poniedziałek, 6 stycznia 2014

Orszak Trzech Króli, czyli siła nowej tradycji

Orszak Trzech Króli we Wrocławiu
Orszak Trzech Króli we Wrocławiu
Na Orszak poszedłem z przyzwyczajenia. I z sentymentu – bo przecież od pierwszego po 50 latach dnia wolnego z okazji Epifanii istnieje ten blog. Co prawda z powodu kościoła na Karłowicach odpuściłem sobie pierwszy wrocławskiOrszak Trzech Króli, ale na drugim i trzecim już byłem. Więc nie wypadało by nie być na czwartym...
Do tej pory wrocławskie święto Objawienia Pańskiego zawsze kojarzyło mi się z takim przejmującym ziąbem. Nie, nie jakieś -5°C czy nawet -10°C, bo na takie łatwo się ciepło ubrać. Mówię raczej o tych plus kilku stopniach, połączonych z ogromną wilgotnością, takich, że ciepło od razu przejmuje człowieka na skroś, a na zewnątrz nie wychyli nosa nawet diabeł. Ale nie w tym roku... jeszcze tuż przed wyjściem z domu radośnie świeciło wiosenne słońce (tak, tak, w styczniu wiosenne słońce), któremu chyba jednak głupio się zrobiło z tego powodu i trochę osłabło na sile do samego rozpoczęcia pochodu. Wciąż jednak ciężko by mówić o zimnie, czy nawet chłodzie...

Ciepło, cieplej, gorąco... czyli ładną wiosnę mamy tej zimy

Anioł Zagłady wypatruje wrogów we Wrocławiu
Przyszły Anioł Zagłady
już wyszukuje sobie wrogów
Wydawałoby się, że wyższe temperatury będą sprzyjały jakości samego orszaku. Już nie trzeba tak kombinować, żeby strój był ciepły-ciepły a równocześnie był przebraniem. Na cieńszą kurtkę łatwiej narzucić jakiś klimatyczny płaszcz czy czarny worek jako przebranie diabła. O słodka Naiwności, jakże się myliłem wysuwając tak pochopne wnioski... już czoło Orszaku zapowiadało, że lepiej niż w zeszłym latach nie będzie, raczej wręcz odwrotnie. Już trzej rozpoczynający Orszak heroldowie dawali do zrozumienia, jakiego poziomu spodziewać się po tegorocznej paradzie. Chociaż wszyscy trzej mieli obowiązkowe gwiazdy, to jednak dwaj z nich ubrani w zwykłe, współczesne ubrania codzienne i tylko jeden przebrany był w pasterski kożuszek. Potem nie było lepiej: wśród idących w orszaku przeważały „współczesne tłumy”, które do Orszaku zapewne zostały przyłączone z racji „bycia kimś ważnym w organizacji”. Ledwo gdzieniegdzie przebijały postacie niewiast ubranych w białe, anielskie szaty. I nie, że nie było afrykańskich czy azjatyckich wojowników przynależnych armiom poszczególnych mędrców. Jeżeli ktoś doczekał się końca korowodu, z pewnością zauważył 3 większe grupy młodzieży przebranych w odpowiednie stroje. Szkoda tylko, że organizatorzy chyba dla niepoznaki skutecznie postarali się ich zasłonić kilkoma tabunami ludzi ubranych jak zwykli, szarzy przechodnie...

Herod i jego świta w Orszaku Trzech Króli
Herod i jego świta gotowi na przybycie Dzieciątka


