sobota, 21 grudnia 2013

Smerfowy obiad w przerwie między zakupami




Święta, święta, święta... ulice Wrocławia od kilku dni wypełniły się przedświąteczną nerwowością zakupów, bo jeszcze trzeba kupić pierścionek dziewczynie, bo dzieciom zabawkę, a to karpia i choinkę do pokoju, a może chociaż na momencik oderwać się od tego szaleńczego pędu przy kubeczku grzanego wina. I gdzieś w tym pędzie nawet nie zauważamy, że te pierogi które wcinamy, te takie jakby trochę inne, to takie smerfowe są. A przecież jakoś tak dziwnie wszystkie z nich mają nazwy wywodzące się właśnie od głównych postaci bajek o niebieskich ludzikach...
Więc może następnym razem warto zwrócić uwagę co pałaszujemy, żeby jeszcze lepiej docenić tego smak? Na konsumpcję zapraszam na wrocławski rynek!

Tym czasem mamy jakieś niepokojące wieści z Bielawy, Nazgule są w to wplątane, ale musimy jeszcze je zweryfikować - przed świętami damy jeszcze znać, czy nie grozi nam Boże Narodzenie w cieniu Mordoru...

środa, 11 grudnia 2013

Za ile kupisz smoka z Drezdna?

Smok-zabawka z jarmarku bożonarodzeniowego w Dreźnie
Wrocławianie żyją swoim bożonarodzeniowym jarmarkiem, chyba jedynym w Polsce otwartym dłużej niż przez weekend. Choć korzenie tego jarmarku i niemieckich weichnacht marktów są dokładnie takie same, to jednak gdy porównać ten wrocławski na rynku z niemieckimi... to rozrzut jest tak wielki, że aż trudno mi znaleźć jakiekolwiek porównanie. Więc skoro nie da się rozmawiać o różnicach, więc może pora spytać, co mają ze sobą wspólnego?
Oczywiście o smokach wrocławskich wspominałem już wielokrotnie. Więc gdy na wspomnianym już jarmarku bożonarodzeniowym  odnalazłem te oto drezdeńskie smoki, to już wiedziałem, o czym będzie kolejny wpis. Oczywiście, że o rodzince smoków, które można zakupić jako prezent dla najbliższych. Jeśli ktoś by chciał ich szukać, to polecam zacząć od tego największego, Striezelmarktu, bo tam właśnie odnalazłem wspomniane smoki. 

Smok-zabawka z jarmarku bożonarodzeniowego w Dreźnie

wtorek, 26 listopada 2013

Wrocławskie krasnale już przygotowują się do świąt

Prezentus na Jarmarku Bozonarodzeniowym we Wroclawiu
Prezentuś, niekwestionowany król wrocławskiego Jarmarku Bożonarodzeniowego
Choć to do świąt został jeszcze miesiąc, na wrocławskim rynku już rozpoczął się Jarmark Bożonarodzeniowy. Oczywiście, wśród stałych bywalców nie mogło zabraknąć wrocławskich krasnali. Jak co roku, zajęły najlepsze miejsca w pobliżu święto-mikołajowych sani (bo wiadomo, jak będzie szedł do sań rozwieść prezenty, to z pewnością coś skapnie i dla asystujących mu we wsiadaniu krasnali). Jednak niekwestionowanym świątecznym królem krasnali jest Prezentuś, który tylko z tej okazji wychodzi z przepastnych czeluści szuflandii. I to właśnie on, na swym wielkim prezentowym kufro-tronie wita ludzi przybywających od strony placu Solnego. 

Krasnale już przyszły na wrocławski Jarmark Bożonarodzeniowy
Krasnal zaprasza na wrocławskiego bożonarodzeniowego grzańca

wtorek, 19 listopada 2013

Zamczysko, czyli strachy starego zamku...

