Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 czerwca 2013

Ostatnia Noc Szamanów: Dnia Dziecka nie było...

Teraz zniszczymy cały świat. Zebranie konspiratorów
Pierwszy czerwca miałem zaplanowany z wyprzedzeniem. Gdzieś na mieście znalazłem plakat przedstawienia „Trzy radosne krasnoludki”. No bo to Dzień Dziecka, no bo za słabo się rozwija dział „Fantastyczny dla dzieci”, no bo jakże wrocławski wątek krasnali w teatrze... ale się nie dało. No po prostu się nie dało, bo w prasie znalazłem notatkę o „Ostatniej nocy Szamanów”, która pokrywała się z przedstawieniem teatralnym. Wątek zbliżony do niedawnych Dni Fantastyki, do tego dużo nawiązań do apokalipsy, wizja świata przedstawiona na wystawie opisana też została bardzo wciągająco. No i ta lokalizacja – Port Miejski. Od razu włączyło się dzikie myślenie: będą melexy dowożące na właściwe miejsce – ale czy trzeba z nich korzystać? Czy da się przy okazji zaliczyć jeszcze kawałek portu? Zarówno w normalnych okolicznościach, jak i jako „atrakcja alternatywna” na wypadek, gdyby samo wydarzenie okazało się jednak mało ciekawe, bo odbierałem je głównie jako koncert muzyki elektronicznej.
Port Miejski okazał się w pełni zamknięty. Znaczy, swobodnie można było chodzić pomiędzy budynkami, jednak wszystkie były pozamykane. Tak więc rozglądając się tylko trochę na boki, grzecznie udałem się na miejsce samej instalacji.
Sztuka. Szaleństwo
Trzeba przyznać, że całość miło mnie zaskoczyła. Okazało się, że zapowiadane jako koncert elektroniczny wydarzenie okazało się mieszanką wszelkich atrakcji. Muzyka okazała się jedną z części całej wystawy, sporej liczby różnorakich instalacji, poczynając od klasycznych rzeźb, zdjęć, obrazów aż po prezentacje elektroniczne. Szalony, nieruchomy fioletowy manekin dynamiką swojej postaci  lecący do nie zawsze zauważających go ludzi mógł być odbierany jako wołanie sztuki o jej zauważanie – wołania często ignorowanego przez przechodniów. Zresztą, kto by tam zrozumiał artystów? Abstrakcyjność niektórych instalacji dążyła do nieskończoności i lepiej było nie wnikać co autor miał na myśli. 

Dźwięki apokalipsy

No tak, ale miało być o muzyce. Albo o apokalipsie świata szamanów. I w sumie było. Muzyka była różnoraka, tak samo jak różnorakie są wizje apokalipsy. Bo przecież nikt z nas nie wie, jak przyjdzie do nas apokalipsa. Może towarzyszyć jej będzie miarowe bicie dawnych wojskowych werbli mające wystraszyć ofiarę, aby obezwładniona dała się zabić? A może przyjdzie niezauważona, zaskakując nas wśród zabawy? Może zastanie nas wśród codziennego zgiełku, a może to właśnie hałaśliwy zgiełk będzie efektem jej działania? 
A może to jedynie wymysły jakiegoś nawiedzonego szamana, który jedynie przedawkował codzienną porcję grzybków? Może sami sprowadzimy na siebie apokalipsę, nadmiernie upraszczając wszystkie czynności, a potem sami już nie będziemy w stanie ogarnąć otaczającego nas świata? A może zabije nas codzienna rutyna, brak umiejętności reagowania na zmiany, powtarzanie upartych schematów nie zauważając pilących potrzeb? Choć zapowiadana, zaskoczy nas w trakcie codziennych czynności, w trakcie prania, wieszania czystych obrusów na sznurku, choć i tak nie zdążą już wyschnąć? Wszystko to można było odnaleźć w muzyce i otaczających całość instalacjach.
Szamańskie grzybki. Tam, gdzie umysł zasypia...
Z najciekawszych projektów wymienić muszę „atomową prognozę pogody”, która w klimacie zwykłej pogodynki zapowiadała, gdzie danego dnia będzie nadmierne stężenie promieniowania, gdzie będzie opad bomb atomowych, jak ścierać się będą fronty (tym razem jednak wojskowe). A wszystko w spokojnym klimacie raczej kojarzącym nam się z zapowiedzią w stylu „zbliżający się front wyżowy sprawi, że dziś we Wrocławiu będzie słońce i 24 stopnie Celsjusza, Suwałki będą marznąć w deszczu; stężenie pyłków sosny raczej będzie na niskim poziomie i raczej nie będzie uciążliwe dla alergików”.

Człowiek - co to znaczy?



Interesująca była prezentacja prawie czarno-białych grafik-makabresek, pokazujących mogących powstać ohydnych mutantów. Prawie czarno-białych – bo choć bardzo oszczędnie, to jednak używał odrobiny koloru aby podkreślić apokaliptyczność swych wizji.
Ciekawe też były dwie instalacje ukierunkowane na człowieka – i to, jak go możemy poznać. Jedna – to podświetlane od dołu zdjęcia, posegregowane w mini-regalikach. Takie „rentgenowskie” prześwietlenie człowieka – jednak nie w ujęciu medycznym, nie ciała ludzkiego, ale to, co stanowi o nim, co po nim pozostaje. Jedne mini-regaliki to głównie jego ubrania, noszone kosztowności, przedmioty które nosi w kieszeni; inne – zdjęcia ludzi których poznał, wydarzenia w jego życiu, dyplomy szkół które ukończył czy listy które otrzymał lub napisał. Czym więc jest człowiek, co z niego po śmierci pozostaje?.
Śmierć niezauważona
W tym samym klimacie stworzona była imitacja rytualnego ogniska całopalnego, na którym pod białym całunem leżały niby-zwłoki. A wokół – to, co po nim pozostaje, to, co potrzebne mu w dalszym, pozagrobowym życiu. Zebrane dobra materialne, kosztowności, mądre księgi które ukierunkowały jego życie – ale także strawa, która ma go wyżywić na tamtym świecie. A obok tego dzieci które znalazły okazję do radosnego potaplania się w błocie. Koło życia się toczy, mimo śmierci dzieci wciąż pozostają dziećmi, co jest w życiu ważne – niektóre reakcje autor starał się zaprogramować, inne wymykają mu się spod kontroli, wynikają z przypadkowego rozwoju sytuacji...

