Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław sam z siebie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 grudnia 2013

Smerfowy obiad w przerwie między zakupami




Święta, święta, święta... ulice Wrocławia od kilku dni wypełniły się przedświąteczną nerwowością zakupów, bo jeszcze trzeba kupić pierścionek dziewczynie, bo dzieciom zabawkę, a to karpia i choinkę do pokoju, a może chociaż na momencik oderwać się od tego szaleńczego pędu przy kubeczku grzanego wina. I gdzieś w tym pędzie nawet nie zauważamy, że te pierogi które wcinamy, te takie jakby trochę inne, to takie smerfowe są. A przecież jakoś tak dziwnie wszystkie z nich mają nazwy wywodzące się właśnie od głównych postaci bajek o niebieskich ludzikach...
Więc może następnym razem warto zwrócić uwagę co pałaszujemy, żeby jeszcze lepiej docenić tego smak? Na konsumpcję zapraszam na wrocławski rynek!

Tym czasem mamy jakieś niepokojące wieści z Bielawy, Nazgule są w to wplątane, ale musimy jeszcze je zweryfikować - przed świętami damy jeszcze znać, czy nie grozi nam Boże Narodzenie w cieniu Mordoru...

sobota, 2 listopada 2013

Dokąd zmierzają wrocławskie zombi?




Wiele, wiele lat temu, na terenach zamieszkałych przez Słowian, pod koniec miesiąca października (który oczywiście tak się wtedy nie nazywał, ale właśnie tej porze roku odpowiadał), na grobach dawno zmarłych przodków zapalały się ognie pochodni. Ludzie zamieszkujący wtedy te tereny przywoływali do siebie zbłąkane duchy, aby je nakarmić, napoić... a przy okazji uwolnić je od problemów trzymających je na ziemi, nie pozwalających uciec ku wolności. Bo wiadomo, wkurzony duch to zły duch, tylko chodzi po domu, stęka, straszy i w ogóle przeszkadza.
Tak więc nasi przodkowie odprawiali rytuał zwany Dziadami. Jednak w dobie chrystianizacji Europy, Kościół postanowił wytępić ten pogański zwyczaj i (podobnie jak to miało miejsce z sobótką/Dniem Kupały) wybrał sobie sąsiadujący dzień aby w jego miejsce ustanowić nowe obrządki. Wiele, wiele lat ta tradycja się utrzymywała w Polsce, aż przyszła doba globalizacji i amerykanizacji społeczeństwa. Tak więc do łaski wrócił Dzień Zaduszny, jednak w nowym, amerykańskim (czytaj: radosnym) ujęciu. Tak więc dzień przed tym, gdy wszyscy jadą odwiedzić groby swoich bliskich, z porzuconych, zapomnianych i zaniedbanych grobów powstają zombie, aby przypomnieć innym o sobie. 



Runiczna wędrówka nieumarłych


Tak było i w tym roku. Całkiem spora ich grupa, w asyście czarownic i innych straszących potworów zjawiła się na wrocławskim rynku. Wokół rozległy się ich roszczeniowe krzyki z żądaniami. Jednak czego chciały? Tego wciąż nie wie nikt. Jęki, charczenia i inne dźwięki wydobywające się z ich gardeł z pewnością nie przypominały słów, które chciały uzyskać. Rozkładające się grdyki i krtanie raczej nie są skłonne do wydawania ludzkich dźwięków.
Więc cóż im pozostało? Ruszyć w swoją kolejną wędrówkę. Wędrówkę śladem magicznej runy, wędrówkę mającą na celu wywołanie magicznego czaru, który miał im dać ostateczne rozwiązanie: przywrócić im życie lub wypchnąć je z ludzkiego padołu. Do piekła, nieba, czy w bezdenne otchłanie nieskończoności? Czyż to ważne? Aby wreszcie zakończyć przeklęty byt nieumarłego.



Poszukiwanie mięsa w McDonaldzie... mission failed
Tak więc zaczęła się upiorna wędrówka. Najpierw pierwsze koło wokół rynku, drugie... a wokół tyle restauracji. A każda kusi zapachem, kusi... silna wola upadła gdzieś na wysokości McDonalda. Wygłodniałe zombie rzuciły się w poszukiwaniu mięsa – niestety nie znalazły. Więc jeszcze bardziej rozeźlone wróciły na rynek, kończyć regulaminową runę. Trzecie okrążenie wokół rynku – i już można wyjść na inną ulicę, gdzie nie męczą już tak kuszące zapachy. Ale... ale czy to zboczenie z właściwego kierunku tylko zawiesiło wykonanie runy, czy może trzeba było zacząć ją jeszcze raz, i wykonać trzy okrążenia naraz, bez przerywania? 