Zamczysko to całkiem nowy konwent we wrocławskim kalendarium. Wielka niewiadoma, jednak po sukcesie Fantasy Expo mogło to oznaczać kolejną miłą niespodziankę. Zwłaszcza, że w wykonaniu CK Zamek, znanego przecież chociażby z DFów czy Tatooine.
I trzeba powiedzieć, że zaczęli prawie po Hitchockowsku. Bo jak mawiał ten mistrz kina, najpierw należy zacząć od trzęsienia ziemi, a potem akcja powinna się rozwijać. Za to z pewnością jak dla mnie, Zamczysko rozpoczęło się bombowo. A w kwestii trzęsienia ziemi, w końcu to nie wina autora prelekcji, że akurat przy Car-bombie u Rosjan rozsądek przeważył nad rozmachem – lecz w końcu inaczej być może zamiast czytać tego bloga zastanawialibyście się obecnie, jak przeżyć kolejne dni apokalipsy.

To zaczynamy od trzęsienia ziemi...

Ale o co chodzi? O bombową prelekcję Simona Zacka, e-pisarza jak sam siebie nazywa. Prelekcję o bombach atomowych. Choć niestety nie obyło się bez nudnej historii i znanych nazwisk, to trzeba przyznać, że mnóstwo było ciekawostek, które niczym konfitura w pączku nadawały całości smaku. A więc było o tym, jak Amerykanie zanim zbudowali bombę, wcześniej zbudowali super-tajne miasto. O tym, jak Rosjanie przed podjęciem pierwszych prób zmiecenia wrogów, najpierw zmietli z mapy kilka swoich miast, i to też w ramach utajniania badań. Było o „stawce dnia zagłady”, czyli zakładach między naukowcami o siłę wybuchu pierwszej bomby, o tym, jak Japonia po zagładzie Hiroszimy doszła do wniosku, że przecież Amerykanie z pewnością nie mają drugiej wojny. Było o bombach atomowych, które „się beztrosko zgubiły”. No i o carbombie, kontynuacji jakże rosyjskiego trendu posiadania wszystkiego co największe. No właśnie, co do bomby Tzsar, sam nie wiem, czy traktować ją jako kontynuację rosyjskiej tradycji, czy jej zaprzeczenie. Bo przecież z jednej strony, ani car-puszka, ani car-kolokol nie zadziałały już przy pierwszej próbie, czego nie można powiedzieć o bombie Tzsar. Z drugiej strony, wszystkie trzy car-przedmioty rozwaliły się już przy pierwszej próbie użycia – i w tej kwestii jednak tradycja została podtrzymana. To może ja wrócę do dylematów mniej intelektualnych, czyli rozważań nad pączkami, ich dziurawieniem i zawartych w nim wypełnieniem? Tak właśnie amerykańscy twórcy pierwszej bomby atomowej odpowiadali znajomym, zapytani nad czym prowadzą badania: „robimy dziury w pączkach”. Z pewnością brzmi to o wiele przyjaźniej, niż wizja samonapędzającej się apokalipsy...



Fotografia jak rozwiązywanie równań z wieloma niewiadomymi?

