czwartek, 23 maja 2013

To nietoperz? Nie, to Batman? Nie, to Leonardo!!!

Makieta machiny latającej Leonarda pod kopułą Magnolii
To nietoperz? Nie, to batman, nie, to... Leonardo da Vinci!
Właśnie takie skojarzenia wzbudziła we mnie rekonstrukcja latającej machiny Leonarda da Vinciego w Magnolii. Ot, kolejna wystawka mająca przeciągnąć klientów z jednej galerii handlowej do drugiej... a jednak coś więcej.
Zacznijmy od samego Leonarda. Choć fantastyka w kulturze pojawia się bardzo wcześnie, w zasadzie każde próby zrozumienia świata zaczynały się od fantastyki, co widać po licznych mitologiach czy świętych pismach wszelkich religii które rzeczy niezrozumiałe przypisywały bogom, to jednak samo science-fiction pojawia się dosyć późno. I chyba prekursorem fantastyki naukowej był właśnie Leonardo da Vinci. 
Koncepcja czołgu według Leonarda da Vinci
Choć obecnie tą dziedzinę kultury raczej kojarzymy z literaturą czy filmem, to przecież czy tylko w tych dwóch branżach mogła się ona pojawić? Leonardo da Vinci, choć powszechnie nazywany wielkim odkrywcą, nie do końca zasługiwał na to miano. Choć niektóre z jego wizji udało się wdrożyć jeszcze za jego życia, to większość z nich wymagała o wiele bardziej zaawansowanej techniki - chociażby silników spalinowych mających dość mocy, aby oderwać wiertolot od ziemi. Tak więc, gdyby dziś oceniać twórczość Leonarda da Vinci, raczej należy podkreślać innowacyjność jego wizji, niż stworzone dzieła. I choć raczej nie pisał książek fantastycznych, to jego wizje czołgu, wspomnianego wiertolotu czy wielolufowej armaty to raczej fantastyczne wizje, które przez wiele pokoleń inspirowały późniejszych konstruktorów. 

Rydwany śmierci mistrza Leonarda
Wracając do wystawy... no cóż, nie przepadam za marketową quasi-kulturą. Niestety, to często spłycenie wspaniałych ideii i pomysłów, takie tandetne gadżety dla zaganianych ludzi, którzy nie mają czasu na zagłębienie się w jakiś temat, przyjrzenie się mu - po co, skoro można zrobić wielkie WOW! jakiemuś nadmuchanemu badziewiu, po czym wrócić do swojego udawanego życia. I pozornie tak właśnie powinienem ocenić tą wystawę - mnóstwo drobnych gadżecików o wątpliwej wartości. A jednak... coś sprawia, że trudno tak ocenić to "mnóstwo gadżecików". Choć oczywiście to raczej płytkie wrzucenie chwytliwej ideii umysłom, które mają 30 sekund utraty koncentracji między zakupem w jednym sklepie i drugim, to widać, że ktoś tworząc tą wystawę przyłożył się do dzieła. Z pewnością lubię zestawienie przybrudzonej bieli i brązu, jakże pasujące do współczesnych Leonardowi materiałów, drewna i płótna.
Wczesna wizja helikoptara
Jednak myślę, że istotny jest też sposób wykonania gadżetów.W przeciwieństwie chociażby do widzianej wcześniej "kosmicznej" wystawki w tym samym centrum (tak kiepskiej i naciąganej, że nawet nie było o czym pisać na blogu), tym razem zaskoczył mnie sposób wykonania drobnych makiet. Chociażby powiedzieć można o makiecie czołgu czy rydwanów z niszczycielskimi kłami.... to już nie badziewny gadżecik, i choć z pewnością daleko temu do precyzji szkiców Leonarda, to już jakoś wykonania przypomina nakład wkładany w przygotowanie stroju przez średnio zaawansowanego cosplayowca. Żeby nie oddzielająca szyba, aż chciałoby się poruszyć te rydwany i sprawdzić, czy mechanizm na pewno działa i na ile drewniane przekładnie sprawią, że w ruch pójdą średniowieczne ostrza. Że nie wspomnę o makiecie machiny latającej, której wykonanie sprawia, że człowiek zastanawia się, jak tu się na tyle mocno wybić z ruchomych schodów, aby dosięgnąć makiety, włożyć ręce pod płócienne skrzydła i poszybować nad tłumem ogłupiałych klientów galerii.

***********************************************************************************

I znów będzie okazja do zdobycia autografu Ziemiańskiego
A skoro już o twórcach science-fiction mowa, to korzystając z okazji, chciałbym was zaprosić na spotkanie autorskie z Andrzejem Ziemiańskim które będę miał zaszczyt prowadzić. Choć autor ten raczej podkreśla steampunkowość chociażby Autostrady nach Poznań, to gorliwemu wyznawcy geometrii wykreślnej raczej trudno się będzie wykręcić od miana twórcy science-fiction z dużym naciskiem na science. 
Spotkanie odbędzie się w leśnickim zamku w sobotę, o godz. 16, i będzie jedną z atrakcji Dni Fantastyki które odbędą się w najbliższy weekend.

poniedziałek, 20 maja 2013

Dowódca floty okrąglaków (Hala Podwójnego Stulecia)

Lądowanie Hali Stulecia  (źródło: L.U.C., teledysk Kosmostumostów)


na Biskupinie prawidłowo wylądował płaski bolid
potem kolejne lądowały powoli
cała cywilizacja okrągłych ufo-troli
w końcu przybył sam król-
okrętem potężnym jak Olimp-
tak powstała hala STU-lecia
i Ślęża wśród płaskich dolin
L.U.C, Kosmostumostów