Tak więc narada. Długo radziła starszyzna zombie, długo słychać było nieziemskie wrzaski... i dalej nic uradzić nie mogli. Bo zapobiegawczo, może jeszcze trzeba było te dwa kółeczka odrobić, jeśli wykonanie runy zostało przerwane? A co, jeśli runa dwa poprzednie okrążenia „wciąż pamięta”? A każdy zombie wie, co znaczy pięciokrotne okrążenie tego samego miejsca, i żaden ryzykować nie będzie. Więc może lepiej jednak pójść dalej...
I kontynuowali ten swój marsz ulicami Wrocławia. Mawiają, że nauczone doświadczeniem, zombie już trwały w swym stuporze, głuche na pokusy żołądka. Kto jednak był w środku – ten zna okrutną prawdę. Każdy człowiek był zagrożony, każde zwierzę nie mogło się czuć bezpiecznie – każdy kawałek mięsa czy litr krwi był na wagę złota. Ulicami niosły się pieruńskie wycia nieumarłych, radośnie (w ich ujęciu) witające każdą próbę zaspokojenia wołającego o żarcie gnijącego żołądka.






Runa w kształcie małpy


Spytacie, jaki jest magiczny kształt runy? A no współczesny, amerykański. Gdy rozrysować ją na mapie, to ujawnia się nam znany chyba każdemu internaucie znaczek e-mailowej „małpki” @. Jednak znak sam w sobie nie jest groźny – bo oprócz kształtu, liczy się jego wykonanie. Ilość powtórzeń, nawróceń, nieśmiałe „niedomknięcie” runy, przesunięcie miejsca początkowego i końcowego. Tak więc zaczynając na Pręgierzu, skończyć trzeba w małym pubie „Lot Kury”, gdzie na nieumarłych czekają wzmacniające drinki z formaliny i łez irlandzkich wiedźm. No i pokaz przygotowany przez najsłynniejszego zombie, który nieumarłym stawał się jeszcze za życia...

Michael Jackson znów w akcji... dokładniej: Michael Jackson Wrocław Dance Team
I jeszcze jedna fotka rodzinna, na rozluźnienie sytuacji:




sobota, 26 października 2013

Fantastyczna Wrocławianka w Londynie

Wczoraj rozpoczął się największy europejski konwent - MCM Comiccon. Oczywistą atrakcją tak wielkiego konwentu musi być konkurs cosplayowy - i tak właśnie jest. W tym roku, wśród polskich finalistów Eurocosplayu znalazła się także wrocławianka, Zofia Urszula Kaleta, znana działaczka Wielosferu, jedna z głównych organizatorów takich wrocławskich imprez jak chociażby Wrocławskie Plenery Fantastyczne czy konkurs cosplayowy na targach Fantasy Expo.
Poniżej zdjęcie Zuli w stroju z lutowych eliminacji w ramach konwentu Love 4, i oczywiście życzymy jej głównej wygranej na EuroCosplayu.

Zula w stroju Spider Splicera, zdjęcie autorstwa Akira Photo

Z niecierpliwością czekamy na zdjęcia nowego stroju!!!