Diabły czarne i kudłate

diabeł czarny i kudłaty
I będę cię wiódł na pokuszenie... 
Tym, co najbardziej bawiło mnie na poprzednich edycjach Orszaku, były diabły. Wesołe, rozradowane, w co raz to nowy sposób przekonujące do zmiany planów. A może to na zakupy do galerii (zapominając że przecież dziś wszystko zamknięte), a może to iść do domu zamiast moknąć na deszczu i mrozie (no właśnie, jakim deszczu, jakim mrozie?), a może pójść do pracy (no, ale jak, skoro w fabryce nie zaczęli jeszcze pracy po Nowym Roku). Słowem, no chociażby człowiek chciał stanąć po ich stronie, to się nie dawało. A czy chciał? Raczej mało przekonywujące tegoroczne diabły były. Od kiedy nauczyły się korzystać z dobrodziejstw wynalazku Gutenberga (czyli od poprzedniej edycji), diabły uparcie ograniczają się do rozdawania ulotek i bardziej symbolicznych niż spektakularnych walk z aniołami. I chociaż teoretycznie bliżej im przez to do Crowleyowskich metod masowych, to w kwestii zaangażowania i siły przekonywania diabły bardziej zbliżyły się do tradycjonalistów Hastura i Ligura. A szkoda, bo właśnie diabły mogły być tym, co dodaje pratchettowskiego smaczku Orszakowi.

Noworoczne postanowienia


Czyżby anioły też przedstawiły swoje postanowienia noworoczne?
A więc to już czwarty Orszak Trzech Króli we Wrocławiu. Tym samym zaczyna się czwarty rok działalności bloga. Obniżający się poziom korowodu natchnął mnie do pewnych przemyśleń. Dał do zrozumienia, że choć liczą się magiczne cyferki popularności, to jednak prowadzą one do niebezpiecznej pułapki. Do pułapki zaniedbania i kreowania coraz gorszego produktu. Choć Orszak Trzech Króli parokrotnie przebił nie tylko zeszłoroczny wynik popularności, ale i oczekiwania organizatorów, to ciężko mi go ocenić za udany pod kątek paradności. Zamiast zmierzać w kierunku brazylijskich karnawałów (tylko trochę bardziej ubranych, bo to przecież orszak kościelny :), raczej przypominał on jakiś więc związkowy, tylko nawet transparentów było mało. Czy to nie takie małe ostrzeżenie, żeby w nowym, 2014 roku, trochę więcej czasu poświęcić jakości wpisów? Zwłaszcza, że z natłoku obowiązków służbowych niestety w tej kwestii zauważam jakieś zaniedbania ze swojej strony w ostatnim roku... miejmy nadzieję, że w tym roku uda się to jednak nadrobić :)

Trzej Królowe na wrocławskim rynku
Pochód zamknęli oczywiście Trzej Królowie zwani także Mędrcami lub Magami

sobota, 28 grudnia 2013

Gdzieś na smoczych pustkowiach

Sweet-focia przed filmem 
A więc stało się! Nazgule, gdy tylko dowiedziały się o hobbitach korzystających z ich siłowni, postanowiły doprowadzić do konfrontacji. Premiera nowej części hobbita była ku temu okazją. Bo przecież jak tu doprowadzić do wielkiej bitwy między siłami Śródziemia i Mordoru tak, aby zwykli ludzie nawet tego nie zauważyli? No właśnie, premiera wydawała się idealną okazją, bo przecież wiadomo, że przecież przy takich wydarzeniach często pokazują się ludzie przebrani w stroje zbliżone do filmowych. Wśród takich jakże prosto byłoby się skryć Nazgulom czy hobbitom.
Bo nigdy nie wiesz, kto wróg, kto przyjaciel
Więc zebrali się hobbici, krasnoludzi, orkowie, elfy... razem setka z okładem woja wszelkich formacji. I z pewnością spięli by w walce swe oręża... gdyby nie pewna plotka. Że niby nie można rozchodzić się po całym Pasażu, bo ochrona będzie wyganiała. Plotka oczywiście okazała się nieprawdziwa, ale wystarczyła żeby powstrzymać zbrojnych od zastawiania pułapek na siebie. 
Gollum tulący się do swego nowego Skarbu - Lutni
Tak więc większość grzecznie czekała w holu przed kinem, wypatrując okazji kiedy by można komuś dowalić, ale tak by postronni nie zauważyli, kto zaczął bójkę. No cóż, o taką sytuację raczej trudno wśród tłumu przybywających na premierę, dlatego aż do samej premiery było spokojnie, nie licząc kilku drobnych potyczek o bilety pod kasę, i treli nawiedzonego Golluma udającego że nie tylko umie śpiewać, ale nawet gra na lutni. Na szczęście wśród odwiedzających Multikino było trochę zamężnych niewiast i żonatych mężczyzn, więc ogłupiony Gollum co rusz biegał za jakąś obrączką uznając ją za swój Skarb.