Królewskie krągłości
O cywilizacji okrąglaków już pisałem. Tak, o grupie okrągłych statków kosmicznych, które wylądowały na Biskupinie. Wszystko wokół zdominowane zostało przez okrągłe formy - jednak to było tylko powitanie głównego gościa: króla cywilizacji rondla. Przyleciał najpotężniejszym statkiem, a jego lądowanie trwało 2 lata (złośliwcy twierdzą nawet, że zaczęło się dokładnie jakieś sto lat wcześniej - była to rzekomo kosmiczna odpowiedź na jakąś burdę pod Lipskiem). Ale gdy już wylądował - z pewnością zrobił wrażenie. Ogromny, okrągły budynek z pewnością nie budzi wątpliwości, z jakiej cywilizacji pochodzi, a jego wielkość godna jest tylko największych władców. Dziś, gdy jakikolwiek architekt czy historyk sztuki próbuje opisać jego konstrukcję, nie jest w stanie obejść się bez jakże charakterystycznych słów pochodzących ze słownika rondlowego, od dawien dawna zaadoptowanego już do wszystkich języków ziemskich. A więc opis budynku nie obejdzie się bez słów: kopuła, średnica, cylinder, walec  - a to dopiero powłoka zewnętrzna. Gdy jednak wejść do środka, dopiero widać królewskość budynku. Kilka sal owalnych wokół, i centralnie umieszczona ta najważniejsza: ogromna kopuła podparta 4 arkadami, które stanowią równocześnie główne wejście do niej. Istny pokaz królewskiego splendoru i majestatu. 
Świat, w którym proste nie istnieją
I brak tu jakichś malutkich saleczek, ilość pomieszczeń technicznych ograniczona została do minimum - w końcu nie bez powodu król przyleciał jako ostatni, a wszystkie techniczne potrzeby przyziemne zapewniają mu zgromadzeni wokół podwładni i ich statki. Jedynie silników nie dało się ukryć - dlatego zastosowano zupełnie inną konstrukcję, maskującą prawdziwe ich znaczenie. Gdy położysz się na środku hali i spojrzysz w górę - nad sobą dojrzysz współkoncentryczne kręgi. Tony statystycznego betonu - a jednak patrząc na nie masz wrażenie, że każdy z tych kręgów ledwo powstrzymuje się od ruchu obrotowego. 
Ten rzadki moment: silniki odpalone
Które z nich obracać się będą w tym samym kierunku co sąsiednie, które w przeciwnym co otaczające je - tego nawet dziś nie potrafi określić współczesna nauka. Ważne, że kiedyś jeszcze się rozkręcą na dobre, a statek godnie wzniesie się w kosmos. Co go powstrzymuje przed tych ruchem - czy tak mu się tu podoba, czy może zatrzymuje go jakaś nieusunięta awaria? Kiedy wystartuje w dalszą podróż? Trudno powiedzieć na podstawie powtarzanych raz na jakichś czas rozruchów silników... z pewnością jednak wiadomo, że czasem potrzebuje naładować swe akumulatory, aby ogromnym wydatkiem energii nadać swój intergalaktyczny komunikat. Czy jest to rozpaczliwe wołanie o pomoc, wezwanie do inwazji na bezbronną planetę - a może wręcz odwrotnie, zaproszenie na "domówkę pod gołym niebem", w tych sprzyjających okolicznościach przyrody i Wrocławia? Z pewnością jeszcze przyjrzymy się tym komunikatom... 

Trójgłowy ufok, źródło: L.U.C., teledysk do piosenki Kosmostumostów
Trój-głowy ufok wysiadł
i rzekł mimo woli:

cel to WROCŁAW- działacie z planem
wpadacie! Wpadacie- pozamiatane
a co ja tu widzę-twórczy nieład
wyczuwam aurę artystyczną
zdecydowanie warunki pasują na stację miedzygalaktyczną
Z Pergoli- wysyłam moc magnetyczną
na rynek zabiera gdy w gardle wyschło
zmysłowe Słowianki biją ranking-żyją miastem
hipnotyzują tańcem historyczny skansen istot
tyle na ile pozwoli nam czas
wydamy opinie popłynie do gwiazd
tu rynek promile wydziela dla mas
to dla nas paliwem nie minie to nas
te ludzie na loozie tu siedzą nad rzeką
zaburzeń nie czuje króluje tu beton
zrobimy tu burzę w kulturze
zanim inni przylecą nieznaną kometą