Niezauważona apokalipsa

Na koniec relacji zostawiłem sobie najciekawszą moim zdaniem, z pewnością najbardziej intrygującą instalację, choć z racji swej znikomej wielkości fizycznej i pozornej przypadkowości chyba przez wielu niezauważoną. Niedbale rzucona moneta, leżącą na ziemi laska starca – coś, co można by odebrać za przypadkowo porzucone przedmioty, pozornie śmieci, nieustanny szum otaczającego nas świata. Jedynie mała kartka ze starannie wypisanymi literami pokazuje, że to nie przypadek, że to ukryte dla wielu, ale celowe działanie. Dla tych, którzy chcą świadomie obserwować, a nie tylko dawać się ponieść tłumowi. Krótki, lakoniczny wręcz przekaz, prostota użytych środków podkreśla nieuchronność zagłady, urwana, niedokończona treść – budzi nadzieję, że jeszcze jest jakaś szansa? Czy może wręcz odwrotnie – podkreśla, że choć była szansa, to nikt już nie wie, na czym ona polegała, że straciliśmy ostatnie poszlaki na jej poznanie?
Instalacja zniszczona, ludzkość zgładzona
(podpis na kartce: Instalacja została zniszczona. To samo czeka ludzkość. Chyba że... Autor)

czwartek, 23 maja 2013

To nietoperz? Nie, to Batman? Nie, to Leonardo!!!

Makieta machiny latającej Leonarda pod kopułą Magnolii
To nietoperz? Nie, to batman, nie, to... Leonardo da Vinci!
Właśnie takie skojarzenia wzbudziła we mnie rekonstrukcja latającej machiny Leonarda da Vinciego w Magnolii. Ot, kolejna wystawka mająca przeciągnąć klientów z jednej galerii handlowej do drugiej... a jednak coś więcej.
Zacznijmy od samego Leonarda. Choć fantastyka w kulturze pojawia się bardzo wcześnie, w zasadzie każde próby zrozumienia świata zaczynały się od fantastyki, co widać po licznych mitologiach czy świętych pismach wszelkich religii które rzeczy niezrozumiałe przypisywały bogom, to jednak samo science-fiction pojawia się dosyć późno. I chyba prekursorem fantastyki naukowej był właśnie Leonardo da Vinci. 
Koncepcja czołgu według Leonarda da Vinci
Choć obecnie tą dziedzinę kultury raczej kojarzymy z literaturą czy filmem, to przecież czy tylko w tych dwóch branżach mogła się ona pojawić? Leonardo da Vinci, choć powszechnie nazywany wielkim odkrywcą, nie do końca zasługiwał na to miano. Choć niektóre z jego wizji udało się wdrożyć jeszcze za jego życia, to większość z nich wymagała o wiele bardziej zaawansowanej techniki - chociażby silników spalinowych mających dość mocy, aby oderwać wiertolot od ziemi. Tak więc, gdyby dziś oceniać twórczość Leonarda da Vinci, raczej należy podkreślać innowacyjność jego wizji, niż stworzone dzieła. I choć raczej nie pisał książek fantastycznych, to jego wizje czołgu, wspomnianego wiertolotu czy wielolufowej armaty to raczej fantastyczne wizje, które przez wiele pokoleń inspirowały późniejszych konstruktorów. 

Rydwany śmierci mistrza Leonarda
Wracając do wystawy... no cóż, nie przepadam za marketową quasi-kulturą. Niestety, to często spłycenie wspaniałych ideii i pomysłów, takie tandetne gadżety dla zaganianych ludzi, którzy nie mają czasu na zagłębienie się w jakiś temat, przyjrzenie się mu - po co, skoro można zrobić wielkie WOW! jakiemuś nadmuchanemu badziewiu, po czym wrócić do swojego udawanego życia. I pozornie tak właśnie powinienem ocenić tą wystawę - mnóstwo drobnych gadżecików o wątpliwej wartości. A jednak... coś sprawia, że trudno tak ocenić to "mnóstwo gadżecików". Choć oczywiście to raczej płytkie wrzucenie chwytliwej ideii umysłom, które mają 30 sekund utraty koncentracji między zakupem w jednym sklepie i drugim, to widać, że ktoś tworząc tą wystawę przyłożył się do dzieła. Z pewnością lubię zestawienie przybrudzonej bieli i brązu, jakże pasujące do współczesnych Leonardowi materiałów, drewna i płótna.
Wczesna wizja helikoptara
Jednak myślę, że istotny jest też sposób wykonania gadżetów.W przeciwieństwie chociażby do widzianej wcześniej "kosmicznej" wystawki w tym samym centrum (tak kiepskiej i naciąganej, że nawet nie było o czym pisać na blogu), tym razem zaskoczył mnie sposób wykonania drobnych makiet. Chociażby powiedzieć można o makiecie czołgu czy rydwanów z niszczycielskimi kłami.... to już nie badziewny gadżecik, i choć z pewnością daleko temu do precyzji szkiców Leonarda, to już jakoś wykonania przypomina nakład wkładany w przygotowanie stroju przez średnio zaawansowanego cosplayowca. Żeby nie oddzielająca szyba, aż chciałoby się poruszyć te rydwany i sprawdzić, czy mechanizm na pewno działa i na ile drewniane przekładnie sprawią, że w ruch pójdą średniowieczne ostrza. Że nie wspomnę o makiecie machiny latającej, której wykonanie sprawia, że człowiek zastanawia się, jak tu się na tyle mocno wybić z ruchomych schodów, aby dosięgnąć makiety, włożyć ręce pod płócienne skrzydła i poszybować nad tłumem ogłupiałych klientów galerii.

***********************************************************************************

I znów będzie okazja do zdobycia autografu Ziemiańskiego
A skoro już o twórcach science-fiction mowa, to korzystając z okazji, chciałbym was zaprosić na spotkanie autorskie z Andrzejem Ziemiańskim które będę miał zaszczyt prowadzić. Choć autor ten raczej podkreśla steampunkowość chociażby Autostrady nach Poznań, to gorliwemu wyznawcy geometrii wykreślnej raczej trudno się będzie wykręcić od miana twórcy science-fiction z dużym naciskiem na science. 
Spotkanie odbędzie się w leśnickim zamku w sobotę, o godz. 16, i będzie jedną z atrakcji Dni Fantastyki które odbędą się w najbliższy weekend.

środa, 24 kwietnia 2013

Zombie przybyły autobahnem z Poznania

Autobahn nach Poznań – u Ziemiańskiego droga którą płynęły do rajskiego Wrocławia wszelkie źródła zaopatrzenia z rolniczego Poznania, droga która dopiero po apokalipsie miała nabrać charakteru autostrady. Dziś ta właśnie droga nabrała fantastycznego wymiaru w zupełnie nowy sposób. Tak jak w opowiadaniu wrocławskiego pisarza droga ta musiała być broniona przed rozpadającymi się popromiennymi mutantami, tak dziś stała się trasą którą przybyły bliskie rozkładu zombie.