Hobbickie kobiety w drodze po jedzenie na 3 po-podwieczorek



Drużyna w pełni gotowa na oglądanie filmu
Jeśli idzie o sam film, to niestety muszę go ocenić zdecydowanie niżej niż poprzednią część. Choć Pustkowiu Smauga wciąż nie brakuje rubasznego humoru, który poznaliśmy w części pierwszej, to w scenach radości brak mi wesołych piosenek, w które obfitowała Nieoczekiwana Podróż.  
Dzielna ochrona parkingu -
coby kto nie swoim wierzchowcem z filmu nie odjechał
Już w stosunku do poprzednich części mówiono o licznych dłużyznach, jednak do tej pory jakoś ich nie zauważałem. Jednak muszę przyznać, że w Pustkowiu Smauga wiele scen było nadmiernie przeciąganych. Chociaż z jednej strony była to doskonała okazja do pokazania epickości samego scenariusza, jak i wygenerowanych komputerowo krajobrazów walki, to z drugiej strony często wiele scen powinno być skróconych. Niestety, widać Peter Jackson postanowił na siłę trzymać się wyznaczonego wcześniej czasu filmu i widać, że brakujące sekundy wypełniał pustymi, nic nie wnoszącymi do filmu scenami albo niepotrzebnymi powtórzeniami tych samych gagów.
Ten rzadki moment, kiedy łatwo da się określić płeć krasnoludów


Oczywiście, żeby wypełnić trzy godziny filmu, producent filmu musiał sięgnąć po nowe wątki, nie pojawiające się w książce. Trzeba przyznać, że niektóre z nich są ciekawe, jak rozwinięty nareszcie wątek szalonego Radegasta Brązowego (w stosunku do którego wciąż nie wiem, czy zbieżność z nazwą czeskiego piwa jest przypadkowa, czy jednak zamierzona :). Wśród fanów największe kłótnie budzi wątek rudej elfki i jej stosunek do wybranych członków wyprawy (kto oglądał, ten chyba wie o czym mówię, nie oglądającym nie będę na razie spojlerował), który mi się akurat podoba. Jednak wyprawa Gandalfa do Dol Guldur to chyba jednak wątek nadmierny, który jakoś dziwnie trąci mi plagiatem z Władcy Pierścieni. 



Hobbicka rodzina zapytana o wrażenia z filmu 
Skoro o wadach filmu mowa, to chyba warto też wspomnieć o trochę zbyt przerysowanych postaciach Legolasa, wspomnianej rudej elfki, momentami przeintelektualizowanymi mowami Thorina i Smauga. Niestety, mnożenie wątków powoduje też, że Peter Jackson sam się chyba w nich gubi, i daje się zauważyć pewien brak konsekwencji, gdy zbrojni Mordoru zdają się być nawet równocześnie w dwóch bardzo odległych miejscach, a przemieszczanie między nimi członkom krasnoludzkiej wyprawy zajmuje praktycznie cały film.
Co do kreacji świata... podobnie jak w poprzedniej części Hobbita, zdarza się reżyserowi parę scen, w których doskonale bawi się światłem, jako najpiękniejszą chyba muszę wymienić Bilba cieszącego się słońcem ponad drzewami czy wizję siedziby elfów. Jednak tego typu pięknych krajobrazów jest mniej niż w poprzedniej części, za to niepotrzebnie niektóre z nich są powielane lub nadmiernie przeciągane w czasie. No cóż, jak wspomniałem, reżyser chyba zbyt usilnie próbował wypełnić z góry zamierzony, ponad 3 godzinny czas trwania filmu, co nie odbiło się korzystnie na całości filmu.