L.U.C, Kosmostumostów

niedziela, 12 maja 2013

Wrocławski alchemik, czyli poszukiwania bloggerskiego kamienia filozoficznego

Izba alchemika

Gdy zakładałem tego bloga, chciałem, aby jego rola nie ograniczyła się tylko do „odtwórczego” pokazywania miejsc już opisanych przez pisarzy czy reporterskiego relacjonowania imprez. Czymś twórczym, co chciałem dać Wrocławiowi miał być  nowy pomysł, który z czasem zalęgł by się w umysłach miasta stu mostów i z czasem stał się legendą równie znaną jak chociażby ta o mostku czarownic. Postacią taką miałby być wrocławski alchemik, i choć z pewnością po trosze byłoby to przecież odtwarzaniem starych historii (bo przecież w tak dużym mieście musiał już być jakiś alchemik), to jednak dodanie go do panteonu legendarnych postaci, nawet gdzieś mocno na uboczu od błogosławionego Czesława, byłoby niesamowitym osiągnięciem. I choć wiem, że osiągnięcie tak górnolotnego celu jest raczej wyczynem przewyższającym moje możliwości, to czas zacząć poczynić pierwsze kroki... a może przy okazji uda się odkryć jakiś bloggerski kamień filozoficzny?
Sala wejściowa średniowiecznej apteki
Poszukiwania alchemika najlepiej zacząć w aptece. Bo przecież nie dość, że korzystali oni z wiedzy farmaceutów próbując odkryć lek na wszystkie choroby czy miksturę wiecznego życia, to także ich odkrycia wspomagały także leczenie chorób. I choć często średniowieczne metody leczenia ludzi zakrawają na miano herezji i banialuków, to w zagubionych przekazach często można odkryć nie tylko wesołe ciekawostki, ale także zapomniane mądrości medyczne czy okoliczności dokonywania odkryć kluczowych dla współczesnej medycyny.
No dobrze, apteka – niby takie to proste, bo przecież każdy ma jakąś aptekę tuż za rogiem, ale alchemik w niej? W jednej z tysiąca sieciówek opanowanych przez współczesny plastik, z seryjnie produkowanymi szafkami na leki? Oczywiście że nie – i tu rozwiązaniem okazuje się muzeum farmacji.
Umiejscowione w miejscu dostępnym dla każdego, zwłaszcza turystów, odległe ledwo o 20 kroków od samego rynku, na ulicy Kurzy Targ 4, kryje mnóstwo pradawnych tajemnic. I choć zamknięte drzwi z domofonem nie zapraszają do odwiedzin, to zupełnie inne wrażenie spotyka odwiedzającego już po przejściu przez tą bramę do świata magii.
Smok apteczny
Ale ostrożnie, bo bramy tej pilnuje smok. No, co prawda nie wielki, nie wyrośnięty jeszcze, który z pewnością zmieściłby się w ludzkiej dłoni, to nie liczcie na ochronną moc szkła w którym jest zamknięty. Bo czyż jest dla smoka trudnością roztopienie kilkucentrymowej warstwy czegoś, co pod wpływem ognia zyskało swą krystaliczną formę?
Na szczęście jednak smoczątko, dla niepoznaki nazywane jaszczurką, w pełni ujarzmione jest przez miłą przewodniczkę muzeum, która to obszernie opowie o różnych pradawnych rytuałach farmaceutycznej magii. A naprawdę jest o czym posłuchać: o tym, jak to dopiero w XX wieku medycyna odkryła oczyszczającą siłę zawartą pod skórą tych „małych smoków”, o magicznych znakach pozwalających szybko rozpoznać naturę nawet nie znanych sobie leków, o sposobie przechowywania leczniczych ingrediencji tak, aby nie pozbawić ich właściwych im mocy. W tym wszystkim zabrakło mi jedynie powitalnej degustacji leczniczej mikstury, dobieranej przez aptekarza do konkretnego pacjenta. No i  to ciągłe uczucie, jakbyś ktoś gdzieś z góry podsłuchiwał, ba, może nawet obserwował moje poczynania.
Magia szkła
Jakby przeczuwając moje intencje (choć wtedy jeszcze nie zdążyłem powiedzieć, że jestem autorem tego bloga), zaraz po izbie powitalnej prowadzony jestem do podziemnej izby alchemika. A wokół mnie wszędzie suszone zioła, retorty, probówki, kolby, itp. Słowem: pomieszczenie pełne magii szkła. Tak, tak, magii – tej, z której współczesne leki pakowane w plastikowe buteleczki zostały brutalnie obdarte. Sentymentem darzę ten najpopularniejszy w czasach mojej młodości materiał opakowaniowy, który dziś jest coraz bardziej wypierany ze świata. Ktoś powie, że te szklane narzędzia to raczej domena współczesnej chemii – ale skąd się ta chemia wywodzi jak właśnie nie z czarów alchemików?
Oczywiście, jest czaszka. No bo jakże to, pracownia alchemika bez czaszki? Nie godzi się, nie godzi, więc ten jakże oczywisty rekwizyt można tu odnaleźć. I posłuchać o gusłach z nią związanych. Każdy z nas wie, że czaszka ma za zadanie chronić nasz mózg – ale czy na pewno tylko przed urazami mechanicznymi? Czy może także przed starającymi się go opanować demonami? Dlatego już wtedy podejmowano się operacji trepanacji mózgu. Dodajmy, że pacjent po takiej operacji potrafił przeżyć nawet kilkanaście lat, co biorąc pod uwagę fakt, że zabiegowi takiemu nie był poddawany raczej jako dziecko, daje normalną jak na ówczesne czasy długość życia. Czy dożyłby sędziwego wieku mając w głowie nadmiarową dziurę którą wtargnąć do wnętrza mogły demony? Tego nie wie nikt...
W chacie babki-zielarki
Kolejną, po pracowni alchemika, była izba babki-zielarki, wioskowej znachorki, która  używała równie magicznych sposobów żeby leczyć biednych chłopów. Skruszone źdźbło trawy, wysuszone łąkowe badyle, czasem jakiś składnik któremu lepiej się nie przyglądać (a już źródła jego pochodzenia w ogóle lepiej nie znać, bo się okaże że to np. oko nietoperza czy rechot ropuchy zbierany w porze duchów). Do tego kilka magicznych rytuałów, przy trudniejszych przypadłościach trochę pary z gara – i jest magiczna mikstura, która może uratuje człowieka, jeśli choroba jeszcze zbyt mocno go nie złożyła.
Magiczne ingrediencje babki-zielarki
Magii w muzeum farmacji jest jeszcze wiele, pojawiają się wzmianki o wciąż tajemniczej dla nas loży wolnomularzy. Mimo rozwoju komputerów, plastiku i mnóstwa innych wynalazków oddalających nas od czasów wiedźm i czarowników, wciąż jeszcze część tej magii działa. Ostatnie pomieszczenie które odwiedzam, to szafa z eksponatami leczniczymi, które wciąż nie pozbawione są swej mocy. Choć w przypadku niektórych z nich, magię udało się wyjaśnić naukową analizą, usystematyzować (jak ma to miejsce chociażby w przypadku miodu) to są też eksponaty, których moc została naukowo udowodniona, lecz wciąż niewytłumaczona. Już nie tak silne jak dawniej, wciąż jednak swą mocą wspierają leczenie pewnych chorób, czasem nawet tam, gdzie współczesna medycyna sobie nie radzi. Kolorowe wstążeczki, kasztany trzymane pod poduszką – wszystko to na swój magiczny wciąż działa, choć nie tak mocno jak kiedyś i lepiej używać tych metod jako uzupełnienie nowoczesnych pigułek.
Pradawny podręcznik farmacji
To tylko część rzeczy, o których dowiedziałem się słuchając przewodniczki. Gdzieś po drodze były chociażby czarownice z Salem. Z pewnością wiedza przewodniczki – to także znikomy ułamek mądrości średniowiecznych alchemików. Zapraszam więc was do świata pradawnej magii, gdzie ołów zamieniał się w złoto. A studentów, którym za ciężko nosić grube książki i przerzucają się na jakieś nowomodne czytniki elektroniczne zachęcam do spojrzenia, jak (nietypowo z naszego punktu widzenia) wyglądały kiedyś księgi do nauki farmacji.
Do tematu muzeum jeszcze będę wracać, bo pewne ciekawostki, także z pogranicza RPGów czy science-fiction, zostawiłem sobie na specjalne okazje.