Dead Island Triptide bronione przez zombie
Pozbawione ludzkiego ciepła, o bladym kolorze skóry, poznaczone niezabliźniającymi się od lat ranami wypełnionymi dawno już zakrzepłą krwią, potwory przybyły dziś do Wrocławia. Nażarte mózgami mieszkańców, a więc i strachami przed ulicznymi korkami, do centrum wolały jednak dotrzeć tramwajem.
I właśnie tam je spotkałem. Para zombie, ona i on, wychodziła właśnie z przejścia na Świdnickiej. Mimo iż martwi, radośni swą bliskością, pod pachą targali krwistoczerwony pakunek. Swym niezdarnym krokiem wspięli się prowadzącymi z przejścia schodami aby wejść na Świdnicką. Tu, umęczeni, wkrótce musieli przystanąć, co wykorzystałem robiąc im zdjęcia. Ale spróbuj ruszyć ustawionego pudełka, ustawić je w korzystniejszym świetle – od razu zaczynali warczeć niż dzika wilczyca broniąca swych małych. Więc może lepiej nie ryzykować zakażenia?

A choćbym kroczył świetlistą doliną,
Słońca się nie ulęknę
Cierpliwie czekałem, aż ruszyli dalej. Ona, i on. Obydwoje ubranie znacznie skąpiej, niż wynikało to z ciepłego słońca. A właściwie, w ubraniu idealnie pasującym do pogody – nie uwzględniając licznych przypadkowych dziur w zniszczonej odzieży.
I ruszyli dalej, przez wrocławski rynek, wzbudzając wśród przechodniów zarówno strach, jak i zaciekawienie. Jedni starali się trzymać jak najdalej od nich, inni podchodzili by zrobić im zdjęcia.


Kierunek: CD - Action!!!
Aż zniknęli w jednym z rynkowych przejść. Ich celem była klatka numer 6. Jakoś poradzili sobie z drzwiami, schody okazały się większym wyzwaniem. Próbowali co prawda skorzystać z windy, jednak niezdarne palce uparcie nie mogły poradzić sobie z przyciskiem.











Ej, no weź, jak fleja wyglądasz,
popraw ty sobie tą grę
Więc pozostały schody. Drakoński wysiłek – lecz cóż czynić, misji dokonać trzeba. Misji niesienia wizji Martwej Wyspy wśród narodów. Bo dziś był ich dzień, dzień Zombie, i dziś Wybrańcy roznosili swe tajemnicze przesyłki po całej Polsce. Pudełka nowej gry, śmiertelnego wirusa który poprzez wirtualną zabawę miał zarażać umysły Żywych.
Czemu trafiło im się fantastyczne miasto, Wrocław? Zapewne zadecydował ślepy los. Jednak byli z tego powodu szczęśliwi. Innym trafiły się centrale serwisów internetowych, które z pewnością rozniosą pierwszą falę Zarazy i o nich będzie najgłośniej, lecz te newsy z pewnością szybko zostaną zastąpione nowszymi, i nie pozostanie po nich nawet zero-jedynkowy ślad. Jednak im trafiło się CD-Action, siedziba wrocławskiego wydawnictwa zajmującego się właśnie grami. I o ich przesyłce napiszą na Papierze, który pozwoli jej przetrwać poprzez wieki. Bo przecież już wkrótce nikt nie będzie w stanie pisać nic więcej w świecie opanowanym Zarazą...






9Kier, redaktorka CD-Action, broni się przed zombie
W środku też nie było łatwo. Najpierw kolejne drzwi, które nie chciały się otwierać. I redakcja, która nie wiedziała o co chodzi. No, ale jak im wytłumaczyć, skoro oni warczącego nie rozumieją? Sami porozumiewają się jakimś skomplikowanym językiem, który w tysiące różnych dźwięków obfituje, a prostego języka składającego się z kombinacji 3 różnych warknięć nie rozumieją? Wyciągnięcie rąk przed siebie i sympatyczne powiedzenie „wrr-wrrrr-wr” zostało opacznie zrozumiane – jedna z redaktorek myśląc, że to atak na nią zaatakowała i rozpętała się straszliwa walka. Z nich wszystkich, jej było najbardziej szkoda.
9Kier, jak ją nazywają, przecież organizatorka wielu akcji w ramach Wielosferu – i akurat na nią musiało trafić. No cóż, może pójdzie w ślady pratchettowskiego Rega Shoe i za kilka godzin obudzi się niczym zombie? No cóż, tylko jej tego życzyć, stanie się jeszcze bardziej fantastyczną dziewczyną. Ale dzięki niej chociaż reszta zrozumiała, że TE warknięcia miały w ich języku znaczyć: „bierzcie, to dla was”. Teraz tylko to muszą uruchomić i napisać dobrą recenzję. Dobrą lub rewelacyjną, bo przecież wiadomo, że o tej grze nie da się napisać kiepskiej recenzji.

Ona, i On; dwójka Wybrańców. Jeszcze tylko te piekielne schody, i mogli usiąść przy fontannie. Nareszcie nadszedł czas na sielankę i romantyczne rozmyślania o wspólnym życiu wśród Żywych. Tak, tak, wśród Żywych, tu było ich miejsce.

Bo przecież imię ich było 
Nieumarli...
Ona i On... Nieumarli

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Człowiek w którym skreślono zło