Jedna z wielu prób ogarnięcia całej gromadki

Jak zwykle podziękowania dla:
- Marcina "Drega" Borowskiego,
   za ogarnięcie całości zamieszania, 
- oleśnickiej grupy Hydra, 
- dla zespołu Multikina za udzieloną pomoc,
- dla członków stowarzyszeń: Fantazjada, 
Wielosfer, Stowarzyszenia Tolkienowskiego Wieża, oraz uczestników nie zrzeszonych 
- i jeszcze raz dla Drega, bo zasłużył :)


Gdzieś na pograniczu Śródziemia i naszego świata

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Hobbici w tajnym ośrodku Nazguli?

ćwiczenia przed premierą Hobbita: Pustkowia Smauga
Sfinansowana z brudnych pieniędzy Mordoru siłownia
A więc niepokojące wieści z Bielawy się potwierdziły. Tak jak wynikało z przecieków, przed coroczną
sceną Tolk-Folku powstał ośrodek szkolno-treningowy Nazgulów. Gotowy tunel transportowy powstał przy okazji urodzin Bilba, więc czemu nie postawić mordorskiej siłowni na pozornie neutralnym terenie Polski, gdzie nikt nie spodziewałby się sił Saurona?
Tak więc oto w Parku Miejskim w Bielawie powstała siłownia, z której korzystają Nazgule. Słudzy Ciemności ćwiczą w niej chociażby podnoszenie ciężarów samą siłą woli. I trzeba przyznać, że nawet im to wychodzi. Zamysł woli dostojniejszego Nazgula, poparty stanowczym rozkazem, i już dwaj pomniejsi słudzy podnoszą obydwie rączki urządzenia, a odważone ciężarki podnoszą się do góry. Prawda, jakie to proste? Wystarczy pomyśleć...

Up, up and away czyli nazgulskie ćwiczenia siły woli (i posłuszeństwa)
Hobbit na nazgulskiej siłowni ćwiczy równowagę niezbędną w tańcu
Tak więc Słudzy Mordoru urastają w siłę. I można by okrzyknąć organizatorów Tolkfolku zdrajcami, gdyby rzetelnie nie sprawdzić wszystkich informacji. Bo w czasie, gdy słudzy Saurona umierają z bólu od mentalnych, ale i fizycznych zakwasów, pod ich nierozważnym brakiem czujności, z mordorskiej siłowni korzystają... hobbici. I podobnie jak Nazgule, raczej nie chodzi o ćwiczenia siły fizycznej. Ci mali powiernicy Pierścienia raczej skupiają się tańcach i zabawie. Dzięki temu w umysłach ich rośnie siła radości i uciechy, a dzięki temu bardziej odporni są na destrukcyjne działanie sług Pana Ciemności – tak mawia Gandalf, który pomagał mi w zwiadzie. I choć żadne zdjęcie tego nie odda, to musicie mi uwierzyć na słowo, bo filmów robić nie umiem - ta wesołość aż bije z ćwiczących hobbitów. Więc kto wie, może i Gandalf znów ma rację?

