy o którą chodzi, w ten sposób zauważa się tylko normalne aktorki tego klipu. Dopiero puszczenie tego w normalnym tempie sprawia, że rozumie się treść pytania. Czyżby była to aluzja do super-szybkiego umysłu, który jest w stanie zauważyć to krótkie "wtrącenie". Z pewnością postaram się zadać zarówno to pytanie, jak i to dotyczące wspomnianego bożka wojny.

Teraz pozostaje mi wymyślić jakieś fajne hasło, które podam tylko wygranym, a które będzie należało podać przy akredytacji. 

czwartek, 19 czerwca 2014

Dni Fantastyki: ROZDAJEMY BILETY!!!!

Już wkrótce kolejne Dni Fantastyki, największy wrocławski konwent. W tym roku główną ich tematyką ma być steampunk i cyberpunk, choć powoli dochodzą kolejne atrakcje, jak np. zlot fanów Gry o Tron. Pozwolę sobie pozostać jednak przy pierwotnych założeniach i pokazać wam trailer pokazujący jak będzie wyglądać życie we Wrocławiu w roku 2029. Film nakręcony został na konkurs "Kręci cię Wrocław? To kręć Wrocław" i przyniósł autorom, Tomaszowi Wolszczakowi i Tomaszowi Jarząbkowi, wyróżnienie i staż w centrum technologii audiowizualnych we Wrocławiu. Wśród wielu fanów stolicy Dolnego Śląska może wywołać on oburzenie, gdyż przekręca ono główny marketingowy brand, Wroc-love, w coś negatywnego, Worst Love, najgorszą miłość. Mi się jednak podoba sposób wykorzystania głównych kierunków promocji z główną tematyką klipu. Oglądając filmiki w ramach konkursu "Kręć Wrocław" często miałem wrażenie, że kamerzystom dano listę tematów  do pokazania na krótkim promocyjnym materiale, a następnie liczono, ile ich udało się wcisnąć, często na siłę. To, co robią dwaj panowie Tomaszowie to podejście zdecydowanie odwrotne: wyznaczmy temat filmu, a potem przejdźmy się po Wrocławiu i zobaczmy co nam pasuje. Tak więc mamy "narodowościowy tygiel" idealnie pasujący do cyberpunkowego świata bez granic, grupę hackerów w centrum komputerowych (czy nie kojarzy wam się to z siedzibą Googla na placu Bema?), odpowiednio dobrane miejsca pokazujące zarówno mroczne i porzucone korytarze podziemia, jak i splendor i nowoczesność biurowych wieżowców... no właśnie, skoro mowa o miejscach, to właśnie one stanowią istotę konkursu. Jako iż blog wyewoluował z odkrywania miejsc ukazanych w literaturze i filmach fantastycznych, dlatego dziś ja stawiam jedno, tylko jedno pytanie konkursowe: które miejsca we Wrocławiu zostały pokazane we wspomnianym klipie "Worst Love". Za każde rozpoznane miejsce dostajecie 1 punkt, a dwie osoby które zdobędą największą ilość punktów dostaną darmowe wejściówki (3 dniowe karnety) na najbliższe Dni Fantastyki, które odbędą się w dniach 27-29 czerwca w Centrum Kultury Zamek w Leśnicy. Odpowiedzi proszę przysyłać mailem na adres wroclaw.fantastyczny(at)gazeta.pl do dnia 24 czerwca, do godziny 15.


Jeżeli macie też jakieś pytania do twórców filmu, możecie je przysyłać na ten sam adres e-mail. Prowadzę rozmowy na temat przeprowadzenia wywiadu z autorami, więc będzie okazja je zadać. Jeżeli dostanę od was ciekawe pytanie które spodoba się mi lub autorom filmu - kolejna wejściówka jest dla was. W przypadku, gdybym jednak ciekawych pytań nie dostał, zostanie ona przekazana osobie która w konkursie na ilość rozpoznanych miejsc w filmie znajdować się będzie na trzecim miejscu. 

niedziela, 1 czerwca 2014

Dzień Dziecka w kosmosie

R2D2 na Dniu Dziecka w Pasażu Grunwaldzkim
Każde dziecko mogło sobie zrobić
zdjęcie z R2D2
Kosmiczny Dzień Dziecka... zapowiedzi były ogromne. Gwiezdne wojny w Pasażu Grunwaldzkim, „po prostu kosmos” w Hali Stulecia. No i roboty na Bielanach, ale to już był trochę zbyt duży rozrzut.