Nawet lampy starały się ułożyć w imię jednego
z bohaterów wykreowanego w Kłaumcy

Internet co rusz obiegają wysypy obrazkowych mądrości mówiących, że zło jest z natury wpisane w c-zło-wieka. Jest to temat tak skrajnie powtarzany, że z obawy o dobro psychiczne społeczeństwa kolejne powielanie tego pomysłu powinno być karane z pełną surowością praw autorskich.
A jednak na kolana powaliło mnie kiedyś zdjęcie dziecięco radosnego Jakuba, który odkrył jakże oczywiste drugie, głębsze dno tej znudzonej prawdy. Że co pozostaje, gdy z człowieka usuniemy zło? A no ćwiek pozostaje, a że obecnie mało kto już pamięta pierwotne znaczenie tego słowa, to trzeba napisać, że Ćwiek pozostaje.
Zdjęcie pokazywało jakże charakterystyczne dla niego stany upojonego radością, przerośniętego, choć niedorośniętego jeszcze dziecka w wieku lat 30. I gdybym miał go oceniać według klasycznych zasad obowiązujących nasze społeczeństwo, to ciężko go ocenić pozytywnie. Bo przecież w tym wieku wypadałoby już dorosnąć, bo przecież nie wypada ubierać się jak „wyrzutek społeczeństwa” (czyt. w skórę nabijaną ćwiekami), baaa, jeszcze tak usilnie taki brak kultury promować...
Lecz chociaż jestem osobą wychowaną w miarę według wspomnianych „klasycznych zasad”, to jednak czasami budzi się we mnie to wyrodne „w miarę”. No właśnie, bo przecież subkultura metalowa to jednak częściej całkiem porządni ludzie, którzy po prostu nie lubią przelandrynkowanego życia, którzy czasem muszą oddać upust swym emocjom (i którym wychowanie nakazuje to zrobić w sposób kulturalny i nie przeszkadzający społeczeństwu – z tym drobnym nieporozumieniem, że społeczeństwo nie potrafi tego zrozumieć i wytyka odmieńców).
Mamusiu, ale ten zły pan bazgra po twojej ulubionej książce 
I właśnie do tej kategorii ludzi „porządnych w sposób dla innych niezrozumiały” muszę zaliczyć Jakuba Ćwieka. Wychowany na Metalice i Nirvanie, ubrany oczywiście w skórę i stonowaną koszulkę AC/DC... wbrew stereotypom człowiek wykształcony, obyty z literaturą, sztuką, baaa, kulturoznawca przecież, nawet dyplomowany. Człowiek, który umie wspaniale opowiadać, który to swą opowieścią pozwolił mi wyobrazić sobie, na czym polegał urok średniowiecznego barda – bo gdy pierwszy raz usłyszałem Ćwieka na DF-owej prelekcji, to tak sobie właśnie wyobraziłem wspomnianego barda. I pal licho, że chyba tylko ćwierć prelekcji wyszło mu na zadany temat, ważne było to, jak opowiadał. A że prelekcja zdaje się miała być o tym, jak pisać książki – no cóż, to przecież prezentując taki pokaz kwiecistej przemowy, dał przecież lekcję jak ciekawie używać swego ojczystego języka.
Co do oceny jego książek... no cóż, Kłamcę (cz. I) dziś już ciężko nawet na allegro dostać, a od dwójki zaczynać nie będę. Uhonorowana nagrodą im. Janusza Zajdla„Bajka o trybach i powrotach” jest co prawda świetna, ale jakoś internet dziwnie przemilcza tą część jego twórczości. Chłopcy – no cóż, nigdy nie przepadałem za Piotrusiem Panem, więc i pozostający w tym klimacie Chłopcy też mi nie bardzo podeszli, a więc i po Dreszcza raczej chętnie nie sięgnę. Pozostanie mi zachwyt nad bardzim talentem Ćwieka-opowiadacza, choć wierząc w jego prawdomówność w tej kwestii wolę żeby to pozostał bard opowiadający niż śpiewający.
Co do spotkania autorskiego... spora część mi gdzieś umkła w euforii robienia zdjęć. No cóż, grafik który zrobił nam to świetne logo na górze poprosił mnie abym posłużył jako (pół)oficjalny fotograf. No to trzeba się było postarać, a warunki oświetleniowe zapewnione przez wrocławskim empik nie były sprzyjające. Baaa, gdy spoglądam na zdjęcia z innych dreszczo-spotkań to mam wrażenie, że Wrocław jako jedyny się nie postarał – ale wbrew rzuconej rok temu przez Ćwieka opinii, że zdjęć pod światło się nie robi, to chyba jednak wyszły całkiem znośne.
Coś tam jednak się nasłuchałem. Po pierwsze, niestety powoli Ćwiek dorasta. Z młodego, pełnego radości chłopca powoli budzi się naiwny, gniewny wojownik, który chce walczyć o „lepszy świat”. I aż mi się nie chce podsumować wątków politycznych i kościelnych, które poruszył Jakub – choć z większością się zgodzę, to jednak pozostaje pytanie: po co rozpalać stosy? Żeby spłonęły i zadymiły atmosferę? Bo herezji, jak pokazuje historia, nie spalisz, ona zawsze się uchowa...
Nie no, człowieku, czy ty naprawdę zadałeś takie pytanie?
Co do ciekawszych tematów poruszonych przez Jakuba, to chociażby dyskusja o książkach już wydanych. I te kąśliwie, w sposób pełen ironii przeredagowane przez Jakuba pytania zadawane przez prowadzącego... no cóż, jeśli nie były one wcześniej uzgodnione z autorem, to tylko spokojnemu i radosnemu podejściu prowadzącego można zawdzięczać, że nie skończyło się awanturą równie karczemną, jak dyskusja o Smoleńsku, zwłaszcza, że pytający swą (miejmy nadzieję, udawaną) niewiedzą mógł co najwyżej rozdrażniać autora.



Co jeszcze? A no o planach wydawniczych. Że fani Chłopców mogą oczekiwać kolejnej części, że świeżo wydany Dreszcz też będzie kontynuowany, że jeśli chodzi o Kłamcę, to akurat nikt nie kłamał i kontynuacji nie będzie jak zostało to zapowiedziane w czwartej części. No, i że autor nie rozumie, czemu przyzwyczajeni do jego stosunkowo krótkich książek czytelnicy mogą być oburzeni „zbyt małą ilością stron” w przypadku książki, która ma ich akurat więcej niż zazwyczaj. Acha, i że Ćwiek jest jednym z tych nielicznych autorów, którzy kolejne książki, choć krótkie, to za to dosyć często wydają, i nie będzie charakterystycznego dla wielu autorów długotrwałego, czasem przeciągającego się w nieskończoność wyczekiwania na kolejną część.
W kolejce po autograf Ćwieka
Będzie też coś innego. Coś, co niektórzy autorzy piszą u szczytu swej sławy, a co Ćwiek chce napisać wcześniej: poradnik dla początkującego pisarza. Jak słusznie zauważył Jakub, te pisane przez zbyt doświadczonych autorów, często są poradami od osób, które już dawno zapomniały, jak zaczynały, które są już na zupełnie innym stadium rozwoju niż ich odbiorca, które przeskakują ten początkowy etap pisania. Dlatego Jakub nie chce pisać poradnika jak dojść do szczytów sławy – to raczej ma być książka, jak od samego zera dojść do momentu, na którym Ćwiek jest teraz. A niech sobie potencjalny czytelnik oceni, czy to jest to, co chce kiedyś osiągnąć...
Na koniec, część która dla niektórych fanów jest jedynym powodem przyjścia na spotkanie: autografy i podpisywanie książek. Dla niektórych autorów to w zasadzie żmudny obowiązek – ale nie dzieje się tak w przypadku Ćwieka. Karmiony swą sławą i zachwytem rozkochanych fanek, dopiero teraz nabiera prawdziwej energii i humoru. Nie ma już miejsca na złośliwość, jest tylko radość, humor i żart. Najwspanialsza natura Ćwieka – mały, radosny chłopiec, który chciałby się tylko bawić...  