piątek, 18 października 2013

RPG-owy artefakt: x9 do leczenia

Artefakty... +10 do siły, +3 do obrażeń, -5 do opóźnienia... zna je chyba każdy rpg-owiec. Zwłaszcza początkujący ich pożąda, gdy przeglądając podręcznik zajrzy na strony ze sprzętem dla zaawansowanych graczy. I choć sam zadaje ledwo 2-3 obrażenia, jak już cudem uda mu się trafić, to taki mieczyk +10 do obrażeń – ech, marzenie, może i trudno trafić, ale jak już się uda, to ten paskudny królik leży na ziemi, a nie ciągle obgryza ci piętę :)
Jednak z czasem, gdy Twa postać nabiera doświadczenia, to i sięga po coraz silniejsze artefakty, po coraz większe bronie... i choć z czasem sięga nawet po ten miecz +10, to nie patrzy już na niego z taką głupią, młodzieńczą nadzieją... bo czymże jest to +10 do obrażeń, skoro z samej swojej siły i wagi miecza zadajesz ich już 30-35? To już nie x5, x10 – to już ledwo ułamek twojej normalnej mocy... I choć lepszy taki mieczyk niż zwykły, to jednak nie spoglądasz już z takim rozrzewnieniem na tą magię. Zresztą, kto poluje na smoki, ten wie – że z czasem, ważniejsza jest nie siła oręża, ale pomysł, idea, spryt, chytry plan jak zaciukać bestię zanim nas spali – a kwestia sprzętu staje się już drugoplanowa.
Ale wyobraźcie sobie taki sprzęt, który rozwija się wraz z waszą postacią. Niech będzie patelnia – bo przecież biedny kleryk nie kupi sobie porządnego miecza wartego pół wsi. A patelnią też można kogoś dobrze zdzielić po łbie, chyba nawet lepiej niż wałkiem do ciasta. No więc mamy patelnię, i malujemy na niej jakiegoś maziaja... i niech ten maziaj wzmacnia siłę leczenia tego kleryka 9-krotnie. No, leczył jedną, leciutką ranę, no, może 2 obrażenia za jednym czarem – to teraz ma 10. +9 do leczenia, to niby nie jakaś rewelacja, ale już można wyleczyć umierającego adepta machania mieczem, i to nawet takiego wysportowanego. I wyobraź sobie, że wraz z rozwojem twojej postaci moc tej patelni wzrasta – bo skoro ty leczysz już nie 2, ale nawet 4, 6, 8 obrażeń, a twoja patelnia wzmacnia to 9x – to już masz nawet +64. A to już jest coś... i dalej rośnie wraz z twoimi umiejętnościami.

I powiecie: ale skąd taką patelnię wziąć? Za iloma lasami, za iloma górami, za jaskinią jakiego smoka mogę taką znaleźć? A ja wam powiem, że nie za lasami, nie za górami, i choć smoków trochę po drodze spotkacie – to wszystkie już niegroźne, skamieniałe. Bo jest taki dom, co topierwszą apteką we Wrocławiu był, i tam taka patelnia wisi. No dobrze, tak naprawdę kadzielnica – ale czymże innym jest taka kadzielnica jak nie patelnią z przykrywką? I w tej właśnie przykrywce wyryta jest magiczna roślina. Dziewięćsił, wielu magom znany eukariont sprawia, że wszystko co przez niego przechodzi, staje się 9x silniejsze. Tak więc, jak i opowiadałem, x9 do leczenia. I choć forma kadzielnicy trochę ogranicza możliwość jej wykorzystania (bo przecież tylko ziółka i mikstury możesz w nich rozlać, niematerialnego czaru w nią nie wlejesz), to przecież z takiego wykorzystania wynika dodatkowa moc. Albowiem gdy tradycyjnie jakiej mikstury czy ziela zażywasz, to tylko na ciebie działa jego siła. Jednak gdy rozlejesz miksturę w kadzielnicy, gdy podpalisz leczące zioła wewnątrz trybularza – to magiczny aromat roznosi się wokół, wśród wszystkich twoich sprzymierzeńców... Wot, taka obszarówka :) Więc cóż z tego, że takową miksturę trudniej sporządzić, niż czar jaki na bieżąco wyrychtować – skoro tych mikstur dużo mniej musisz przygotować, więc to nie taka straszna robota.

Ech, gdyby jeszcze ten artefakt dało się przenieść do jakiej gry... na razie możecie jedynie go oglądać w świecie rzeczywistym, w Muzeum Farmacji, ale cóż, gdy któremu z Was się uda, to może i mnie zdarzy się potrzeba uleczenia?