Zacząłem od Pasażu Grunwaldzkiego, bo najbliżej. Tutaj faktycznie rządziły Gwiezdne Wojny. Wokół sceny zgromadzone atrakcje: wystawa starwarsowych rekwizytów, obszar do zabawy klockami Lego Star Wars, mini-studio fotograficzne, kosmiczna strzelnica no i scena, wokół której rozgrywał się trening rycerzy Jedi.
Wystawa – to kilkadziesiąt figurek z postaciami z Gwiezdnych Wojen, obejmująca także kosmiczne pojazdy. A więc są tu szturmowcy na swych pojazdach, jest transporter klonów chroniony w trakcie desantu przez bojowego drona. No i oczywiście AT-AT, T-wingi, X-wingi, Imperial Star Destroyer - a nad wszystkim góruje popiersie C-3PO. 
Ministudio fotograficzne to z kolei świetna okazja do zrobienia sobie zdjęcia na tle obrazka z gwiezdnych wojen, obok gwiezdnowojennych postaci. Do wyboru było kilka masek, więc można było sobie zrobić zdjęcie udając Chewbakę czy mistrza Yodę. A wszystko w asyście chociażby rycerza Jedi czy Ahsoki. Oczywiście, po odstaniu w kolejce można było dowolnie fotografować przy pomocy własnego sprzętu, jednak o z góry wyznaczonych godzinach były też wykonywane profesjonalne zdjęcia. Jeszcze trochę cierpliwości i gotowe, papierowe zdjęcia można było zupełnie za darmo odebrać pod sceną.
Mistrz Jedi uczy padawanów walki lightsaberem
W ramach szkolenia, mistrzowi Jedi przyszło walczyć
zarówno z przedstawicielami jasnej, jak i ciemnej strony mocy
Tymczasem na scenie odbywał się regularny trening rycerzy Jedi. Każdego padawana czekała nauka walki na świetlne miecze, połączona z równoczesnym wydawaniem okrzyków bojowych mających odstraszyć wroga, a do tego strzelanie na kosmicznej strzelnicy. Przy okazji wyszło, że w kwestii odstraszania wrogów krzykiem o wiele skuteczniejsze okazały się dziewczynki. Pozostaje pytanie: czy to faktycznie większe zaangażowanie w walkę, czy próba wystraszenia przeciwnika żeby nie trzeba się było z nim bić, czy po prostu małe kobietki nawet na czas walki nie potrafiły sobie przerwać rozmowy? Bo w bitewnym zgiełku trzeba przecież krzyczeć głośniej, aby ktoś cię usłyszał – więc może to nie odstraszający krzyk był a próba plotkowania o tym, co robił ostatnio Luke z Leią?
Zabijanie szturmowca przy pomocy Mocy
Szturmowiec podduszany przy pomocy mocy przez padawana
Oczywiście, cóż to byłby za Jedi, który nie umie posłużyć się Mocą? Tak więc na szybko złapany szturmowiec posłużył za pomoc naukową. Każdy z adeptów Mocy próbował poddusić wspomnianego żołnierza Imperium, oczywiście nie zabijając go – bo przecież szturmowiec był tylko jeden, a adeptów wielu. Oczywiście, do prostych to nie należało, bo Moc nie do końca dawała się opanować początkujących kadetom. Tak więc zamiast prób podduszenia, czasem w wyniku działania Mocy szturmowiec próbował zdjąć hełm czy buty, albo przyciągany był w kierunku adepta, że nie wspomnę o napadach przyjazności – i nagle postanawiał przybić piątkę padawanowi, który przecież próbował go udusić.
Lego Star Wars i konkursowe emocje
Prawda, że moje najładniejsze - czyli konkursowe emocje
Oczywiście, zanim padawan stanie się prawdziwym żołnierzem Rebelii, należy złożyć przysięgę. Tak więc każdy, kto przeżył szkolenie, stawał na scenie po czym publicznie przyrzekał, że stać będzie na straży porządku (zarówno w kosmosie, jak i we własnym pokoju), że intensywnie się będzie uczył (zarówno w akademii Jedi, jak i ziemskiej szkole), no i żeby mieć siłę – będzie grzecznie jadł wszystkie posiłki, włącznie z brukselką, groszkiem i innym zielonym zielskiem. No, może z pominięciem zupy mlecznej, bo ta jak się okazuje nie wzbudza wielkiego entuzjazmu wśród Mistrzów Jedi.
Wspomniałem jeszcze o klockach Lego Star Wars. Tak, tak, kolejna atrakcja to układanie figurek i postaci gwiezdnowojennych z klocków. Do dyspozycji dzieci były wspomniane zestawy Lego Star Wars, z których dzieci mogły ułożyć co im się tylko chciało – a co godzinę wybierane były najciekawsze konstrukcje.