sobota, 6 kwietnia 2013

Komiksowy świat, nierealny świat


Choć obecnie mało czytuję komiksów, a w kwestii kultury fantastycznej raczej gustuję w literaturze i filmie, to jednak ciężko byłoby mi powiedzieć, że „opowieści obrazkowe” to obca mi branża. Ja też wychowałem się na Kajku i Kokoszu, Tytusie, Romku i A'tomku czy wreszcie na Thorgalu. Zresztą, tak jak literatura zupełnie poradziłaby sobie bez komiksu, to już ciężko byłoby sobie wyobrazić kino fantastyczne choćby bez bohaterów Marvela czy DC Comics.
Dlatego też tworząc bloga o fantastyce we Wrocławiu ciężko byłoby opuścić otwarcie pierwszej w Polsce Galerii Komiksu i Ilustracji, która to właśnie otworzyła się w leśnickim zamku. To oczywiście miejsce, które fanom bloga jest już z pewnością znane chociażby z konwentu Tatooine czy Dni Fantastyki, jednak w tak oryginalnej roli występuje chyba po raz pierwszy.
Przemysław Truściński na tle jednej ze swoich prac
Na pierwszy rzut poszedł Przemysław „Trust” Truściński, szerszemu gronu znany zapewne z Gazety Wyborczej (dodatek stołeczny). Jednak fani fantastyki mieli raczej okazję poznać go na łamach Nowej Fantastyki czy Feniksa. To także on jest autorem projektu graficznego Wiedźmina jako gry komputerowej czy komiksu Wiedźmin The Witcher czy ilustracji
Jeżeli chodzi o twórczość autora... no cóż, z pewnością rozczaruje się ktoś, kto szuka klasycznego piękna w tej grafice. Ale to chyba charakterystyczne dla komiksów. 
Jednak style rysowania są tu przeróżne. Od postaci w swych kształtach równie ostrych i surowych, jak ich charaktery, po postacie i krajobrazy na tyle realistyczne, na ile tylko pozwala fantastyczna tematyka obrazów. Od obrazów tworzonych setkami równoległych i prostopadłych kresek, poprzez precyzyjnie odwzorowane kształty stworzone z samych konturów aż po prawie klasyczne kształty z pełnymi wypełnieniami i cieniowaniem, tyle że z narzuconą pewną tonacją barwną.
No cóż, gdy oglądam te komiksowe dzieła, i gdy rozmawiam z artystą który twierdzi, że już od 8 roku życia wiedział, że to co chcecie robić w życiu to komiksy, to przypomina mi się kolega z podstawówki. Też fascynował się komiksem (głównie był to Thorgal, m.in. ze względu na dokładność wykonania obrazów), styl malowania też był równie „bobowaty” jak on to ujmował. Co prawda nie miał tyle talentu (lub szczęścia) co mój kolega, to jednak też żyje ze sztuki, i nawet ma swoje wystawy w mieście artystów – Paryżu. A może to, że pochodził z prowincji jeszcze bardziej odległej od artystycznych ośrodków sprawiło, że nie dostał się na wymarzony kierunek studiów na ASP? Cóż, trudno powiedzieć mnie, laikowi...

Przemysław Truściński, ilustracja do książki "Czerwona mgła"
Wracając jednak do wystawy. Z pewnością nietypowa, z pewnością daleka od klasycznych kanonów piękna. A mimo to, zdecydowanie mogę ją polecić, i wcale nie tylko z powodu swej nietypowości. Styl Przemka Truścińskiego z pewnością jest ciekawy, i to nie tylko dla fanów fantastyki. I tylko pozostaje pytanie: skoro artysta będzie obecny na najbliższych Dniach Fantastyki, to czemu jego wystawa zniknie do tego czasu z zamku? Miejmy nadzieję, że choć pojedyncze ilustracje będą zdobić korytarze w czasie tego konwentu...
Przemysław Truściński na tle swoich prac

Informacje praktyczne:
Adres:                   CK Zamek, plac Świętojański 1, Wrocław-Leśnica
Czas trwania:       do 7 maja
Bilety:                  wstęp bezpłatny

sobota, 9 marca 2013

Wszystkie strachy PRL-u

„Więc niezbędnym jest, aby widza tak nastraszyć, tak dognębić w kinie, aby po wyjściu z kina wszystkie życiowe problemy zdawały mu się błahostkami, czyli żeby nastąpiło tak zwane odgnębienie bulgogrdyczki poprzez dostraszenie cytotchawki Dywersompa. Zresztą pani i tak tego nie zrozumie, bo ja mówię terminami naukowymi a Pani jest kobietą po prostu. Dlatego powiem prosto z mostu, po chłopsku: wryło widza, paniusiu, wryło. Zobaczymy teraz ten film”
Julian Antonisz,Film grozy

Julian Antonisz, Film grozy
Problemy z internetem pewnego organizatora konwentów sprawiły, że zamiast pstrykać zdjęcia fantastycznych strojów mam teraz czas napisać kolejny wpis. A że zawirowania w pracy pozwoliły być w środę Muzeum WspółczesnymWrocławia, to i nie muszę wybierać o czym pisać.
Bo właśnie w Muzeum Współczesnym Wrocławia odbyła się w środę prelekcja o wszystkich strachach PRL-u. Choć podobnie jak w przypadku odsłonięcia Pociągu do Nieba wszystkie znaki na niebie wskazywałyby, że bunkier na placu Strzegomskim jest jakimś niesprzyjającym mi ośrodkiem fantastycznym i znów przesiedzę tamtejszą atrakcję w pracy, to jednak się udało trafić na prezentację reklamowaną m.in. hasłem „Nie musisz już oglądać horrorów PRL-u, On za ciebie obejrzał już je wszystkie”.
Julian Antonisz, Film grozy
Prezentacja zaczęła się od przewrotnego filmu Juliana Antonisza „Film grozy”. Wybranie tego właśnie filmu już z góry zapowiadało, czego nieświadomy niczego widz może się spodziewać po horrorach tego okresu polskiej kinematografii.
Potem, w formie wstępniaka można było się czemu PRL blokował pochód grozy. Problemem była metafizyczność i odrealnienie świata fantastyki, do którego już jakże blisko do religii, przedstawianej przez ówczesny system jako ogłupiające „opium dla mas”. Nie bez znaczenia były też wielkie ambicje „misyjności” „kina balkonowego” podpatrującego codzienne życie obywatela (ot, taki ówczesny Big Brother, co akurat nie dziwi mnie w systemie totalitarnym). Dopiero później analitycy filmowi podsumowali brak potrzeby straszenia w polskim filmie. Po prostu ostatnie pół wieku naszej historii dostarczyło Polakom tyle grozy, że nie potrzebowaliśmy już powiększać sumy naszych strachów. Jak zgrabnie politycznie podsumował to jeden z krytyków, „w końcu wampiry wyssały z nas najmniej krwi”.
Co więc sprawiło, że jednak pojedynczym filmom udało się przedrzeć przez grube sito komunistycznej cenzury? Z pewnością pojawiające się okresy, gdy rząd łaskawie uznawał, że zmęczony walką klas obywatel zasługuje na kinową rozrywkę. Tak więc na pewien okres kino pozbywało się swojej „misyjności” i mogło zająć się tym, co Scoobie-Doo (nie)lubi najbardziej.