Informacje praktyczne:
Adres: Kurzy Targ 4
Wstęp: bezpłatny
Godziny zwiedzania:
                wtorek, środa, piątek: 10-15, 
             
                                       czwartek: 12-17. 
             
W weekendy i poniedziałki muzeum nieczynne.



środa, 24 kwietnia 2013

Zombie przybyły autobahnem z Poznania

Autobahn nach Poznań – u Ziemiańskiego droga którą płynęły do rajskiego Wrocławia wszelkie źródła zaopatrzenia z rolniczego Poznania, droga która dopiero po apokalipsie miała nabrać charakteru autostrady. Dziś ta właśnie droga nabrała fantastycznego wymiaru w zupełnie nowy sposób. Tak jak w opowiadaniu wrocławskiego pisarza droga ta musiała być broniona przed rozpadającymi się popromiennymi mutantami, tak dziś stała się trasą którą przybyły bliskie rozkładu zombie.



Dead Island Triptide bronione przez zombie
Pozbawione ludzkiego ciepła, o bladym kolorze skóry, poznaczone niezabliźniającymi się od lat ranami wypełnionymi dawno już zakrzepłą krwią, potwory przybyły dziś do Wrocławia. Nażarte mózgami mieszkańców, a więc i strachami przed ulicznymi korkami, do centrum wolały jednak dotrzeć tramwajem.
I właśnie tam je spotkałem. Para zombie, ona i on, wychodziła właśnie z przejścia na Świdnickiej. Mimo iż martwi, radośni swą bliskością, pod pachą targali krwistoczerwony pakunek. Swym niezdarnym krokiem wspięli się prowadzącymi z przejścia schodami aby wejść na Świdnicką. Tu, umęczeni, wkrótce musieli przystanąć, co wykorzystałem robiąc im zdjęcia. Ale spróbuj ruszyć ustawionego pudełka, ustawić je w korzystniejszym świetle – od razu zaczynali warczeć niż dzika wilczyca broniąca swych małych. Więc może lepiej nie ryzykować zakażenia?

A choćbym kroczył świetlistą doliną,
Słońca się nie ulęknę
Cierpliwie czekałem, aż ruszyli dalej. Ona, i on. Obydwoje ubranie znacznie skąpiej, niż wynikało to z ciepłego słońca. A właściwie, w ubraniu idealnie pasującym do pogody – nie uwzględniając licznych przypadkowych dziur w zniszczonej odzieży.
I ruszyli dalej, przez wrocławski rynek, wzbudzając wśród przechodniów zarówno strach, jak i zaciekawienie. Jedni starali się trzymać jak najdalej od nich, inni podchodzili by zrobić im zdjęcia.


Kierunek: CD - Action!!!
Aż zniknęli w jednym z rynkowych przejść. Ich celem była klatka numer 6. Jakoś poradzili sobie z drzwiami, schody okazały się większym wyzwaniem. Próbowali co prawda skorzystać z windy, jednak niezdarne palce uparcie nie mogły poradzić sobie z przyciskiem.











Ej, no weź, jak fleja wyglądasz,
popraw ty sobie tą grę
Więc pozostały schody. Drakoński wysiłek – lecz cóż czynić, misji dokonać trzeba. Misji niesienia wizji Martwej Wyspy wśród narodów. Bo dziś był ich dzień, dzień Zombie, i dziś Wybrańcy roznosili swe tajemnicze przesyłki po całej Polsce. Pudełka nowej gry, śmiertelnego wirusa który poprzez wirtualną zabawę miał zarażać umysły Żywych.
Czemu trafiło im się fantastyczne miasto, Wrocław? Zapewne zadecydował ślepy los. Jednak byli z tego powodu szczęśliwi. Innym trafiły się centrale serwisów internetowych, które z pewnością rozniosą pierwszą falę Zarazy i o nich będzie najgłośniej, lecz te newsy z pewnością szybko zostaną zastąpione nowszymi, i nie pozostanie po nich nawet zero-jedynkowy ślad. Jednak im trafiło się CD-Action, siedziba wrocławskiego wydawnictwa zajmującego się właśnie grami. I o ich przesyłce napiszą na Papierze, który pozwoli jej przetrwać poprzez wieki. Bo przecież już wkrótce nikt nie będzie w stanie pisać nic więcej w świecie opanowanym Zarazą...