Lego star wars w Pasażu Grunwaldzkim
Chaos porozrzucanych klocków niczym chaos bezgranicznych przestrzeni Kosmosu

Wystawa figurek z Gwiezdnych Wojen w Pasażu Grunwaldzkim
Główna atrakcja wystawy figurek - C-3PO
Po zaliczeniu atrakcji w Pasażu Grunwaldzkim, pozostała Hala Stulecia. Niestety, ostatnio ulica Curee-Skłodkowskiej wygląda jak po ostrzale przez Gwiazdę Śmierci, dlatego poruszanie się nią zarówno samochodami, jak i na piechotę nie należy do wielkich atrakcji. Dlatego na parkingu pasażu wypatrzyłem X-winga z kluczykami pozostawionymi w stacyjce. Niestety, to co zobaczyłem przy Hali Stulecia nie napawało mnie entuzjazmem. Kosmiczna architektura która miała się okazać grą plenerową nie dała się odnaleźć nigdzie wokół hali, z kolei w środku też widać było jedynie jakieś zwykłe warsztaty artystyczne dla dzieci, gdzie miał być mały inżynier – tego w ogóle nie wiem. Dodam, że „Zaczarowany autobus” okazał się „piłkowym basenem” od tych w centrach handlowych różniącym się tym, że był zainstalowany w autobusie więc był totalnie mobilny. Słowem, atrakcji kosmicznych brak, pozostało odstawić X-winga na swoje miejsce na parkingu, a następnie wrócić już całkowicie ziemskim tramwajem z zeszłego wieku do domu.

sobota, 31 maja 2014

Grecki bóg jak malowany

Lilith, czyli rzekomy biblijny wąż z raju
„Grecki bóg ci się marzy? To go sobie namaluj”. Taki mi się jawił wizerunek bitwy na pędzle organizowanej przez szkołę Marzeny Dałeckiej. Bo jak wynikało z opisu, chodziło o konkurs wizażu ukierunkowany na antycznych bogów, herosów i inne mitologiczne stwory. 
Tak więc piątkowym wieczorem pojawiłem się w klubie Grey, gdzie malowanie po twarzach trwało już w najlepsze. Farbki, cienie, tusze, podkłady – i tysiące innych rzeczy, których normalny facet nie jest w stanie ponazywać. Baaa, w kolorach takich, że normalny facet stwierdzi, że te cztery kwadraciki się niczym nie różnią :) No, fotografowie jednak muszą mieć troszkę większą czułość niż na kolory niż przeciętny facet, więc nawet nie zastanawiałem się czemu wizażystki mają po kilka takich samych farbek i każdej używają po trochu... nie, one były jedynie PRAWIE takie same.




Upadła anielica w przygotowaniu
Wracając do samej imprezy. Gdy zjawiłem się w klubie, na krzesełkach grzecznie już siedziały piękne modelki, oczekujące aby zrobić z nich kobiety jeszcze piękniejsze, wręcz boginie. Zamysły charakteryzatorek nie zawsze jednak pokrywały się z marzeniami upiększanych. Spod czasem pozornie przypadkowych plam, w miarę powstawania całości wyłaniały się wizerunki upadłych anielic czy nie do końca ukształtowanego żywiołaka wody. Oczywiście, ogromne ilości tuszów, pudrów i innych rzeczy mogących stać się w połączeniu z wodą kolorowym błotkiem sprawiły, że wspomniany żywiołak wody nabrał bardziej cielesnych kształtów i nie rozlewał się kałużą po podłodze.
Egipska królowa z czasów faraońskich?