Niniejszym tekstem, chciałbym was oczywiście gdzieś zaprosić. Początkowo chciałem Was zapraszać na Wrocławski Dzień Grania w RPG. Jednak tym razem ludzie z Wielosferu stwierdzili, że nie będą się ograniczać do jednego rpg-owego dnia. Dlatego wraz z nimi, chciałbym zaprosić wszystkich czytelników bloga na Tydzień Wyobraźni 2013. Oczywiście, sobotni Dzień Grania w RPG jest jego częścią, ale oprócz niego czekają na Was także: spotkanie planszówkowe (niedziela), warsztaty postaci (wtorek), i żeby na pewno nie zabrakło wam RPGów - spotkanie RPG: Armageddon. Myślę, że każdego zadowoli taki tydzień. Więcej informacji o Tygodniu Wyobraźni na stronie Wielosferu.

wtorek, 1 października 2013

O Gwiezdnych Wojnach... naukowo

Zwiezdnyje Wojny - radziecki plakat filmowy
Zwiezdnyje Wojny - radziecki plakat filmowy
Długo zastanawiałem się, od czego zacząć tą relację. I doszedłem do wniosku, że chyba jednak do przyznania się do herezji: kiedyś nie przepadałem za Gwiezdnymi Wojnami. No cóż, kiedy Kosmiczne Jaja wchodziły na ekrany kinowe, zdecydowanie bardziej były na poziomie rozwoju niż pełne efektów specjalnych Gwiezdne Wojny. Tak, to jeszcze nie był czas na czytanie Władcy Pierścieni (mimo fascynacji hobbitem), Pana Tadeusza (które to pierwsze próby też gdzieś w tym samym okresie się pojawiły) czy właśnie na oglądanie Gwiezdnych Wojen.
I takie to błędne mniemanie o pierwowzorze i jego imitacji długo żyło w moim mózgu, i dopiero gdzieś tak dwa lata temu, po pierwszym kontakcie z kimś biegającym w koszulce Wrocławskiego Fanklubu Gwiezdnych Wojen stwierdziłem, że pora zweryfikować swoją opinię. I choć tą weryfikację Gwiezdne Wojny przeszły pozytywnie, to sentyment do Kosmicznych Jaj pozostał (i akurat tego filmu może lepiej nie weryfikować ponownie?).
Więc gdy Klub Badaczy Popkultury „Trickster” organizował konferencję naukową „Kultura Gwiezdnych Wojen” to oczywiście najbardziej utkwiły mi w pamięci wątki humorystyczne. Ale może trochę bardziej po kolei?

gwiezdne wojny a PRL
Przemek Dudziński opowiada o odbiorze sagi w PRL-u
Z przyczyn organizacyjnych piątek musiałem sobie odpuścić. Sobota – zainteresował mnie blok o odbiorze Gwiezdnych Wojen w wybranych krajach. Z zupełnie nieprzypadkowych przyczyn trafiło na kraje, w których Gwiezdne Wojny miały „pod górkę” - czyli w prl-owych realiach Polski, w Związku Radzieckim i we Francji. 
Blok „Gwiezdne wojny w krajach socjalistycznych” rozpoczął Przemek Dudziński. Po kilku jego prelekcjach wiem już, że to pewniak, prelekcja będzie przeprowadzona naprawdę fachowa, na dodatek w jednym z dwóch wspaniałych klimatów: albo powieje klimatem Bareji, albo otoczy nas kosmiczny patos i przepych Kraju Rad (wybór jednego z tych klimatów zależy bardziej od tematyki prezentacji niż od samego prowadzącego). Że jednak Gwiezdne Wojny to zgniły produkt burżuazyjnego kapitalizmu, to patos i przepych odpadał, bo przecież gwiazdy nie radzieckie, pozostał Bareja. I trzeba przyznać, że jak zwykle Przemek w tej kwestii stanął na wysokości zadania, opowiadając chociażby o „kosmicznym westernie” czy (sic!) „GNOMIE YODZIE”, jak o filmie rozpisywały się prlowskie gazety na przełomie lat 70 i 80-tych. Oczywiście, przy ówczesnym przepływie informacji, tego typu perełek musiało się pojawić więcej w polskiej prasie, i Przemek ochoczo przedstawiał kolejne zgromadzonej publiczności. Tak więc było o „śniegołazach”, quasi-naukowych opisach budowy robota artoo-detoo (pisownia oryginalna za polskimi gazetami) czy filmie gnozy (nie mylić z grozą!).