9Kier, redaktorka CD-Action, broni się przed zombie
W środku też nie było łatwo. Najpierw kolejne drzwi, które nie chciały się otwierać. I redakcja, która nie wiedziała o co chodzi. No, ale jak im wytłumaczyć, skoro oni warczącego nie rozumieją? Sami porozumiewają się jakimś skomplikowanym językiem, który w tysiące różnych dźwięków obfituje, a prostego języka składającego się z kombinacji 3 różnych warknięć nie rozumieją? Wyciągnięcie rąk przed siebie i sympatyczne powiedzenie „wrr-wrrrr-wr” zostało opacznie zrozumiane – jedna z redaktorek myśląc, że to atak na nią zaatakowała i rozpętała się straszliwa walka. Z nich wszystkich, jej było najbardziej szkoda.
9Kier, jak ją nazywają, przecież organizatorka wielu akcji w ramach Wielosferu – i akurat na nią musiało trafić. No cóż, może pójdzie w ślady pratchettowskiego Rega Shoe i za kilka godzin obudzi się niczym zombie? No cóż, tylko jej tego życzyć, stanie się jeszcze bardziej fantastyczną dziewczyną. Ale dzięki niej chociaż reszta zrozumiała, że TE warknięcia miały w ich języku znaczyć: „bierzcie, to dla was”. Teraz tylko to muszą uruchomić i napisać dobrą recenzję. Dobrą lub rewelacyjną, bo przecież wiadomo, że o tej grze nie da się napisać kiepskiej recenzji.

Ona, i On; dwójka Wybrańców. Jeszcze tylko te piekielne schody, i mogli usiąść przy fontannie. Nareszcie nadszedł czas na sielankę i romantyczne rozmyślania o wspólnym życiu wśród Żywych. Tak, tak, wśród Żywych, tu było ich miejsce.

Bo przecież imię ich było 
Nieumarli...
Ona i On... Nieumarli

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Człowiek w którym skreślono zło

Nawet lampy starały się ułożyć w imię jednego
z bohaterów wykreowanego w Kłaumcy

Internet co rusz obiegają wysypy obrazkowych mądrości mówiących, że zło jest z natury wpisane w c-zło-wieka. Jest to temat tak skrajnie powtarzany, że z obawy o dobro psychiczne społeczeństwa kolejne powielanie tego pomysłu powinno być karane z pełną surowością praw autorskich.
A jednak na kolana powaliło mnie kiedyś zdjęcie dziecięco radosnego Jakuba, który odkrył jakże oczywiste drugie, głębsze dno tej znudzonej prawdy. Że co pozostaje, gdy z człowieka usuniemy zło? A no ćwiek pozostaje, a że obecnie mało kto już pamięta pierwotne znaczenie tego słowa, to trzeba napisać, że Ćwiek pozostaje.
Zdjęcie pokazywało jakże charakterystyczne dla niego stany upojonego radością, przerośniętego, choć niedorośniętego jeszcze dziecka w wieku lat 30. I gdybym miał go oceniać według klasycznych zasad obowiązujących nasze społeczeństwo, to ciężko go ocenić pozytywnie. Bo przecież w tym wieku wypadałoby już dorosnąć, bo przecież nie wypada ubierać się jak „wyrzutek społeczeństwa” (czyt. w skórę nabijaną ćwiekami), baaa, jeszcze tak usilnie taki brak kultury promować...
Lecz chociaż jestem osobą wychowaną w miarę według wspomnianych „klasycznych zasad”, to jednak czasami budzi się we mnie to wyrodne „w miarę”. No właśnie, bo przecież subkultura metalowa to jednak częściej całkiem porządni ludzie, którzy po prostu nie lubią przelandrynkowanego życia, którzy czasem muszą oddać upust swym emocjom (i którym wychowanie nakazuje to zrobić w sposób kulturalny i nie przeszkadzający społeczeństwu – z tym drobnym nieporozumieniem, że społeczeństwo nie potrafi tego zrozumieć i wytyka odmieńców).
Mamusiu, ale ten zły pan bazgra po twojej ulubionej książce 
I właśnie do tej kategorii ludzi „porządnych w sposób dla innych niezrozumiały” muszę zaliczyć Jakuba Ćwieka. Wychowany na Metalice i Nirvanie, ubrany oczywiście w skórę i stonowaną koszulkę AC/DC... wbrew stereotypom człowiek wykształcony, obyty z literaturą, sztuką, baaa, kulturoznawca przecież, nawet dyplomowany. Człowiek, który umie wspaniale opowiadać, który to swą opowieścią pozwolił mi wyobrazić sobie, na czym polegał urok średniowiecznego barda – bo gdy pierwszy raz usłyszałem Ćwieka na DF-owej prelekcji, to tak sobie właśnie wyobraziłem wspomnianego barda. I pal licho, że chyba tylko ćwierć prelekcji wyszło mu na zadany temat, ważne było to, jak opowiadał. A że prelekcja zdaje się miała być o tym, jak pisać książki – no cóż, to przecież prezentując taki pokaz kwiecistej przemowy, dał przecież lekcję jak ciekawie używać swego ojczystego języka.
Co do oceny jego książek... no cóż, Kłamcę (cz. I) dziś już ciężko nawet na allegro dostać, a od dwójki zaczynać nie będę. Uhonorowana nagrodą im. Janusza Zajdla„Bajka o trybach i powrotach” jest co prawda świetna, ale jakoś internet dziwnie przemilcza tą część jego twórczości. Chłopcy – no cóż, nigdy nie przepadałem za Piotrusiem Panem, więc i pozostający w tym klimacie Chłopcy też mi nie bardzo podeszli, a więc i po Dreszcza raczej chętnie nie sięgnę. Pozostanie mi zachwyt nad bardzim talentem Ćwieka-opowiadacza, choć wierząc w jego prawdomówność w tej kwestii wolę żeby to pozostał bard opowiadający niż śpiewający.
Co do spotkania autorskiego... spora część mi gdzieś umkła w euforii robienia zdjęć. No cóż, grafik który zrobił nam to świetne logo na górze poprosił mnie abym posłużył jako (pół)oficjalny fotograf. No to trzeba się było postarać, a warunki oświetleniowe zapewnione przez wrocławskim empik nie były sprzyjające. Baaa, gdy spoglądam na zdjęcia z innych dreszczo-spotkań to mam wrażenie, że Wrocław jako jedyny się nie postarał – ale wbrew rzuconej rok temu przez Ćwieka opinii, że zdjęć pod światło się nie robi, to chyba jednak wyszły całkiem znośne.
Coś tam jednak się nasłuchałem. Po pierwsze, niestety powoli Ćwiek dorasta. Z młodego, pełnego radości chłopca powoli budzi się naiwny, gniewny wojownik, który chce walczyć o „lepszy świat”. I aż mi się nie chce podsumować wątków politycznych i kościelnych, które poruszył Jakub – choć z większością się zgodzę, to jednak pozostaje pytanie: po co rozpalać stosy? Żeby spłonęły i zadymiły atmosferę? Bo herezji, jak pokazuje historia, nie spalisz, ona zawsze się uchowa...
Nie no, człowieku, czy ty naprawdę zadałeś takie pytanie?
Co do ciekawszych tematów poruszonych przez Jakuba, to chociażby dyskusja o książkach już wydanych. I te kąśliwie, w sposób pełen ironii przeredagowane przez Jakuba pytania zadawane przez prowadzącego... no cóż, jeśli nie były one wcześniej uzgodnione z autorem, to tylko spokojnemu i radosnemu podejściu prowadzącego można zawdzięczać, że nie skończyło się awanturą równie karczemną, jak dyskusja o Smoleńsku, zwłaszcza, że pytający swą (miejmy nadzieję, udawaną) niewiedzą mógł co najwyżej rozdrażniać autora.