Kto jeszcze był? Były elfy bo uczestniczące w konkursie wizażystki bardziej niż na antyku skupiły się na wymienionej także w opisie mitologii, odbierając temat trochę szerzej niż w gatunku grecko-rzymskiego antyku. Wspomniane elfy to przecież nie tylko postacie występujące w literaturze Sapkowskiego (i człowiek naprawdę się dziwi, że jedna ze startujących uznała jego literaturę za pierwowzór długouchych – ale w końcu to nie był konkurs ze znajomości fantastyki) ale także stwory zapożyczone z mitologii celtyckiej.

Elfia wojowniczka już prawie gotowa do pokazu
Żywiołak wody pod wpływem pudrów nabiera mniej wodnistej formy
I co najważniejsze, każdy z uczestników mógł na własnych oczach zobaczyć, jak zwykłe, ludzkie niewiasty powoli przemieniają się w pradawne boginie. Tak, tak, pomieszczenie wizażystek było powszechnie dostępne i choć większość wolała posłuchać śpiewów wrocławskiej wokalistki, to w sali wizażu roiło się od obserwatorów, fotografów i wszelkiej innej maści ludzików dekoncentrujących artystki przy pracy. Tak, tak, bo w bitwie jak na wojnie – nikt nie gwarantuje, że będzie cisza i spokój. To w końcu nie charakteryzatornia wielkich gwiazd operowych...



Grecka nimfa wodna na wybiegu
Trzeba przyznać, że sama idea bitwy wizażowej jest ciekawym pomysłem nie tylko dla kobiet i że naprawdę miło popatrzeć, jak czasem ledwie jeden gadżet sprawia, że ostateczny efekt jest zupełnie inaczej odbierany niż widziany jeszcze przed chwilą efekt pośredni. Martwi jedynie to, że mimo selekcji startujących i ograniczenia ich ilości do zaledwie 11 osób, wśród startujących wciąż były osoby które nie miały pomysłu na coś bardziej klimatycznego niż stylizacja kobieca w stylu „beauty”, nijak mający się do wspomnianego tematu bitwy. Mnie jednak ciekawi odpowiedź na pytanie: jaka tematyka czeka nas za rok?

Więcej zdjęć na FB

piątek, 23 maja 2014

Z kronik policyjnych: Catwoman na komendzie

No tak, tak się zestrachałem przez te nadodrzańskie strachy buszujące mi pod oknem, że zapomniałem was poinformować co dalej z zakładnikami z Hali Stulecia.
A więc jeszcze tej samej nocy bohaterski oddział szturmowy milicji obywatelskiej* Wrocławia Fantastycznego dokonał brawurowej akcji odbicia zakładników. Wszyscy porywacze zostali schwytani i przewiezieni na komendę w Gostyniu. Wśród pojmanych oprócz samego Jokera znalazła się także znana z kręgów przestępczych Gotham kobieta-kot. I mam wrażenie, że to właśnie z jej powodu komendantowi milicji raczej nieskładnie idą przesłuchania... zresztą zobaczcie sami na fotoreportaż.

* tak, tak - milicji obywatelskiej. Co prawda Wrocław Fantastyczny podobnie jak cała Polska poddał się transformacji jednostek porządkowych w policje. Ale z drugiej strony, skoro pozostało tylu fachowców do trudnych zadań z dawnej milicji obywatelskiej, to co się miały takie talenta zmarnować?


Gdy przyszedłem, komendant całkiem śmiało
poczyniał sobie ze schwytaną...
Było wesoło i radośnie...