No cóż, mówiąc o prelce Simona Zacka, to oprócz ciekawostek, trzeba go pochwalić za umiejętność prostego wytłumaczenia zjawisk gdzieś z pogranicza jednej z najtrudniejszych dziedzin nauki, fizyki kwantowej. Z pewnością jednak zdecydowanie gorzej poszło Minosowi tłumaczącemu podstawy fotografii. Wydawałoby się, że jest to sztuka wymagająca ledwie muśnięcia fizyki, ew. chemii, jednak w wykonaniu Minosa „proste pstryknięcie” zdawało się przypominać rozwiązywanie 1 (słownie: JEDNEGO) równania z 500 niewiadomymi. I tak jak zazwyczaj mowa o równaniu 3 niewiadomych, z czego jedną lub dwie przyjmuje się za stałe, a pozostałe wyznacza doświadczalnie (lub pozwala obliczyć aparatowi, jak ma to miejsce w przypadku 90% zdjęć zrobionych na świecie :), tak u Minosa było to raczej niepotrzebne dorzucanie zmiennych, które odpowiadają za rzeczy zupełnie z tym niezwiązane. A już pomnażanie światła zakrawało mi na cudotwórstwo :) No cóż, podsumowując, Minos trochę wiedzy o zdjęciach może i ma, ale z pewnością zabrakło jakiejś koncepcji jej przekazania, a brak zrozumienia podstawowych pojęć fizycznych związanych z fotografią (i czemu jedne wartości mnożymy przez 2, a inne tylko przez pierwiastek, że o kwadracie nie wspomnę) utrudniał odbiór przekazu nawet osobom, które ogólnie wiedziały o co chodzi i chciały wzbogacić swoją wiedzę.



Zabójcze.... pomidory? Atakują

No cóż, na prelekcji wytrzymać mi się nie udało, dlatego była okazja żeby się posilić, a potem zajrzeć do filmówki. Byłem tam już wcześniej, na oryginalnym Nosferatu, i muszę przyznać, że to dosyć specyficzne dzieło. W uproszczeniu można by powiedzieć, że czarno-białe (a właściwie monochromatyczne, bo uciekające w zażółconą „sepię”), jednak trzeba przyznać, że z tych „kolorowych” kolorów, oprócz wspomnianej żółci, pojawia się też niebieski. Także sposób pokazania tematu znacząco odbiega od współczesnych mega-produkcji, że o efektach specjalnych nie wspomnę – choć trzeba przyznać, że w tej ostatniej kwestii jednak sobie całkiem nieźle radzili. No tylko z tą zakręconą fabułą trochę gorzej...
Za drugim razem trafiłem jednak na blok horrorów … szalonych. Nie wypada mi powiedzieć, na fragment którego filmu trafiłem, bo mi zaraz blogspot każe odznaczyć kategorię „tylko dla dorosych”, powiem tylko, że ten blok zaczynał się od szalonych pomidorów. Dodajmy, że organizatorzy Zamczyska też nie zdecydowali się na tłumaczenie tytułu z języka niemieckiego, choć akurat najbardziej znacząca nazwa brzmi tak samo w obu językach :)
No, ale skoro miały być warsztaty fotograficzne, to przecież trzeba pofocić, no nie? No więc warsztaty zorganizowałem sobie sam, najlepszym miejscem do tego okazał się oczywiście LARP-room, w którym odbywała się sesja Vampira. Chociaż spora część strojów była stosunkowo prosta, to mimo to świetnie oddawały nastrój. Co do gry aktorów, to już mi trochę gorzej oceniać, bo za polityką i intrygami nie przepadam, a przecież chyba na tym właśnie bazuje Vampir?





















10 kropka – czyli jeszcze ciekawsze zabijanie

Dlatego po pokręceniu się wśród kolorowych strojów (dodam, że nie wszystkich żywych), grzecznie podreptałem na kolejną prelekcję. I znów trafiłem na horror klasy B, C, albo nawet Z, w których niekoniecznie chodzi o spójność akcji, świata czy w ogóle cokolwiek sensownego. Tak więc jak Kacper Potocki opowiada o wilkołakach walczących z watahą wielkich, gołych cycków, o przedpotopowcach rzucających wieżowcami i dlaczego nie warto przytulać misiów... misiołaków znaczy się. Było też o tym, jak kończy się starcie góry mięcha z 4 atomówkami, i o tym co daje 10-kropka umiejętności. Że postaram się zacytować: „Już 9 kropka daje nam milion sposobów na zabijanie. 10-ta kropka nie daje nam żadnego nowego – jedynie sprawia, że do każdego z tego miliona sposobów możemy doprowadzić w sposób bardziej ciekawy”.
A potem jeszcze posłuchałem Magdy Pioruńskiej opowiadającej o tym, jak chrześcijaństwo przyczyniło się do powstania wilkołaków (i chyba jedynie inkwizycja ze swoimi stosami mogła mieć jakieś sukcesy w walce z nimi), a potem udać się do karczmy posłuchać wszelakich dziwnych opowieści z tego i z tamtego świata.
I tylko nie mogę zrozumieć, czemu w drodze powrotnej z tej upiornej mgły wciąż wynurzały się krwiożercze gałęzie, które niczym kościste ręce jakiegoś wielkiego potwora próbowały porwać auto. Co prawda woda święcona w spryskiwaczach dawała radę, jednak nie należało zbyt długo pozostawać w strefie zagrożenia.