Gwiezdne Wojny w ZSRR
Zwiezdnyje Wojny - hamerykańskij łestern?
Kolejną prelekcję przeprowadził Jędrzej Paulus. Trzeba przyznać, że trafił mu się temat jeszcze bardziej odważny: o odbiorze tego „zgniłego kapitalistycznego filmu” na terenie Imperium Radzieckiego. Tak, tak, nagle wyjaśniło się, kto narzucił Polakom taki a nie inny odbiór: szalone idee „kosmicznego westernu” powstały w chorym umyśle radzieckiej dziennikarki, notabene o polsko brzmiącym nazwisku „Warszawska”. No cóż, skoro film postawiony został na równi z jeansami i gumą do żucia, to i dobór sformułowań musiał być odpowiedni, aby pokazać jak błędny ideowo jest to film. Nie obyło się więc bez księżniczki z okrągłą buzią (patrz: walka klas), wiejski chłopak (czyt. wioskowy głupek, nie patrzyć na walkę klas), rycerz okrągłego stołu (patrz: walka klas), człowieka-małpy czy powoływania się na straszenie ludzi laserowym promieniowaniem. No cóż, z pewnością pani Warszawska specjalistą od propagandy była, gorzej chyba jednak jej szło ze znajomością kosmosu i fizyki. Choć to i tak lepiej w porównaniu do autorów radzieckich autorów plakatów filmowych. Z artykułów pani Warszawskiej wynikało chociaż, że dziennikarka chociaż widziała fragmenty filmów. Gdy patrzy się na plakaty promujące Gwiezdne Wojny, człowiek ma pewność, że graficy „ideowo skażonych” Gwiezdnych Wojen zapobiegawczo nie oglądali, a swoje plakaty opierają na szczątkowych relacjach kogoś, kto być może film oglądał.

Kultura Gwiezdnych Wojen - dyskusja
Konferencja była też okazją do dyskusji i wymiany poglądów
Kolejna prelekcja dotyczyła znów specyficznego kraju z socjalistycznymi zapędami: Francji. Choć obawa przed burżuazją nie wpłynęła znacząco na odbiór filmu w tym kraju, jednak z kolei inne czynniki znacząco wpłynęły na sposób potraktowania filmu. Francja, ze swoją fobią przed obcym słownictwem, już na wstępie dokonała znaczących zmian w filmie. Wszystkie nazwy bohaterów musiały zostać ufrankowione, słownictwo „kosmiczne” też musiało zostać dostosowane do słownictwa francuskiego. Ale to jeszcze nic – Francja jako jedyny chyba kraj zdecydowała się na stworzenie swojej wersji napisów początkowych, mimo iż w ówczesnych czasach było to przedsięwzięciem zdecydowanie bardziej skomplikowanym niż obecnie. Ale jeszcze to dawałoby się zrozumieć, opary absurdu przekroczyły stężenie krytyczne po podsumowaniu działalności jednego ze współczesnych francuskich blogerów. Wysnuł on sobie bowiem teorię, że... aby podkreślić wielkość i imperialność Francji, wszystkie nazwy bohaterów zostały stworzone na podstawie francuskich nazw miejscowości i „zamerykanizowane” w swym zapisie. Trzeba przyznać, że autor skutecznie udowadniał swą tezę przedstawiając kierunkowskazy do miejscowości, których wymowa fonetyczna brzmiała tak samo jak imiona bohaterów Gwiezdnych Wojen (zapis oczywiście był inny). Jednak gdy okazało się, że autor dopatrzył się francuskiego pochodzenia nazw „pokemon” i „dragonball” to już wniosek był jednoznaczny: autora poniosła ułańska fantazja, godna Polaka po spożyciu kilku butelek Szopena.

Gwiezdne wojny - parodie
Julian Jeliński - król parodii starwars :)
No tak, ale skoro mowa o humorze, w jakiejkolwiek formie, to nie można nie wspomnieć o królu Julianie. Bo przecież każdy kocha króla Juliana, czyż nie? I choć na usta cisną się słowa „ale przecież to nie ta bajka” to gdy spojrzeć na nazwisko kolejnego prelegenta, to nagle język przekręca się raczej w zwrot „a może jednak?”. Tak, tak, kolejnym prelegentem był Julian Jeliński który wprowadził nas w świat Gwiezdnych Wojen. I trzeba przyznać, że przedstawiony materiał wyraźnie pokazuje, że starwarsy są doskonałym tematem dla wszelkich parodii i mogą stać się doskonałym tłem do wszelkiej dyskusji, chociażby o wyższości dobrej strony warzyw naturalnych i ciemnej stronie GMO. Było też o wykorzystaniu motywów SW w kultowych tworach popkultury i o parodiach będących samodzielnymi dziełami (w tym i o wspomnianych już Kosmicznych Jajach). Z polecanych jednak filmów z pewnością najchętniej poszukam sobie parodii pokazujących, jak kiepsko Lord Vader sprawdza się jako kierownik zmiany w supermarkecie.