Co jeszcze? A no o planach wydawniczych. Że fani Chłopców mogą oczekiwać kolejnej części, że świeżo wydany Dreszcz też będzie kontynuowany, że jeśli chodzi o Kłamcę, to akurat nikt nie kłamał i kontynuacji nie będzie jak zostało to zapowiedziane w czwartej części. No, i że autor nie rozumie, czemu przyzwyczajeni do jego stosunkowo krótkich książek czytelnicy mogą być oburzeni „zbyt małą ilością stron” w przypadku książki, która ma ich akurat więcej niż zazwyczaj. Acha, i że Ćwiek jest jednym z tych nielicznych autorów, którzy kolejne książki, choć krótkie, to za to dosyć często wydają, i nie będzie charakterystycznego dla wielu autorów długotrwałego, czasem przeciągającego się w nieskończoność wyczekiwania na kolejną część.
W kolejce po autograf Ćwieka
Będzie też coś innego. Coś, co niektórzy autorzy piszą u szczytu swej sławy, a co Ćwiek chce napisać wcześniej: poradnik dla początkującego pisarza. Jak słusznie zauważył Jakub, te pisane przez zbyt doświadczonych autorów, często są poradami od osób, które już dawno zapomniały, jak zaczynały, które są już na zupełnie innym stadium rozwoju niż ich odbiorca, które przeskakują ten początkowy etap pisania. Dlatego Jakub nie chce pisać poradnika jak dojść do szczytów sławy – to raczej ma być książka, jak od samego zera dojść do momentu, na którym Ćwiek jest teraz. A niech sobie potencjalny czytelnik oceni, czy to jest to, co chce kiedyś osiągnąć...
Na koniec, część która dla niektórych fanów jest jedynym powodem przyjścia na spotkanie: autografy i podpisywanie książek. Dla niektórych autorów to w zasadzie żmudny obowiązek – ale nie dzieje się tak w przypadku Ćwieka. Karmiony swą sławą i zachwytem rozkochanych fanek, dopiero teraz nabiera prawdziwej energii i humoru. Nie ma już miejsca na złośliwość, jest tylko radość, humor i żart. Najwspanialsza natura Ćwieka – mały, radosny chłopiec, który chciałby się tylko bawić...  

środa, 17 kwietnia 2013

Dawno, dawno temu na planecie Tatooine...

Star Wars Matrioszki

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce ... z pewnością tak właśnie będzie mógł Wedge będzie mógł opowiadać swym wnukom o swojej wspaniałej prelekcji o tym, jak to Disney opanował zarówno jasną, jak i ciemną stronę Mocy. Na szczęście trzeci już z kolei wrocławski konwent gwiezdno-wojenny odbył się całkiem blisko domu, a i kwestie jego terminu nie wymagały podróży w czasie, więc w sobotę skierowałem się do leśnickiego zamku.