By przeżyć od zmierzchu do świtu...

Bo świt następnego dnia zapowiadał się trochę bezpieczniej. Chociaż świat wciąż przysłonięty był wszechobecną mgłą, to potwory widać nasyciły się już samochodami przez noc, i do zamku udało się wrócić bez większych przeszkód. A może to ten genius loci znów przejął władanie nad Wrocławiem? Tak więc miałem okazję posłuchać tej mroczniejszej wersji historii Wrocławia w wykonaniu Artura Domańskiego, przewodnika, autora strony wroclaw-przewodnik.eu. I choć znów nie zaczęło się od trzęsienia ziemi, to jednak ścięta głowa Jana Chrzciciela podana na srebrnej tacy wywołała podobne wrażenie. A potem już się temat rozwinął: było o mostku pokutnic, o ludwisarzu który zabił swego ucznia niepomny jego dzieła, o tym, co przygrywało skazańcom idącym na wrocławski szafot. A także o niespłaconych budowlańcach jak żywo przypominających majstrów z cyklu opowiadań „Murarze” (zainteresowanych odsyłam do odkopania archiwalnych numerów Science Fiction), o parkach, w których spacerujemy wśród dusz pochowanych i ostrzu, które wciąż „śpiewa” agonalnym jękiem 800 zabitych nim dusz.
Potem już szło trochę gorzej. Kamila Kowalczyk ze swoimi makabreskami miała wysoko postawioną poprzeczkę. I przyczyniła się do tego zarówno Aneta Jadowska wrazz Anną Brzezińską po swoich DF-owcych prelekcjach o ORYGINALNYCH bajkach ludowych, jak i sama Kamila. No cóż, poziom prelekcji o seks-parodiach z konferencji gwiezdno-wojennej ciężko będzie powtórzyć każdemu prelegentowi... Z kolei demonologia wodno-słowiańska zupełnie mnie rozczarowała. Jak sama autorka przyznaje, interesowały ją jedynie 2 czy 3 rodzaje z jakże szerokiego spektrum demonów wodnych. I choć trafia do mnie argument, że pewne demony występowały pod wieloma nazwami w różnych kulturach, to wciąż brakuje mi podobieństwa do demonów z pobieżnie i pośpiesznie obejrzanej wystawy Bestiarium słowiańskie. Ale dla samych piosenek i grafik warto było odwiedzić.
Podsumowując, CK Zamek po raz kolejny przygotowało ciekawy konwent, który nie spotkał się z szerokim przyjęciem przybyłych. Jednak jak na pierwszy raz, to i tak całkiem nieźle poszło, zwłaszcza biorąc pod uwagę całkiem liczną grupę uczestników spoza granic naszego województwa.

sobota, 2 listopada 2013

Dokąd zmierzają wrocławskie zombi?