gwiezdne wojny tylko dla dorosłych
Gwiezdne Wojny - wydania 18+
Był jeszcze Dawid Głownia, pokazujący, jak poprzez nieudane podróbki ośmieszyły się kinematografie kilku wielkich mocarstw, niektóre nawet dwukrotnie. Była Kamila Kowalczyk opowiadająca o porno-parodiach, ale nad tym tematem nie mogę się rozwodzić, bo na bloga zaglądają też niepełnoletni. Było jeszcze wielu innych znamienitych prelegentów, jednak klimat Kosmicznych Jaj tak zdominował mój odbiór konferencji, że teraz ciężko mi pisać o tych bardziej naukowych tematach. Były prelekcje dla tych, których uwielbienie dla Gwiezdnych Wojen ogranicza się tylko do filmowych epizodów, były też i takie, które docenić mogli tylko ci, którzy Gwiezdnym Wojnom poświęcili swoje życie – słowem były tematy ciekawe dla wszystkich fanów StarWars. Można było przekonać się, że światek fanów pełen jest nie tylko tolerancji dla różnych, najbardziej nawet szalonych przeróbek pierwowzoru, ale także pełen jest ludzi o wyobraźni tak szerokiej, że ich hobby nie ogranicza się tylko do pasywnego pochłaniania filmów. I myślę, że to właśnie, obok genialnego pomysłu Georga Lucasa, wpływa na ponadczasową popularność gwiezdnej sagi.

piątek, 30 sierpnia 2013

Ludzie zamrożeni w metalu

Złoty Pan w Kapeluszu przed siedzibą jubilera
Człowiek z żelaza, człowiek z marmuru – to epickie filmy epoki komunizmu, mające podkreślić kult siły i pracy wśród proletariatu. Raczej jednak to nie one stały się inspiracją dla grupy wrocławskich buskerów, którzy ze wszystkich możliwych odmian tego stylu życia wybrali profesję „stacza”. Niczym zamrożone metalowe odlewy stoją lub siedzą w jednej pozie tak długo, aż ktoś wrzuci im do kapelusza brzęczącą monetę – a wtedy nagle ożywają niczym kukła pociągnięta za sznurki przez lalkarza, wykonują kilka gestów w podzięce, a potem z powrotem zamarzają w swej pozie. Niczym stary, porzucony robot czekający na rozkazy od człowieka w świecie, w którym dawno już wymarli wszyscy żyjący...
Niejedno miasto zyskuje na grze artystów ulicy. Uliczki pełne są nut odbijających się od każdego zaułka, od każdej ściany aby wreszcie dorwać zwykłego szarego przechodnia i wygilgać jego umysł, rozbawić, ubawić . I tyczy się to nie tylko uliczek – sam pamiętam, jak w podziemiach moskiewskiego metra wszechotaczał mnie dźwięk puzonu jakiegoś buskera, próbujący mnie osaczyć niczym nagrana muzyka patefonu doprowadzająca do szału Gustawa Kramera w filmie Wabank II. Przeżycie tak głębokie, że aż surrealizm do kwadratu...

Zamrożona w srebrze para młoda

Obrośnięty miedzią krasnal Pietrek
Niestety, rynek wrocławski to głównie wspomniani smętni stacze, którzy przez większość czasu niewzruszenie siedzą zanurzeni w swych znużonych rozważaniach. Bierne oczekiwanie na monetę przechodnia który łaskawie zlituje się nad nędznym życiem buskera, a nie próba rozśmieszenia czy rozbawienia widza, który dużo chętniej odwdzięczy się za wesoły spektakl. Niczym Han Solo zamrożony w bryle karbonitu... 

I tylko raz w roku wrocławski rynek staje się gwarny niczym duże europejskie miasto, tylko raz w roku masowo zjeżdżają tu buskerzy całej Europy aby wspólnie obchodzić jakże radosne święto artystów ulicy zwane Buskerbusem. I właśnie na nie chciałbym zaprosić dziś wszystkich zaglądających na bloga – bo już za kilka dni znów na wrocławskim rynku spotkać będzie można tylko metalowych staczy, a odgłos cygańskiej trąbki znów będzie rzadkością... 