Coś dla kobiet, czyli galaktyczne ciuszki

Trójka pilotów rebelii
O tym, że Gwiezdne Wojny to tematyka popularna nie tylko w wąskim gronie "nerdów" wiedziałem już wcześniej, jednak zainteresowanie konwentem zaskoczyło zarówno mnie, jak i zapewne organizatorów. To co działo się na zamkowych korytarzach przeszło chyba wszystkie najśmielsze oczekiwania, co akurat nie spotkało się z moim zadowoleniem, bo na parterze nie dawało się nigdzie przejść, a już robienie zdjęć w galerii w ogóle nie miało sensu z powodu włażących w kadr tłumów. Nie pozostawało nic innego jak zadekować się na którejś prelekcji. I choć moda także gwiezdno-wojenna to nie jest to, co interesuje przeciętnego mężczyznę, to trzeba przyznać prelegentce, że ogrom włożonej pracy sprawił, że nawet mnie zainteresował ten zapowiadający się nieciekawie temat. Już pomijając nawet ciekawostki co do zasad doboru stroju, w stylu dlaczego dany bohater ubierał się tak a nie inaczej czy statystycznie, co ile sekund księżniczka Leia zmienia swój ubiór i jak na tym tle wygląda i jak na tym tle wypada Han Solo, to naprawdę ogromne wrażenie robiły przygotowane szkice strojów galaktycznych, często tworzone na podstawie szczątkowych opisów w książkach.

Wpływ ceny odkurzacza na strój klona

Gwiezdny łowca nagród na tle komiksu Przemysława Truścińskiego
Potem to, co interesowało mnie najbardziej - tajniki tworzenia kostiumów. I choć wciąż nie mam zamiaru tworzyć własnego, to na szczęście na prezentacji pokazane było to, czego brakuje mi na blogu Svena Jokssona - szczegółów technicznych wykonywania poszczególnych elementów. Tak więc było o używanych materiałach, o obróbce i doborze plastiku, o tym jak cena odkurzacza wpływa na strój szturmowca i z jakimi fachowcami trzeba się zaprzyjaźnić, bo pewnych rzeczy raczej nie wykona się w domu. Oczywiście było też o farbach, dlaczego nie należy robić kostiumu w domu, i wielu istotnych problemach związanych z przygotowaniem stroju. No i o tym, jak to dbałość o szczegóły ujawnia pewne niedoskonałości filmu - już pierwsze próby odtworzenia komputerowo wygenerowanych klonów ujawniły, że ich stroje tak bardzo ograniczają ruchy, że praktycznie niemożliwa jest walka w takim stroju.

Moonwalk szturmowców i małego Jody

Moonwalk małego Jody
A potem było to, co miało okazać się główną atrakcją - przedstawienie "Zemsta Sithów". Po przedstawieniu zaprezentowanym ponad dwa lata temu na poprzednim Tatooine, spodziewałem się naprawdę wspaniałego, kabaretowego wystapienia. Niestety,  choć wykorzystano oryginalną koncepcję muzyczną przedstawienia, tym razem  okazało się ono  ciągiem pojedyńczych gagów, na poziomie skierowanym do dzieci czy innego prostego, nie wymagającego widza. Do tego dorzućmy problemy techniczne (słabe nagłośnienie, aktorów ledwo było słychać w pierwszych rzędach, nawet gdy akurat dzieciaki siedzące na przedscenie nie raczyły głośno podniecać się piosenką "Ona tańczy dla mnie") i raczej nie powstaje zbyt pozytywny wizerunek przedstawienia. Choć mimo wszelkich wpadek, w pamięci na długo pozostanie wspaniały wizerunek szturmowców i małego Jody tańczącego w rytm muzyki Michaela Jacksona. Aha, no i innowacyjna technologia tworzenia napisów 3D.
Radość zwycięstwa
Ewenementem tegorocznego konwentu okazał się konkurs na amatorski strój gwiezdno-wojenny. I trzeba przyznać, że poziom tworzonych strojów zaskoczył samych organizatorów, a niektórych uczestników wręcz natychmiastowo zwerbowano by do Rebellegionu czy 501-ki, jednak na przeszkodzie stanął wiek. Choć żaden z uczestników nie potrafił opisać swojego stroju ani kryteriów wyboru postaci tak doskonale, jak zrobiła to mistrzyni Zula na konwencie Love4 (i jedynie jawy mogły tłumaczyć się problemami językowymi), to naprawdę kostiumy robiły wrażenie. Wyróżnić trzeba kostium R2D2, który w połączeniu z pilnującymi go dwoma rycerzami Jedi zasłużył na główną nagrodę. To tylko dzięki niemu mała dziewczynka, mimo przebywania na wózku (chyba złamanie nogi) nie została pozbawiona frajdy wystąpienia w konkursie wraz z rodzeństwem. 
Mały Luke Skywalker na tle innych uczestników cosplayowego konkursu
I tylko szkoda, że ze względu na godzinę, część cosplayowców których widziałem rano nie dotrwała do konkursu, więc teraz żałuję, że części przebierańców nie wyłuskiwałem z tłumu i nie robiłem im zdjęć od razu. Z takich "utraconych zdjęć" największe wrażenie zrobiło na mnie dorosłe wykonanie księżniczki Lei - mimo zastosowania prostych środków (odpowiednio dobrana, biała sukienka - albo trochę dłuższa bluzka, fryzura w charakterystyczny, "kręcony kok") skojarzenia z pierwowzorem było wręcz oczywiste.