Wiele, wiele lat temu, na terenach zamieszkałych przez Słowian, pod koniec miesiąca października (który oczywiście tak się wtedy nie nazywał, ale właśnie tej porze roku odpowiadał), na grobach dawno zmarłych przodków zapalały się ognie pochodni. Ludzie zamieszkujący wtedy te tereny przywoływali do siebie zbłąkane duchy, aby je nakarmić, napoić... a przy okazji uwolnić je od problemów trzymających je na ziemi, nie pozwalających uciec ku wolności. Bo wiadomo, wkurzony duch to zły duch, tylko chodzi po domu, stęka, straszy i w ogóle przeszkadza.
Tak więc nasi przodkowie odprawiali rytuał zwany Dziadami. Jednak w dobie chrystianizacji Europy, Kościół postanowił wytępić ten pogański zwyczaj i (podobnie jak to miało miejsce z sobótką/Dniem Kupały) wybrał sobie sąsiadujący dzień aby w jego miejsce ustanowić nowe obrządki. Wiele, wiele lat ta tradycja się utrzymywała w Polsce, aż przyszła doba globalizacji i amerykanizacji społeczeństwa. Tak więc do łaski wrócił Dzień Zaduszny, jednak w nowym, amerykańskim (czytaj: radosnym) ujęciu. Tak więc dzień przed tym, gdy wszyscy jadą odwiedzić groby swoich bliskich, z porzuconych, zapomnianych i zaniedbanych grobów powstają zombie, aby przypomnieć innym o sobie. 



Runiczna wędrówka nieumarłych


Tak było i w tym roku. Całkiem spora ich grupa, w asyście czarownic i innych straszących potworów zjawiła się na wrocławskim rynku. Wokół rozległy się ich roszczeniowe krzyki z żądaniami. Jednak czego chciały? Tego wciąż nie wie nikt. Jęki, charczenia i inne dźwięki wydobywające się z ich gardeł z pewnością nie przypominały słów, które chciały uzyskać. Rozkładające się grdyki i krtanie raczej nie są skłonne do wydawania ludzkich dźwięków.
Więc cóż im pozostało? Ruszyć w swoją kolejną wędrówkę. Wędrówkę śladem magicznej runy, wędrówkę mającą na celu wywołanie magicznego czaru, który miał im dać ostateczne rozwiązanie: przywrócić im życie lub wypchnąć je z ludzkiego padołu. Do piekła, nieba, czy w bezdenne otchłanie nieskończoności? Czyż to ważne? Aby wreszcie zakończyć przeklęty byt nieumarłego.



Poszukiwanie mięsa w McDonaldzie... mission failed
Tak więc zaczęła się upiorna wędrówka. Najpierw pierwsze koło wokół rynku, drugie... a wokół tyle restauracji. A każda kusi zapachem, kusi... silna wola upadła gdzieś na wysokości McDonalda. Wygłodniałe zombie rzuciły się w poszukiwaniu mięsa – niestety nie znalazły. Więc jeszcze bardziej rozeźlone wróciły na rynek, kończyć regulaminową runę. Trzecie okrążenie wokół rynku – i już można wyjść na inną ulicę, gdzie nie męczą już tak kuszące zapachy. Ale... ale czy to zboczenie z właściwego kierunku tylko zawiesiło wykonanie runy, czy może trzeba było zacząć ją jeszcze raz, i wykonać trzy okrążenia naraz, bez przerywania? 



Tak więc narada. Długo radziła starszyzna zombie, długo słychać było nieziemskie wrzaski... i dalej nic uradzić nie mogli. Bo zapobiegawczo, może jeszcze trzeba było te dwa kółeczka odrobić, jeśli wykonanie runy zostało przerwane? A co, jeśli runa dwa poprzednie okrążenia „wciąż pamięta”? A każdy zombie wie, co znaczy pięciokrotne okrążenie tego samego miejsca, i żaden ryzykować nie będzie. Więc może lepiej jednak pójść dalej...
I kontynuowali ten swój marsz ulicami Wrocławia. Mawiają, że nauczone doświadczeniem, zombie już trwały w swym stuporze, głuche na pokusy żołądka. Kto jednak był w środku – ten zna okrutną prawdę. Każdy człowiek był zagrożony, każde zwierzę nie mogło się czuć bezpiecznie – każdy kawałek mięsa czy litr krwi był na wagę złota. Ulicami niosły się pieruńskie wycia nieumarłych, radośnie (w ich ujęciu) witające każdą próbę zaspokojenia wołającego o żarcie gnijącego żołądka.