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Dzień, kiedy stłukła się tęcza

Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Nad Mostem Szczytnickim rozpostarła się tęcza. Z pewnością byłoby to świetne zdanie na rozpoczęcie jakiejś fajnej bajki dla dzieci. Ba, gdyby nawet rozpisać się o promieniu zachodzącego słońca rozbijającym się na kroplach wody na setki kolorowych plamek – to może nawet dałoby się z tego jakiś romantyczną balladę dla dorosłych stworzyć...
...gdyby nie jedna głodna żyrafa z pobliskiego zoo. Bo przecież chciała tylko po świeży, zielony listek sięgnąć, znudzona codziennie tą samą, suszoną paszą... no i sięgnęła, przy okazji zahaczając głową o tęczę.

Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Festiwal Kolorów Wrocław 2013     


Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Nieuważny obserwator dopiero po chwili mógł coś zauważyć. Najpierw na "ciele" tęczy powoli wykwitały tworzące sieć „rzek” bardziej intensywne plamy, przypominające żyły na skórze człowieka. Potem jednak „żyły” te powoli zaczęły się rozszerzać, aby z czasem zająć cały obszar tęczy – a wtedy tęcza pękła z krystalicznym dźwiękiem delikatnie tłuczonego szkła. Zamknięte do tej pory kolorowe pyłki nagle rozprysnęły się we wszystkie kierunki, zasypując ziemię pod sobą kolorowym deszczem.

Festiwal kolorów Wrocław 2013

Bitwa na kolory
Powietrzu nie mogła pozostać dłużna ziemia, która nagle wpompowała mnóstwo, mnóstwo wody i energii życiowej w rosnące na niej kwiaty i drzewa, które z kolei też zaraz wybuchły wszystkimi kolorami tęczy. I obyło by się bez jakichś większych konsekwencji tego przypadkowego ruchu żyrafy, gdyby nie Ludzie.

Tak, zwykli, szarzy Ludzie, jakich na co dzień mijamy nawet ich nie zauważając. Kolorowy pył zaczął osiadać na ich ubraniach, a tam, gdzie ich ciało nie było niczym osłonięte, powoli zaczął przenikać tkankę skóry, a następnie rozpuszczać się w płynącej w ich żyłach krwi. A ta z kolei rozniosła kolorowo-aktywne cząstki do ich mózgów, wypełniające je doszczętnie Kolorową Radością.

Festiwal Kolorów Wrocław 2013

Festiwal Kolorów Wrocław 2013


Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Wydawałoby się, że władze są na takie sytuacje przygotowane. Podobnie jak w przypadku Efektu w Pieczyskach, zgodnie z przygotowaną wcześniej instrukcją na miejscu momentalnie zjawili się jej przedstawiciele, szybko odwracając uwagę znajdujących się na plaży ludzi. Najpierw zaczęli rozdawać równie kolorowe, choć już nie koloro-aktywne proszki, zasłaniając się pretekstem namiastki indyjskiego święta Holi. Gdy tylko koloro-aktywny pył opadł na ziemię, podciągnęli na pobliskie wzgórze rurę z wodą i prysznicem, aby każdy mógł z siebie zmyć ten proszek, który zaraża Radością. Baaa, nawet przywieźli specjalne, dwukomorowe kapsułki Persila, żeby cały ten koloro-aktywny pył zmyć.

Festiwal Kolorów Wrocław 2013

Festiwal Kolorów Wrocław 2013
A jednak Ludzie nie dali się oszukać. Pozytywne wibracje, które wyparły z umysłów i serc obsypanych żyjącą tam wcześniej szarość, spodobały się chyba wszystkiem. Każdemu zatęczowionemu spodobał się ten niecodzienny stan Radości, który tak usilnie próbowano z niego wymyć, niczym chorobę jakąś zaraźliwą. Wielu jeszcze do wieczora pozostawało w tym kolorowym stanie, upajając się wynikającą z niego wesołością. I choć prędzej czy później  z każdego rozwiał się kolorowy pył, to jednak w ich umysłach już na zawsze pozostanie zakazane wspomnienie dnia, w którym rozbiła się tęcza. 

