Według kalendarza Majów pozostało nam zaledwie 357 dni do końca świata. A może jedynie do końca kalendarza, takiego
samego jak mamy co roku w kulturze europejskiej? Załóżmy jednak,
że do końca świata. Co miałoby się przyczynić do zagłady?
Opcje są różne. Według autorów
filmu 2012, miałaby to być lawina kataklizmów, prowadzących do
wielkiej powodzi. Zwolennicy R.J. Szmidta z pewnością wybiorą
opcję totalnej wojny nuklearnej, w której, o dziwo, we Wrocławiu
ląduje zaledwie jedna bomba atomowa... na dodatek ląduje wyjątkowo
bezpiecznie, bo bez eksplozji. Zwolennicy Gwiezdnych Wojen z
pewnością znaleźliby wspólną wersję fanami L.U.C.a,
wybierając jakiś kosmiczny statek wielkości Gwiazdy Śmierci.
Chociaż zapewne skończyłoby się mimo wszystko na wielkiej kłótni
– czy statek ten zaatakowałby i zniszczyłby naszą planetę, czy
może omyłkowo zaliczył kolosalną kraksę myląc Ziemię z
portalem komunikacyjnym?
Ja obawiałbym się jednak robotów.
Wojna robotów to dosyć mocno wyeksploatowany temat w fantastyce –
i zapewne nie bez powodów. Przecież wystarczy przypadkowe
zwarcie... i robot zapomina o trzech prawach robotyki. Albo, jak w
filmie „Ja, robot” interpretuje je trochę inaczej niż byśmy
chcieli.
Wydawałoby się, czysto teoretyczne
rozważania. A jednak... zaledwie dwa tygodnie odbyło się wielkie
zebranie robotów. W chłodny sobotni dzionek zebrało się ich ponad
setka w budynku C-13 Politechniki Wrocławskiej.
I pierwsze co, to
postanowiły zrobić sobie trening bojowy i walczyć ze sobą. Parami
stawały na macie i wzajemnie próbowały się z niej zepchnąć.
Taktyki były różne... jedne atakowały przeciwnika z coraz to
innej strony, licząc na jego dezorientację. Inne próbowały
ogłuszyć przeciwnika uderzając go opadającymi klapkami czy
ramionami, jednak to czyniły zbyt szybko i ani razu nie udało im
się go uderzyć – a opuszczone „kończyny” co najwyżej
pozwalały na stabilniejszą pozycję. Jeszcze inny próbuje klinem oderwać przeciwnika od podłoża, a potem obezwładnionego wywieźć poza krawędź areny. Kolejny przybrał postać
masywnego walca... niestety, podobnie jak drogowy walec był może i
ciężki i silny, ale zbyt ociężały aby szybko reagować na
zaczepki przeciwników.
Wydawałoby się, że nic łatwiejszego
niż schować się przed robotem. Przecież wystarczy wbiec na
schody, hałdę gruzu, a robot nie poradzi sobie z nierównościami
terenu. Czy aby na pewno? Liczna grupa kolekcja robotów kroczących
wzbudza jednak wątpliwości... z pewnością tylko od algorytmu
sterowania zależy, czy zbudowany podobnie jak człowiek android na
dwóch nogach dojdzie tam, gdzie człowiek. Niejednokrotnie też
budowa mechaniczna tych kończyn pozwala im na takie ruchy, które u
człowieka z pewnością skończyłyby się zwichnięciem kostki czy
wręcz jej wyrwaniem.
Więc opcja następna: ukryć się w
labiryncie. Gdzie durna maszyna znajdzie drogę wśród coraz to
liczniejszych odnóg? Wydawałoby się, że prędzej czy później
się gdzieś zgubi... i znów takie myślenie okazuje się zgubne. Po
chwili odnajduję grupę robotów „poszukiwaczy”, które
wpuszczone do labiryntu, prędzej czy później odnajdują zgubę a
później wracają do punktu wyjścia. Tu także dostępne techniki
są różne – jedne próbują poruszać się zgodnie z regułą
prawej (lub lewej) dłoni, inne w pozornie chaotycznym zwiedzaniu
labiryntu próbują wyłowić jakąś regułę określającą rozkład
ścianek działowych, kolejne zachowują się tak, jakby z góry
znały rozkład labiryntu... wystarczy teraz, że za sobą wymalują
czarną linię aby mogły za nimi przejść kolejne roboty. Teraz to
już robota dla kolejnej grupy robotów, które bezbłędnie podążają
do celu. No, prawie bezbłędnie, bo na szczęście niektóre z nich
nie radzą sobie z ostrymi kątami czy szybkimi zwrotami o ponad
połowę obrotu.
Więc czy jest jakaś nadzieja dla
ludzkości? Chyba jedynie nawiązać kontakt z robotami społecznymi,
takimi jak choćby Omnivoice. Nie dość, że całkiem zgrabnie
porusza się on w terenie, to na dodatek potrafi mówić ludzkim
głosem. Co ciekawsze, potrafi nawet powtarzać za człowiekiem jego
ruchy.
Na szczęście, większość z tych
robotów to małe prototypy niezdolne zagrozić człowiekowi. Na
wystawie zorganizowanej przez koło naukowe Konar przy Politechnice
Wrocławskiej był tylko jeden większy robot. Ten akurat ma służyć
nie zabijaniu, a ochronie człowieka – konkretnie był to robot
saperski, mający na celu wyciąganie ładunków wybuchowych z
podejrzanych miejsc, np. ze śmietników, spod samochodów, itp.
Mawiają, że saper myli się tylko raz – jednak w przypadku
obsługi zdalnie sterowanego robota, operator sterujący nim zdalnie
siedzi z dala od miejsca zagrożenia, a w razie pomyłki, wybuch
dotknie jedynie samego robota. Choć nie jestem tego absolutnie
pewien, ale przywieziony i obsługiwany przez wojskowych robot to
najprawdopodobniej polski wyrób – zaprojektowany i wykonany przez
PIAP robot Inspector. Choć wykonany do celów wybitnie wojskowych i
policyjnych, dzięki precyzji ruchów może być też używany także
do celów cywilnych.
Na koniec mała ciekawostka, znaleziona przy okazji robienia tego wpisu. Jak obezwładnić robota? Zabić jego mangustę!!!