radosne zabawy na tolkfolku
Mieszkańcy Bielawy przyłączyli do tolk-folkowej
sowy i powtarzają za nią wybrane elementy ćwiczeń
Tak więc, ze sfinansowanych z bogactw Saurona siłowni korzystają obydwie strony – zarówno nieudolne w swych telekinetycznych zdolnościach Nazgule, jak i coraz bardziej radosne hobbity. Jaki będzie ostateczny bilans tych ćwiczeń? Na czyją stronę przeważy się szala zwycięstwa? Być może do odpowiedzi na te pytania zbliżymy się po kolejnej części filmu Petera Jacksona. I właśnie dlatego chciałbym was zaprosić 27 grudnia na godzinę 19 do Multikina w Pasażu Grunwaldzkim. Bo właśnie tam będziecie mogli obejrzeć najnowsze dzieło Petera Jacksona, Hobbit: Pustkowie Smauga, wspólnie z postaciami ze Śródziemia, podobnie jak miało to miejsce w zeszłym roku. Tuż przed filmem zobaczyć będziecie mogli prawdziwą walkę na miecze (topory, buzdygany, pałki, a czasem także na zęby i pięści :) pomiędzy siłami Śródziemia i Mordoru. Z pewnością nie ostateczną walkę, jednak być może ona już podpowie, po której stronie spodziewać się wygranych..

sobota, 21 grudnia 2013

Smerfowy obiad w przerwie między zakupami




Święta, święta, święta... ulice Wrocławia od kilku dni wypełniły się przedświąteczną nerwowością zakupów, bo jeszcze trzeba kupić pierścionek dziewczynie, bo dzieciom zabawkę, a to karpia i choinkę do pokoju, a może chociaż na momencik oderwać się od tego szaleńczego pędu przy kubeczku grzanego wina. I gdzieś w tym pędzie nawet nie zauważamy, że te pierogi które wcinamy, te takie jakby trochę inne, to takie smerfowe są. A przecież jakoś tak dziwnie wszystkie z nich mają nazwy wywodzące się właśnie od głównych postaci bajek o niebieskich ludzikach...
Więc może następnym razem warto zwrócić uwagę co pałaszujemy, żeby jeszcze lepiej docenić tego smak? Na konsumpcję zapraszam na wrocławski rynek!

Tym czasem mamy jakieś niepokojące wieści z Bielawy, Nazgule są w to wplątane, ale musimy jeszcze je zweryfikować - przed świętami damy jeszcze znać, czy nie grozi nam Boże Narodzenie w cieniu Mordoru...

środa, 11 grudnia 2013

Za ile kupisz smoka z Drezdna?

Smok-zabawka z jarmarku bożonarodzeniowego w Dreźnie
Wrocławianie żyją swoim bożonarodzeniowym jarmarkiem, chyba jedynym w Polsce otwartym dłużej niż przez weekend. Choć korzenie tego jarmarku i niemieckich weichnacht marktów są dokładnie takie same, to jednak gdy porównać ten wrocławski na rynku z niemieckimi... to rozrzut jest tak wielki, że aż trudno mi znaleźć jakiekolwiek porównanie. Więc skoro nie da się rozmawiać o różnicach, więc może pora spytać, co mają ze sobą wspólnego?
Oczywiście o smokach wrocławskich wspominałem już wielokrotnie. Więc gdy na wspomnianym już jarmarku bożonarodzeniowym  odnalazłem te oto drezdeńskie smoki, to już wiedziałem, o czym będzie kolejny wpis. Oczywiście, że o rodzince smoków, które można zakupić jako prezent dla najbliższych. Jeśli ktoś by chciał ich szukać, to polecam zacząć od tego największego, Striezelmarktu, bo tam właśnie odnalazłem wspomniane smoki. 

Smok-zabawka z jarmarku bożonarodzeniowego w Dreźnie

wtorek, 26 listopada 2013

Wrocławskie krasnale już przygotowują się do świąt

Prezentus na Jarmarku Bozonarodzeniowym we Wroclawiu
Prezentuś, niekwestionowany król wrocławskiego Jarmarku Bożonarodzeniowego
Choć to do świąt został jeszcze miesiąc, na wrocławskim rynku już rozpoczął się Jarmark Bożonarodzeniowy. Oczywiście, wśród stałych bywalców nie mogło zabraknąć wrocławskich krasnali. Jak co roku, zajęły najlepsze miejsca w pobliżu święto-mikołajowych sani (bo wiadomo, jak będzie szedł do sań rozwieść prezenty, to z pewnością coś skapnie i dla asystujących mu we wsiadaniu krasnali). Jednak niekwestionowanym świątecznym królem krasnali jest Prezentuś, który tylko z tej okazji wychodzi z przepastnych czeluści szuflandii. I to właśnie on, na swym wielkim prezentowym kufro-tronie wita ludzi przybywających od strony placu Solnego. 