Runa w kształcie małpy


Spytacie, jaki jest magiczny kształt runy? A no współczesny, amerykański. Gdy rozrysować ją na mapie, to ujawnia się nam znany chyba każdemu internaucie znaczek e-mailowej „małpki” @. Jednak znak sam w sobie nie jest groźny – bo oprócz kształtu, liczy się jego wykonanie. Ilość powtórzeń, nawróceń, nieśmiałe „niedomknięcie” runy, przesunięcie miejsca początkowego i końcowego. Tak więc zaczynając na Pręgierzu, skończyć trzeba w małym pubie „Lot Kury”, gdzie na nieumarłych czekają wzmacniające drinki z formaliny i łez irlandzkich wiedźm. No i pokaz przygotowany przez najsłynniejszego zombie, który nieumarłym stawał się jeszcze za życia...

Michael Jackson znów w akcji... dokładniej: Michael Jackson Wrocław Dance Team
I jeszcze jedna fotka rodzinna, na rozluźnienie sytuacji:




sobota, 26 października 2013

Fantastyczna Wrocławianka w Londynie

Wczoraj rozpoczął się największy europejski konwent - MCM Comiccon. Oczywistą atrakcją tak wielkiego konwentu musi być konkurs cosplayowy - i tak właśnie jest. W tym roku, wśród polskich finalistów Eurocosplayu znalazła się także wrocławianka, Zofia Urszula Kaleta, znana działaczka Wielosferu, jedna z głównych organizatorów takich wrocławskich imprez jak chociażby Wrocławskie Plenery Fantastyczne czy konkurs cosplayowy na targach Fantasy Expo.
Poniżej zdjęcie Zuli w stroju z lutowych eliminacji w ramach konwentu Love 4, i oczywiście życzymy jej głównej wygranej na EuroCosplayu.

Zula w stroju Spider Splicera, zdjęcie autorstwa Akira Photo

Z niecierpliwością czekamy na zdjęcia nowego stroju!!!

piątek, 18 października 2013

RPG-owy artefakt: x9 do leczenia

Artefakty... +10 do siły, +3 do obrażeń, -5 do opóźnienia... zna je chyba każdy rpg-owiec. Zwłaszcza początkujący ich pożąda, gdy przeglądając podręcznik zajrzy na strony ze sprzętem dla zaawansowanych graczy. I choć sam zadaje ledwo 2-3 obrażenia, jak już cudem uda mu się trafić, to taki mieczyk +10 do obrażeń – ech, marzenie, może i trudno trafić, ale jak już się uda, to ten paskudny królik leży na ziemi, a nie ciągle obgryza ci piętę :)
Jednak z czasem, gdy Twa postać nabiera doświadczenia, to i sięga po coraz silniejsze artefakty, po coraz większe bronie... i choć z czasem sięga nawet po ten miecz +10, to nie patrzy już na niego z taką głupią, młodzieńczą nadzieją... bo czymże jest to +10 do obrażeń, skoro z samej swojej siły i wagi miecza zadajesz ich już 30-35? To już nie x5, x10 – to już ledwo ułamek twojej normalnej mocy... I choć lepszy taki mieczyk niż zwykły, to jednak nie spoglądasz już z takim rozrzewnieniem na tą magię. Zresztą, kto poluje na smoki, ten wie – że z czasem, ważniejsza jest nie siła oręża, ale pomysł, idea, spryt, chytry plan jak zaciukać bestię zanim nas spali – a kwestia sprzętu staje się już drugoplanowa.
Ale wyobraźcie sobie taki sprzęt, który rozwija się wraz z waszą postacią. Niech będzie patelnia – bo przecież biedny kleryk nie kupi sobie porządnego miecza wartego pół wsi. A patelnią też można kogoś dobrze zdzielić po łbie, chyba nawet lepiej niż wałkiem do ciasta. No więc mamy patelnię, i malujemy na niej jakiegoś maziaja... i niech ten maziaj wzmacnia siłę leczenia tego kleryka 9-krotnie. No, leczył jedną, leciutką ranę, no, może 2 obrażenia za jednym czarem – to teraz ma 10. +9 do leczenia, to niby nie jakaś rewelacja, ale już można wyleczyć umierającego adepta machania mieczem, i to nawet takiego wysportowanego. I wyobraź sobie, że wraz z rozwojem twojej postaci moc tej patelni wzrasta – bo skoro ty leczysz już nie 2, ale nawet 4, 6, 8 obrażeń, a twoja patelnia wzmacnia to 9x – to już masz nawet +64. A to już jest coś... i dalej rośnie wraz z twoimi umiejętnościami.