Ale to chyba nie tak miało się skończyć dla komendanta?
Potem pan komendant wziął się za przesłuchanie,
co akurat nie należało do prostych...
W tym momencie komendant zauważył że ma gościa
z prasy i postanowił się przywitać,
zręcznie wychodząc z przegranej sytuacji



*











Jedno jest pewne: Catwoman wprowadziła nowe porządki i dyscyplinę za kratkami...

niedziela, 18 maja 2014

Straszna Noc na Nadodrzu

Konik na biegunach
robi skrzyp, skrzyp, skrzYYYYPPP!!!
Każdy z nas miał jakieś swoje strachy z dzieciństwa. Zwykły miś-przytulanka, któremu po nocy jakoś dziwnie świeciły się oczka, skrzypiąca podłoga mimo iż przecież nikogo nie ma w pokoju (a przynajmniej nie powinno być), szatańsko wyjący za oknem wiatr... chowaliśmy się przed nimi pod kołdrą, całym ciałem trzęsąc się ze strachu licząc na to, że straszny potwór nie zauważy nas i nie pożre...

"Pokaż się swojemu najgłębszemu strachowi; wtedy strach traci swoją moc, kurczy się i znika. A ty jesteś wolny. "
Jim Morrison

Te właśnie strachy postanowili uwiecznić na swych zdjęciach fotografowie Ewelina i Marcin Kochanowie. Jedzenie zamieniające się nagle w pełzające robaki, pajęczyny na strychu, które nie dają się zerwać machnięciem ręki i powoli zapętlają cię w sieć strasznego pająka, pięlęgniarki-psychopatki znęcające się nad swoimi pacjentami... największe strachy dzieciństwa sportretowane i powieszone ładnie, od linijki pod ścianą, niczym hasła w encyklopedii. Strachy i potwory ujarzmione i sklasyfikowane, w swej straszności zamrożone i opanowane. Wydawało się, że nie może zdarzyć się nic strasznego...



Szalona pomoc dentystyczno-masochistyczna
Strachy, strachy, mnóstwo strachów. Wielka masa koszmarów skumulowana na małej przestrzeni, krytyczna masa ludzkiej bojaźni, niczym ładunek jądrowy bliski wybuchu. Czy któryś z nich nagle nie zmaterializuje się z obrazu i nie zacznie siać wokół siebie zagłady? Kątem oka zauważam jakiś nieznaczny ruch na jednym ze zdjęć, spoglądam w tym kierunku... wytatuowany mężczyzna hardym wzrokiem patrzy na mnie, jakby nie poruszając ustami mówił: Hmm, takiś odważny, poczekaj do północy... dreszcz przejmuje całe moje ciało, jedno, drugie mrugnięcie powieką... wydawałoby się hardy przed chwilą potwór, znów zastygł w swym niemym wrzasku, z wargami rozciągniętymi stalowymi hakami przez szaloną pomoc dentystyczną. A przecież jeszcze przed chwilą... Gdzieś z tyłu zafalowało płótno, na którym rozwieszone są obrazy, żarówka też momentami przygasa, jakby zaraz się miała przepalić...
O 23:55 obsługa nerwowo wygania niedobitki oglądających. W oczach zamykającej stoisko kobiety widzę to paniczne szaleństwo, jakby coś miało się za chwilę wydarzyć, a tylko ona mogła temu zapobiec. Szybko, szybko, nim się stanie tragedia...
I cóż tu uczynić, smętnie powłócząc nogami wracam do domu, pozostawiając za sobą te straszne piękne fotografie...

A ty krzycz, po prostu krzycz,
Bezsilny w swym strachu krzycz,
Opętany szaleństwem krzycz,
Spętany koszmarem krzycz,
Bo zrobić już więcej nie możesz nic



23:59, deszcz jednostajnie dudni o szyby. Jak co dzień, jedna po drugiej gasną uliczne latarnie, zgodnie ze zwykłą, zaprogramowaną rutyną. Gdzieś daleko słyszę dźwięk tłuczonej szyby. Nagle wokół rozszczekują się wszystkie psy. W ciemnym powietrzu nocy nagle brak miejsca dla bębnienia deszczu,  jedyne pozostałe pustki ciszy momentalnie wypełniają się mrocznymi wyciami i jękami. Czy faktycznie strachy opuściły swe magiczne obrazowięzienia i sieją grozę na ulicach, czy rano w Pierce of Cake nie zobaczę już ich zdjęć?

Nie, to nie będzie zwykła noc na Nadodrzu...

Notka odnośnie praw autorskich: zarówno wszystkie zdjęcia użyte w tym wpisie jak i dobór cytatu do tematu wystawy autorstwa Eweliny i Marcina Kochanów