Polskie filmy kanadyjskie, czyli
kochane dewizy ślijcie podli kapitaliści

Lokis, kadr z filmu. Źródło: filmyprl.pl
Tak więc zaczęły się pierwsze polskie próby z horrorem. Telewizja Polska rozpoczęła cykl „Opowieści niezwykłe” i „Opowieści niesamowite”. Filmy powstałe w tych seriach czasami określane są obecnie pojęciem „filmów kanadyjskich”, bo rzekomo miały zostać sprzedane telewizji kanadyjskiej (z pewnością za, jakże wartościowe w Polsce, dolary). Czy telewizja kanadyjska wiedziała o próbach wciśnięcia tych filmów - dziś nie wiadomo, choć wszystko wskazuje raczej o tym, że nie byli tego faktu świadomi.  Jednak już same chęci polskich twórców znacząco wpłynęły na ich ostateczną formę: krótki, stały czas trwania (pół godziny okrojone o czas na reklamy) czy nagranie na kolorowej kliszy (ewenement w czarnobiałej ówcześnie telewizji polskiej). To właśnie w tej serii powstał pierwszy polski film wampiryczny – Upiór.
Kolejny był Lokis (Strzeż się ciąży, Lokis krąży), i twórczość Żuławskiego, jak chociażby Diabeł. To dzięki odpowiedniemu podejściu za czasów komuny można było pokazać polskie zrywy narodowe przeciw rosyjskiemu najeźdźcy. Przykładem jest chociażby Diabeł, który (jak chyba każdy jego film) promieniuje mrocznym złem i ohydą godną horroru typu gore. Wielkie zrywy narodowe stanowią tu jedynie tło dla ukazania szaleństwa świata pogrążonego w apokalipsie.

Jestem rozczarowany, spodziewałem się seksu

Plakat filmu "Lubię nietoperze"
Jestem rozczarowany, spodziewałem się seksu. Tytuł wprowadził mnie w błąd. Wiadomo, że jest zapotrzebowanie na seks” - te słowa pewnego kaprala podsumowującego premierę Wilczycy doskonale określają kolejną falę polskiego horroryzmu. Po raz kolejny trzeba przyznać, że polskie horrory były straszne – jednak nie poprzez strachy w nich zawarte, a poprzez swój poziom. (Nie w pełni)Straszne historyjki były jedynie pretekstem do ukazania lekkiej (w obecnych kryteriach) erotyki na ekranie, błyśnięcia nagą piersią na ekranie. Jeśli pamiętacie Seksmisję czy KingSize (i wiecie, jak wielką rolę ma w niej postać Kasi Figury i scena z jej wielką pupą) to macie ledwie namiastkę tego, co działo się w horrorach. Ten okres to sławetna Wilczyca i Widziadło. Przeciwstawieniem się tej fali miał być pierwszy polski horror feministyczny, jednak o poziomie feministyczności tego filmu przekonać się możemy już po plakacie. Jak sami widzicie, za oglądaniem horrorów tego okresu stały zawsze dwa duże argumenty... koniec końców, Lubię Nietoperze stało się ewenementem raczej z powodu bycia pierwszym pełnometrażowym horrorem z podtekstami psychologicznymi. Trzeba przyznać, że wizja pozbycia się problemu wampiryzmu w momencie utraty dziewictwa trąci tandetnym Freudem i Jungiem.
Kadr z filmu Klątwa Doliny Węży
Potem było Medium, jak podkreślał autor prezentacji, „jedyny dobry polski humor” i film, który złotymi zgłoskami na trwałe już chyba zapisał się w historii polskiej kinematografii. Film, który samemu udało mi się obejrzeć w kinie, mimo iż brakowało mi jeszcze trochę do wymaganych12 lat (i wtedy nastraszył mnie tak bardzo, że przyznałem, że nie powinni na niego wpuszczać tych co nie mają 12 lat). Film tak strasznie kiepski, że od niego nagrodę za najgorszy film nazwano Złotymi Wężami – tak, tak, mówię oczywiście o „Klątwie Doliny Węży”. Gdy na prelekcji przypomniałem sobie kawałek filmu, to aż mną przejęła groza, że można było zrobić tak kiepski film...
PRL-owski pochód grozy zamknął Powrót Wilczycy – jeden z nielicznych w tamtym okresie sequeli...

„Jak Pani stwierdziła na sobie, jest Pani tak przerażona filmem, że aż strach. I teraz jak Pani wyjdzie Pani na ulicę, to poczuje się Pani szczęśliwa. Czy czuje się już Pani choć trochę szczęśliwsiejsza? 
Aaaaa... WAMPIRYYYY!!!”
Julian Antonisz,Film grozy

środa, 27 lutego 2013

Nowy, wspaniały świat czyli kartka wyrwana z nienapisanego pamiętnika

Rzecz działa się w porcie. W Porcie Miejskim dokładniej, który już dawno zapomniał o latach dużego ruchu rzecznego. Co zresztą widać po obecnych tu budynkach. Wiele, choć użytkowanych, już prosi się o remonty, wiele doprowadzonych jest już do takiego stanu, że nikt tam nie zagląda. Akurat doskonała miejscówka na kolejny z Wrocławskich Plenerów Fotograficznych, mający odbywać się w klimatach postapokaliptycznych. Że niby w 2012 zagłada była, tyle, że nie Majów. Na Wrocław spadła bomba nuklearna. Cywilizacja upadła, dostępne są szczątki ubrań, starej broni palnej praktycznie prawie już nie ma, i radzić sobie trzeba z tym, co się znajdzie.
Modeli nie obrodziło tym razem, w przeciwieństwie do fotografów, choć i tak pojawiło się ich więcej niż deklarowało. No cóż, sesja studentów absorbuje, i nie każdy akurat w tym okresie ma czas na jakieś przebieranki, zabawy. I wszystko byłoby ładnie, gdyby komuś nie otworzyła się torba...

- Tam poleciała, gońcie ją, i tam druga, Ratuj, ratuj, tam leci, byle NIE DO WODY! Zbierajcie, to jeszcze nie pokserowane!!!
Trzeba przyznać, że rozgardiaszu było co niemiara. Ktoś świeżo po plenerze miał lecieć skserować notatki z których miał się uczyć do egzaminu – jednak w tej chwili to była jedyna kopia i trzeba było ratować co się da. Tylko, że jedna z uratowanych wyglądała jakoś inaczej... z innego papieru, zdecydowanie inne pismo, jakieś koślawe, kanciaste. Oddała mi ją nieszczęsna właścicielka notatek.
- Masz czytaj, to wygląda podobnie paskudnie jak twoje pismo. Możesz dojdziesz do tego co to jest? Bo na notatki z matmy to mi raczej nie wygląda, chyba że mi Kuba coś z polonistyki na złość podrzucił.