I powiecie: ale skąd taką patelnię wziąć? Za iloma lasami, za iloma górami, za jaskinią jakiego smoka mogę taką znaleźć? A ja wam powiem, że nie za lasami, nie za górami, i choć smoków trochę po drodze spotkacie – to wszystkie już niegroźne, skamieniałe. Bo jest taki dom, co topierwszą apteką we Wrocławiu był, i tam taka patelnia wisi. No dobrze, tak naprawdę kadzielnica – ale czymże innym jest taka kadzielnica jak nie patelnią z przykrywką? I w tej właśnie przykrywce wyryta jest magiczna roślina. Dziewięćsił, wielu magom znany eukariont sprawia, że wszystko co przez niego przechodzi, staje się 9x silniejsze. Tak więc, jak i opowiadałem, x9 do leczenia. I choć forma kadzielnicy trochę ogranicza możliwość jej wykorzystania (bo przecież tylko ziółka i mikstury możesz w nich rozlać, niematerialnego czaru w nią nie wlejesz), to przecież z takiego wykorzystania wynika dodatkowa moc. Albowiem gdy tradycyjnie jakiej mikstury czy ziela zażywasz, to tylko na ciebie działa jego siła. Jednak gdy rozlejesz miksturę w kadzielnicy, gdy podpalisz leczące zioła wewnątrz trybularza – to magiczny aromat roznosi się wokół, wśród wszystkich twoich sprzymierzeńców... Wot, taka obszarówka :) Więc cóż z tego, że takową miksturę trudniej sporządzić, niż czar jaki na bieżąco wyrychtować – skoro tych mikstur dużo mniej musisz przygotować, więc to nie taka straszna robota.

Ech, gdyby jeszcze ten artefakt dało się przenieść do jakiej gry... na razie możecie jedynie go oglądać w świecie rzeczywistym, w Muzeum Farmacji, ale cóż, gdy któremu z Was się uda, to może i mnie zdarzy się potrzeba uleczenia?

Niniejszym tekstem, chciałbym was oczywiście gdzieś zaprosić. Początkowo chciałem Was zapraszać na Wrocławski Dzień Grania w RPG. Jednak tym razem ludzie z Wielosferu stwierdzili, że nie będą się ograniczać do jednego rpg-owego dnia. Dlatego wraz z nimi, chciałbym zaprosić wszystkich czytelników bloga na Tydzień Wyobraźni 2013. Oczywiście, sobotni Dzień Grania w RPG jest jego częścią, ale oprócz niego czekają na Was także: spotkanie planszówkowe (niedziela), warsztaty postaci (wtorek), i żeby na pewno nie zabrakło wam RPGów - spotkanie RPG: Armageddon. Myślę, że każdego zadowoli taki tydzień. Więcej informacji o Tygodniu Wyobraźni na stronie Wielosferu.