Krasnale już przyszły na wrocławski Jarmark Bożonarodzeniowy
Krasnal zaprasza na wrocławskiego bożonarodzeniowego grzańca

wtorek, 19 listopada 2013

Zamczysko, czyli strachy starego zamku...

Zamczysko to całkiem nowy konwent we wrocławskim kalendarium. Wielka niewiadoma, jednak po sukcesie Fantasy Expo mogło to oznaczać kolejną miłą niespodziankę. Zwłaszcza, że w wykonaniu CK Zamek, znanego przecież chociażby z DFów czy Tatooine.
I trzeba powiedzieć, że zaczęli prawie po Hitchockowsku. Bo jak mawiał ten mistrz kina, najpierw należy zacząć od trzęsienia ziemi, a potem akcja powinna się rozwijać. Za to z pewnością jak dla mnie, Zamczysko rozpoczęło się bombowo. A w kwestii trzęsienia ziemi, w końcu to nie wina autora prelekcji, że akurat przy Car-bombie u Rosjan rozsądek przeważył nad rozmachem – lecz w końcu inaczej być może zamiast czytać tego bloga zastanawialibyście się obecnie, jak przeżyć kolejne dni apokalipsy.

To zaczynamy od trzęsienia ziemi...

Ale o co chodzi? O bombową prelekcję Simona Zacka, e-pisarza jak sam siebie nazywa. Prelekcję o bombach atomowych. Choć niestety nie obyło się bez nudnej historii i znanych nazwisk, to trzeba przyznać, że mnóstwo było ciekawostek, które niczym konfitura w pączku nadawały całości smaku. A więc było o tym, jak Amerykanie zanim zbudowali bombę, wcześniej zbudowali super-tajne miasto. O tym, jak Rosjanie przed podjęciem pierwszych prób zmiecenia wrogów, najpierw zmietli z mapy kilka swoich miast, i to też w ramach utajniania badań. Było o „stawce dnia zagłady”, czyli zakładach między naukowcami o siłę wybuchu pierwszej bomby, o tym, jak Japonia po zagładzie Hiroszimy doszła do wniosku, że przecież Amerykanie z pewnością nie mają drugiej wojny. Było o bombach atomowych, które „się beztrosko zgubiły”. No i o carbombie, kontynuacji jakże rosyjskiego trendu posiadania wszystkiego co największe. No właśnie, co do bomby Tzsar, sam nie wiem, czy traktować ją jako kontynuację rosyjskiej tradycji, czy jej zaprzeczenie. Bo przecież z jednej strony, ani car-puszka, ani car-kolokol nie zadziałały już przy pierwszej próbie, czego nie można powiedzieć o bombie Tzsar. Z drugiej strony, wszystkie trzy car-przedmioty rozwaliły się już przy pierwszej próbie użycia – i w tej kwestii jednak tradycja została podtrzymana. To może ja wrócę do dylematów mniej intelektualnych, czyli rozważań nad pączkami, ich dziurawieniem i zawartych w nim wypełnieniem? Tak właśnie amerykańscy twórcy pierwszej bomby atomowej odpowiadali znajomym, zapytani nad czym prowadzą badania: „robimy dziury w pączkach”. Z pewnością brzmi to o wiele przyjaźniej, niż wizja samonapędzającej się apokalipsy...



Fotografia jak rozwiązywanie równań z wieloma niewiadomymi?