… Dziś jest chyba 30-ta  zima  od Upadku Bomby, choć o rachubę ciężko. Któż by liczył dni? I jak je liczyć, skoro ktoś co rusz zawłaszcza sobie moje nowe legowisko, a ja muszę szukać kolejnego. Więc tylko po tych skromnych opadach białego kurzu można upływ czasu liczyć. Śmieg to się nazywało, czy coś takiego? Choć i przed Upadkiem Wrocław nie był znany z wielkich jego opadów, to po Wielkiej Bombie praktycznie pojawiały się tylko jakieś szczątkowe opady, i to chyba jedyna rachuba czasu jakiej można ufać. Jeśli nie ma go przez kilka księżyców, a potem spadnie – znaczy, że minęła kolejna zima. ….
Czemu to piszę? Żeby nie zapomnieć liter. Wciąż jeszcze istnieją Biblioteki, choć nikt nie ma czasu do nich zaglądać. Nowy świat jest wspaniały... na swój sposób. Przed upadkiem – ciągłe życie w biegu, innych traktowałeś jak natrętny tłum. Dziś... o ile ktoś do ciebie nie strzela, to liczysz na rozmowę. Tak, problemy się zmieniły. Dach na głową – kiedyś były kredyty. Dziś łuk czy wygięty resor dawnego auta i wchodzisz do dowolnego budynku, który się nie rozsypuje. W zasadzie to można i bez tego iść, ale jeśli tam mieszka jakiś dziki pies, czy inny człowiek? Lepiej mieć coś do obrony...

  • Heja, wracamy robić zdjęcia, to jakieś bzdury. Przyznać się, kto sobie żarty ze mnie stroi i ten cudaczny „pamiętnik” spreparował? Dobra,  kto ma kuzyna w I klasie, bo wygląda jak bazgroły 6-latka?
  • Eee tam, zdjęć to ci chyba starczy, no ile można pozować. Ile jużich  tam masz, tysiąc będzie? Daj se na luz, chwila przerwy, bo fajnie się tego słucha!
No i co zrobić modelom, jak nie chcą pozować? Chyba tylko się jakoś podlizać, a skoro dobrze im się słucha, to może odwdzięcza się za tą lekturę?



… ech, mieć taką lokomotywę. Dużo miejsca w środku, swoje graty można tam swobodnie rozłożyć i łatwo wszystko znaleźć. I ciuchy rozwiesić jak się do rzeki wpadnie. Podobno kiedyś w rzece nawet ryby żyły... dziś powoli zaczyna przypominać wodę, choć wciąż jest tak gęsta od brudów, że jak się ukraja nożem, to zrasta się przez kilka minut... ale taka lokomotywa... skarb piękny, zwłaszcza jak w dobrym stanie jest, jak jeszcze resztki obłażącej farby są. Aż się człowiek rozmarzy, jak to widzi, aż sobie wyobrazi, jak to kiedyś było, jak komfortowo się takim czymś jechało. Wsiadałeś na dworcu we Wrocławiu, posiedziałeś ledwie pół dnia, i masz, stolica, albo morze. Dziś... pewnie kilka księżycy trzeba by iść nad morze, jak ktoś na ciebie nie zapoluje. I jak łatwo bronić tego terenu? Twarda pucha wokół, przez rozbite okna wszystko widać, a jak co, to się z nich łatwo bronić... I ognisko by można w środku rozpalić, co by się ogrzać. A taka lokomotywa, to nawet specjalnie projektowana była, przecież tam się paliło w niej, żeby pociąg jechał. Dym dobrze ucieka, nie kaszle się tak mocno jak się rozpali ogień.
Cóż, dziś cała zwrotnica to domena Karen, Rozdzieraczką zwanej. Na co jej tyle lokomotyw? Czort wie, ale nie chce się podzielić tym terenem. Okrutna kobieta, nie bez powodu swą ksywę dostała. Pilnuje swojego terenu skutecznie, niejeden czerep zatknięty na badyla tego dowodzi. Ale czasem się pochwali swoim terenem, to widziałem co ma. Pokaże te wagony (swoją drogą, co to jest wagon? Ona mówi że to nie to samo co lokomotywa – a wygląda tak samo) I co z tego, jak śpi w jakiejś małej skrzynce tuż nad ziemią? Jaki pies nie przyjdzie i nie zagryzie jej? Chyba dlatego, że jej Kanar pomaga. Podobno kiedyś sprawdzał bilety, co prawda nie w lokomotywach, tylko... w czymś takim podobnym, ale mniejszym, krótszym. Po mieście to-to jeździło. Ale że niby po co? Toż z portu na Biskupin ledwie dzień drogi po gruzach, jak kto obrotny to i tego samego dnia wróci z jakimiś słoikami...

  • Macie coś do picia?
  • Noż czemu przerywasz?
  • W gardle mi zaschło, dajcie coś na przepłukanie gardła a ty, Filipina, szukaj dalej, może jeszcze jakieś kartki z tego się tam zapałętały?

… jest też Mała Fi. W takiej bajce, tam były takie dziwne różowe świnki, był jakiś Obieżyświat, i jakaś taka Mała Mi. To z dzieciństwa jeszcze coś pamiętam, może by się znalazło to w Bibliotece. A tu jest Mała Fi, to może od niej się nazwała? Chociaż mawiają, że podobno to od imienia, które miała przed Upadkiem. Ale kto by tam plotkom wierzył? Ja tam wierzę, że to od Małej Mi, tylko że pewnie mało czytała tą bajkę to jej si myli. Fajna kobieta, jak akurat nie ma złego humoru. Miota się wtedy po całym terenie, strzela z łuku do czego się tylko da, jak tylko z wiatrem coś przeleci, to też paręnaście strzał w to wlepi bez namysłu. A potem klnie, jak próbuje te strzały wyciągać. Albo włócznią by wszystko traktowała... a zaraz potem chowa się gdzieś w jakimś kącie i boi się każdej złamanej gałązki. Wystraszona taka, zupełnie nie przypomina tej furiatki, co by wszystkich zadźgała tym nożem z kości. Ale wtedy ją podejść cichutko, przytulić, to od razu przestaje się bać, i nawet się uśmiecha, tak zadziornie, wesoło. Czasem nawet da się podrapać za uszkiem...