Gdy słońce zachodzi za horyzontem

Szachy jako kosmiczna gra wojenna
Gdy skończyło się przedstawienie i konkurs strojów, słońce już powoli zachodziło za horyzontem, a konwent zbliżał się ku końcowi. Nawet największych fanów gwiezdnych wojen powoli brało zmęczenie, a niektóre sale już dawno opustoszały z powodu braku atrakcji. Jednak wciąż jeszcze można było spotkać ludzi prawdziwie napędzanym Mocą, bo czym innym daje się wytłumaczyć entuzjazm Wedga mówiącego o disneyowskiej przyszłości Disneya? No cóż, sam z obawą patrzyłem na zakup podobno podupadającego już imperium Georga Lucasa, obawiając się przerobienia Dartha Vadera na jakąś przypominającą Myszkę Miki parodię, jednak Wedge wyjątkowo optymistycznie przedstawił zupełnie inną wizję. I choć to praktycznie predykcja nie wiele lepsza od wróżenia z fusów, to i tak pewne jest, że zamiast katastrofy czeka nas spektakularny sukces. A nawet jeśli jednak wyjdzie katastrofa - to z pewnością będzie to katastrofa spektakularna, że każdy, dosłownie KAŻDY fan gwiezdnych wojen powie: TAK, tak właśnie to miało wyglądać, tego właśnie oczekiwałem. Baaa, zapewne tak właśnie powie każdy fan Star Treka, który jeszcze dziś z bezzasadnym uporem maniaka bezmyślnie powtarza " Starwarsowiec twój wróg, Starwarsowiec twój wróg". No cóż, o tej prelekcji mogę powiedzieć tylko jedno, parafrazując wielokrotnie powtarzaną przez autora sentencję: Wedgu pokazał nam, jak należy prowadzić prelekcje. I chyba muszę ją uznać za najlepszy punkt konwentu
Małe jawy na pustynnej Tatooine
Wydawałoby się, że to już koniec, że ile może człowieka dobrego spotkać w ciągu jednego dnia, ile atrakcji można spotkać w tak krótkim czasie? No tak, ale tam w planie jeszcze coś jest, jakaś gwiezdnowojenna technologia. Więc jakże to wypadałoby mi odpuścić prelkę o  robotach i droidach? No więc, oprócz poznania robotów które w obecnych czasach nie zawsze okazują się mocno predykcyjnym science-fiction a otaczającą nas rzeczywistością (jak chociażby roboty medyczne wykonujące operacje medyczne) dowiedziałem się ciekawostki dotyczącego samego słowa droid. Humanistycznej ciekawostki, żeby było ciekawiej, choć przecież chodzi o słowo raczej pochodzące z działki inżynieryjnej.Bo choć odrzucając dwie początkowe litery z rzadko używanego nawet wśród robotyków słowa android (oznaczającego dowolnego robota humanoidalnego) George Lucas nie wykazał się specjalną kreatywnością, to jednak słowo "droid" zostało zastrzeżone w urzędzie patentowym i nikt nie ma prawa go używać w produktach komercyjnych bez zgody Lucasfilmu. 

Gwiezdno-wojenne hulanki

Star Wars - zestaw kuchenny 
Podobnie jak i na poprzednim konwencie nie obyło się bez ciekawostki. Pamiętacie pijaczków spod leśnickiego sklepu, którzy (w niekoniecznie pijackim zwidzie) zobaczyli Dartha Vadera, a nawet usłyszeli jego sapanie, które w ciemności rozpraszanej jedynie przez słabą lampę musiał brzmieć wyjątkowo przerażająco? Tym razem gwiezdno-wojnowcy nie okazali się czynnikiem sprzyjającym zostaniu abstynentem, raczej wręcz odwrotnie, okazali się ofiarą nałogu. A konkretniej pijakiem okazał się przesympatyczny robocik R2D2. Jak mawia pogłoska, aktor odgrywający rolę uwielbianego przez wszystkich droida często korzystał z zacisza swego "gabinetu" spożywając w trakcie pracy w swoim oklejonym "typowo męskimi plakatami" zamknięciu mocniejsze trunki. To teraz wyobraźcie sobie, jakie musiało być przerażenie pozostałej części filmowej ekipy, gdy na pukanie do stojącego w słuńcu Tunezji metalowego, zamykanego od środka na śruby blaszanego kostiumu nie było żadnej reakcji? Na szczęście, po kilkugodzinnym "odpoczynku" w cieniu, wytrzeźwiały aktor się odezwał...  
Darth Maul na tle komiksów Przemysława Truścińskiego

środa, 10 kwietnia 2013

Cytat na 10 kwietnia...

Dziś wyjątkowo inny cytat. Nie o Wrocławiu, nie napisany we Wrocławiu, ale o patriotyźmie. Choć w trochę innym ujęciu niż u Ziemiańskiego czy Szmidta...

- Czy śpiewałeś kiedyś hymn państwowy?
- Och, wiele razy.
- Ale nie tak oficjalnie.
- Znaczy, żeby pokazać że jestem patriotą? Na bogów, nie! To byłoby... dziwaczne - uznał kapitan.
- A jak jest z flagą?
- No oczywiście, codziennie jej salutuję.
- Ale nie wymachujesz nią ani nic? - upewnił się major.
- Chyba parę razy machałem taką papierową, kiedy jeszcze byłem mały. W urodziny Patrycjusza, czy coś takiego. Staliśmy na ulicy, on przejeżdżał, a my krzyczeliśmy "Hurra!".
- A potem już nigdy?
- Nie, Clive. - Kapitan był trochę zakłopotany. - Bardzo bym się zaniepokoił, gdybym zobaczył człowieka, który wymachuje flagą i śpiewa hymn. To coś, co robią cudzoziemcy.
- Naprawdę? Czemu?
- My nie musimy pokazywać, że jesteśmy patriotami. [...] Nie warto robić zamieszania, by się przekonać, że jesteśmy najlepsi. My to wiemy.
Terry Pratchett, Straż nocna, str. 250-251


Na barykadach sierżant Sam Vimes (a właściwie może John Keel) pilnuje, aby nie rozpętało się piekło. I choć uważam, że czasem trzeba   swej ojczyźnie, , jak kobiecie, powiedzieć "Kocham cię", to jednak nie podoba mi się corocznie rozpętywane piekiełko i polityczna szopka. Może to już czas zakończyć wojnę polsko-polską, zanim liczba ofiar śmiertelnych będzie większa od 96?