No cóż, mówiąc o prelce Simona Zacka, to oprócz ciekawostek, trzeba go pochwalić za umiejętność prostego wytłumaczenia zjawisk gdzieś z pogranicza jednej z najtrudniejszych dziedzin nauki, fizyki kwantowej. Z pewnością jednak zdecydowanie gorzej poszło Minosowi tłumaczącemu podstawy fotografii. Wydawałoby się, że jest to sztuka wymagająca ledwie muśnięcia fizyki, ew. chemii, jednak w wykonaniu Minosa „proste pstryknięcie” zdawało się przypominać rozwiązywanie 1 (słownie: JEDNEGO) równania z 500 niewiadomymi. I tak jak zazwyczaj mowa o równaniu 3 niewiadomych, z czego jedną lub dwie przyjmuje się za stałe, a pozostałe wyznacza doświadczalnie (lub pozwala obliczyć aparatowi, jak ma to miejsce w przypadku 90% zdjęć zrobionych na świecie :), tak u Minosa było to raczej niepotrzebne dorzucanie zmiennych, które odpowiadają za rzeczy zupełnie z tym niezwiązane. A już pomnażanie światła zakrawało mi na cudotwórstwo :) No cóż, podsumowując, Minos trochę wiedzy o zdjęciach może i ma, ale z pewnością zabrakło jakiejś koncepcji jej przekazania, a brak zrozumienia podstawowych pojęć fizycznych związanych z fotografią (i czemu jedne wartości mnożymy przez 2, a inne tylko przez pierwiastek, że o kwadracie nie wspomnę) utrudniał odbiór przekazu nawet osobom, które ogólnie wiedziały o co chodzi i chciały wzbogacić swoją wiedzę.



Zabójcze.... pomidory? Atakują

No cóż, na prelekcji wytrzymać mi się nie udało, dlatego była okazja żeby się posilić, a potem zajrzeć do filmówki. Byłem tam już wcześniej, na oryginalnym Nosferatu, i muszę przyznać, że to dosyć specyficzne dzieło. W uproszczeniu można by powiedzieć, że czarno-białe (a właściwie monochromatyczne, bo uciekające w zażółconą „sepię”), jednak trzeba przyznać, że z tych „kolorowych” kolorów, oprócz wspomnianej żółci, pojawia się też niebieski. Także sposób pokazania tematu znacząco odbiega od współczesnych mega-produkcji, że o efektach specjalnych nie wspomnę – choć trzeba przyznać, że w tej ostatniej kwestii jednak sobie całkiem nieźle radzili. No tylko z tą zakręconą fabułą trochę gorzej...
Za drugim razem trafiłem jednak na blok horrorów … szalonych. Nie wypada mi powiedzieć, na fragment którego filmu trafiłem, bo mi zaraz blogspot każe odznaczyć kategorię „tylko dla dorosych”, powiem tylko, że ten blok zaczynał się od szalonych pomidorów. Dodajmy, że organizatorzy Zamczyska też nie zdecydowali się na tłumaczenie tytułu z języka niemieckiego, choć akurat najbardziej znacząca nazwa brzmi tak samo w obu językach :)
No, ale skoro miały być warsztaty fotograficzne, to przecież trzeba pofocić, no nie? No więc warsztaty zorganizowałem sobie sam, najlepszym miejscem do tego okazał się oczywiście LARP-room, w którym odbywała się sesja Vampira. Chociaż spora część strojów była stosunkowo prosta, to mimo to świetnie oddawały nastrój. Co do gry aktorów, to już mi trochę gorzej oceniać, bo za polityką i intrygami nie przepadam, a przecież chyba na tym właśnie bazuje Vampir?





