  • Ale tu się nie da odczytać, rozlało się coś, czy co?
  • To odpuść, mamy trzy kolejne! I nie marudź, czytaj, bo ci to dobrze idzie.
… słychać kolejny wybuch. Żesz wciórności z tym Chemikiem, znowu coś rozwali. Zamiast się wziąć za jakieś porządne skarby ze starych śmietników, to nawet jakiś nóż, widelec czy nawet cały talerz da się znaleźć, to ten jakieś proszki zbiera, jakieś śmierdzące ciecze i miesza. Żeby sprawdzić, czy dobre BUM!!! będzie. Toż taką piękną ruderę sobie znalazłem, a tu masz, przypałętał się na parter, coś zmieszał ze sobą i nagle wszystko zaczęło się sypać na głowę. A nawet dużych dziur w dachu nie było, jak już nawet padało to się dało znaleźć suchy kąt. A musiał to rozwalić... żeby chociaż z tego naboje się udało zrobić, to by się te karabiny uruchomiło i zajęło cały port, a wszyscy by się musieli słuchać, a tak co? Tylko za kawał twardszego kija robią... A Chemik to kiedyś na nas ściągnie nieszczęście, wszyscy wokół zginą, a on pewnie sam zostanie, i zajmie ten cały teren. Te lokomotywy, te opuszczone magazyny, te cudne wraki samochodów, co to niektóre jeszcze niespalone fotele mają...

… no i Tangowa Królowa. Nie wspominałem o niej, bo rzadko ją widuję. Ale za to jak się ją zobaczy.. najlepsze ciuchy ma. Twierdzi, że od pierwszego dnia po upadku wciąż te same. Ale kto by jej uwierzył. Jak się jeszcze gdzieś w starym domie znajdzie takie nówki, nieużywane od Upadku, to już same się rozlatują, a ona kłamie, że swoich używa od tylu lat i tylko trochę poszarpane? No i dlatego Królowa. A czemu Tangowa? Bo podobno kiedyś tańczyła, baaa, nawet twierdzi że jej kogoś przypominam... że niby miał zdjęcia na jakimś festiwalu robić, ale Bomba spadła, a potem świat już był inny... Hehe, zdjęcia, śmieszna jest. To takie obrazki, jak w czeskiej gazecie co to widziałem w lokomotywie – i że niby co, mieli o niej w takiej czeskiej gazecie napisać? To musiałaby być chyba jakąś mistrzynią tego tańca... Ale taką gazetę mieć dla siebie... tyle literek, a nie waży tyle co książka z biblioteki... i na marginesach można by pisać, chociaż z tym nie ma problemu. Tu w pobliżu taki wielki sklep ze wszystkim był, to czasem idę jakiś papier zabrać.
Konserwy już dawno zabrali i zjedli, ale papieru nikt nie ruszy, bo niesmaczny, to na co komu. No i mogę pisać, to nie zapomnę liter, ale mieć taką gazetę, to by można codziennie czytać i nie zapomnieć, a pisać by nie trzeba...

  • A Państwo to niby co tutaj robią? Pewnie złom kradną?
  • Ależ skąd proszę pana, widzi Pan, my to nawet własny złom przynieśliśmy, ładna pukawka, no nie?
  • No, no, no, ty mnie tu bronią nie strasz, bo po policję zadzwonię!
  • Ależ skądże, proszę pana, ja tylko chciałem pokazać, że nie kradniemy, swój złom mamy. A w ogóle, to plener jest, proszę pana. Fotograficzny znaczy się, i my zdjęcia robimy, takie, że niby apokalipsa była, i cywilizacja upadła, proszę pana, i chcieliśmy pokazać jak by to wtedy wyglądało.
    I my nawet z właścicielami gadaliśmy, i my mamy zezwolenie, i my możemy panu pokazać. Kuba, pokaż ten papier... aaacha, to tylko tak „na gębę” załatwiłeś, i nie ma żadnego papieru? No to, proszę pana, my nie mamy tego papieru, ale my naprawdę wszystko załatwiliśmy, i my tu tylko zdjęcia robimy, nie kradniemy złomu.
  • Taa, zdjęcia, zdjęcia, już ja widziałem co wy tu robicie. Ognisko sobie rozpalili, tuż koło dystrybutora z benzyną, i sobie siedzą, a aparatu to żaden od kilku godzin nie ruszył. A potem będzie w prasie, że nieznani sprawcy spalili pół zabytkowego portu... że niby właściciele chcieli zburzyć, ale się konserwator nie zgodził, to podpalili, żeby nie było co ratować? Ooo niedoczekanie wasze, to po to mnie tu zatrudnili, żeby pilnować, przed takimi jak wy chronić, wynocha, wynocha...
  • No dobra, towarzystwo, zbieramy się, skoro nas tu nie chcą. To oficjalnie ogłaszam, że pleneru na dziś to już koniec, wszyscy wracają na Ruską. Następny plener w maju, ale to jeszcze roześlemy wici na fejsbuku.


Słońce już dawno zaszło za horyzontem, jednak jeszcze przez kilka godzin będzie jasno. Chemik mówi, że to przez ten pył, że po wybuchu wszystko się zrobiło fluroscesyjne, znaczy się flurose... no, że niby jak kiedyś od pasty do zębów. Ale ja mu nie wierzę, bo przecież zęby nie świecą. Powoli mija czas. Generalnie, jest go teraz tak dużo. Kiedyś, to gdzieś ciągle się pędziło, teraz... czasem trzeba znaleźć jakąś żywność, czasem trzeba dopilnować aby nie stać się czyimś jedzeniem. Dom, dach nad głową – coś, za co człowiek płacił przez całe życie, dziś kosztuje 30 minut twego czasu. Żeby wejść do budynku, wybrać coś co zaraz nie przygniecie cię sufitem, ew. „przekonać” kogoś, jeśli ktoś już mieszka. Że coś za drogie, że kogoś na coś nie stać? Znajdziesz na ziemi – twoje, wystarczy tylko poszukać.
Ew. można pohandlować z Szymonem Handlarzem, cuda niesamowite ma u siebie, a jakieś beznadziejne rzeczy zabiera w zamian. Że niby tam, skąd przychodzi, tych cudów to niby pełno, a takich rzeczy jak u nas to nie ma. I tak wędruje z miejsca na miejsce, i zanosi tam to, co przehandlował u nas – a potem do nas przynosi to, co znalazł u nich. I nawet ma coś, żeby na puszki z jedzeniem przehandlować... w sumie, też sposób na życie. Równie piękny, jak każdy inny. Bo po Upadku Bomby, wszystko wokół takie piękne – jakby Stwórca tą Bombą zniszczył wszystkie nasze problemy. I tylko czasem wraca jakiś taki sentyment do czasów dzieciństwa...
Ałaaa!!! No, chyba koniec pisania, pora zadbać, aby nie stać się jedzeniem dla kogoś...