10 kropka – czyli jeszcze ciekawsze zabijanie

Dlatego po pokręceniu się wśród kolorowych strojów (dodam, że nie wszystkich żywych), grzecznie podreptałem na kolejną prelekcję. I znów trafiłem na horror klasy B, C, albo nawet Z, w których niekoniecznie chodzi o spójność akcji, świata czy w ogóle cokolwiek sensownego. Tak więc jak Kacper Potocki opowiada o wilkołakach walczących z watahą wielkich, gołych cycków, o przedpotopowcach rzucających wieżowcami i dlaczego nie warto przytulać misiów... misiołaków znaczy się. Było też o tym, jak kończy się starcie góry mięcha z 4 atomówkami, i o tym co daje 10-kropka umiejętności. Że postaram się zacytować: „Już 9 kropka daje nam milion sposobów na zabijanie. 10-ta kropka nie daje nam żadnego nowego – jedynie sprawia, że do każdego z tego miliona sposobów możemy doprowadzić w sposób bardziej ciekawy”.
A potem jeszcze posłuchałem Magdy Pioruńskiej opowiadającej o tym, jak chrześcijaństwo przyczyniło się do powstania wilkołaków (i chyba jedynie inkwizycja ze swoimi stosami mogła mieć jakieś sukcesy w walce z nimi), a potem udać się do karczmy posłuchać wszelakich dziwnych opowieści z tego i z tamtego świata.
I tylko nie mogę zrozumieć, czemu w drodze powrotnej z tej upiornej mgły wciąż wynurzały się krwiożercze gałęzie, które niczym kościste ręce jakiegoś wielkiego potwora próbowały porwać auto. Co prawda woda święcona w spryskiwaczach dawała radę, jednak nie należało zbyt długo pozostawać w strefie zagrożenia.



By przeżyć od zmierzchu do świtu...

Bo świt następnego dnia zapowiadał się trochę bezpieczniej. Chociaż świat wciąż przysłonięty był wszechobecną mgłą, to potwory widać nasyciły się już samochodami przez noc, i do zamku udało się wrócić bez większych przeszkód. A może to ten genius loci znów przejął władanie nad Wrocławiem? Tak więc miałem okazję posłuchać tej mroczniejszej wersji historii Wrocławia w wykonaniu Artura Domańskiego, przewodnika, autora strony wroclaw-przewodnik.eu. I choć znów nie zaczęło się od trzęsienia ziemi, to jednak ścięta głowa Jana Chrzciciela podana na srebrnej tacy wywołała podobne wrażenie. A potem już się temat rozwinął: było o mostku pokutnic, o ludwisarzu który zabił swego ucznia niepomny jego dzieła, o tym, co przygrywało skazańcom idącym na wrocławski szafot. A także o niespłaconych budowlańcach jak żywo przypominających majstrów z cyklu opowiadań „Murarze” (zainteresowanych odsyłam do odkopania archiwalnych numerów Science Fiction), o parkach, w których spacerujemy wśród dusz pochowanych i ostrzu, które wciąż „śpiewa” agonalnym jękiem 800 zabitych nim dusz.
Potem już szło trochę gorzej. Kamila Kowalczyk ze swoimi makabreskami miała wysoko postawioną poprzeczkę. I przyczyniła się do tego zarówno Aneta Jadowska wrazz Anną Brzezińską po swoich DF-owcych prelekcjach o ORYGINALNYCH bajkach ludowych, jak i sama Kamila. No cóż, poziom prelekcji o seks-parodiach z konferencji gwiezdno-wojennej ciężko będzie powtórzyć każdemu prelegentowi... Z kolei demonologia wodno-słowiańska zupełnie mnie rozczarowała. Jak sama autorka przyznaje, interesowały ją jedynie 2 czy 3 rodzaje z jakże szerokiego spektrum demonów wodnych. I choć trafia do mnie argument, że pewne demony występowały pod wieloma nazwami w różnych kulturach, to wciąż brakuje mi podobieństwa do demonów z pobieżnie i pośpiesznie obejrzanej wystawy Bestiarium słowiańskie. Ale dla samych piosenek i grafik warto było odwiedzić.
Podsumowując, CK Zamek po raz kolejny przygotowało ciekawy konwent, który nie spotkał się z szerokim przyjęciem przybyłych. Jednak jak na pierwszy raz, to i tak całkiem nieźle poszło, zwłaszcza biorąc pod uwagę całkiem liczną grupę uczestników spoza granic naszego województwa.