Festiwal Kolorów Wrocław 2013


Festiwal Kolorów Wrocław 2013
Więc jeśli kiedyś jadąc autobusem zobaczysz kogoś, kto ukradkowo chowa głowę, potem ją usilnie przeciera jakby chciał usilnie coś zetrzeć ze skóry, gdy na jego policzkach wciąż pozostaną niedoczyszczone kolorowe plamy – to pocieszająco poklep go po ramieniu, powiedz, że też znasz ten stan. A potem kup bilet do zoo, aby w naszym mieście było jak najwięcej żyraf – bo to chyba jedyne zwierzęta, które są w stanie dosięgnąć tęczy i ją rozbić choćby głową...

Festiwal Kolorów Wrocław 2013

piątek, 16 sierpnia 2013

Nadodrzański smokokrasnal

Miało być o cosplay-walku, który odbył się tydzień temu. Niestety, z relacji zaufanej reporterki-cosplayerki okazało się, że naprawdę nie było o czym pisać. A że od dwóch tygodni żadnego wpisu na blogu nie było, to o szybką pomoc trzeba było poprosić wrocławskie krasnale.
Na szczęście te nie zawiodły, i w przeddzień moich urodzin postanowiły sobie zamieszkać prawie że pod moim blokiem. No, dokładniej jeden z nich, młodzieniaszek zwany Rozkwietnikiem. Spytacie, czemu nazywam go smoko-krasnalem? No spójrzcie sami – mordka jakaś taka gadzia, błona na trójpalczastej dłoni – no zwykłym krasnalem go ciężko nazwać. No i jak na przedstawiciela rodu smoków wrocławskich, tak i on bez akcentów wodnych się obyć nie mógł. A że to jednak mieszaniec z krasnalem, to tym akcentem wodnym od utonięcia się odizolować musiał, i za atrybut odrzański sobie wybrał łódkę. Więc nawet jak z Nadodrza pójdzie się w naszej rzece ochłodzić, to wciąż nad Odrą będzie.

Trzeba przyznać, że buńczuczny ten nasz Rozkwietnik, irokeza na głowie postawił – niby, że symbol młodzieńczej energii i radości, bo go sobie dzieci tak umyśliły. No cóż, jak na razie Nadodrze ze swoimi artystycznymi kramikami zrobiło na nim takie wrażenie, że aż mu mowę odjęło. Zobaczymy, może jeszcze kiedyś opowie co sądzi o dzielnicy, w której odgrywa się akcja niejednego opowiadania czy powieści fantastycznej. 

niedziela, 4 sierpnia 2013

Błogosławionemu Czesławowi - na jego 50-tą (300-tną) rocznicę

Błogosławiony Czesław Odrowąż, od 50 lat patron Wrocławia. Ten jakże powszechnie znany fakt, nagle okazał się wielkim problemem, gdy zacząłem szukać dokładnej daty. Bo choć rok 1963 przestępny nie był, to jednak te swoje 365 dni miał. Więc kiedy napisać o naszym patronie od kul ognistych? 
Okazuje się, że informację tą nie tak łatwo znaleźć w internecie. Może pomocą by służyła jakaś porządna książka o historii miasta stu mostów, jednak internet konsekwentnie podaje tylko rok. 

Bo to w sumie wygodne. Po co organizować jakieś rocznice w środku wakacji, gdy znaczna część mieszczuchów i tak się gdzieś urlopuje, z reszty całkiem spora grupka spalona niemiłosiernymi upałami woli byczyć się nad jakimś pobliskim jeziorkiem czy zalewem... zdecydowanie lepiej sobie wybrać jakiś przyjemny czerwcowy wieczór, a durne pospólstwo niech się cieszy.
Ja tam wolę być bliższy właściwej dacie (choć lekka obsuwa mi się niestety wkradła), dlatego o przedstawieniu z błogosławionym Czesławem piszę dopiero dziś. Jakoś nie trafia do mnie argumentacja „bo przed wakacjami więcej wiernych będzie”, a dodatkowe półtora miesiąca z pewnością pozwoliłoby na usunięcie wielu fuszerek.

Ale zaczynając od początku. 19 czerwca postanowiłem się wybrać na przedstawienie mówiące o historii patrona naszego miasta. No, kulami ognistymi rzucał, więc z fantastyką to on na pieńku raczej nie miał. Jednak podobnie jak z datą ogłoszenia go patronem miasta, tak i z informacją o upamiętnieniu tej daty też zbyt prosto nie było. Niby wszystkie gazety o tym pisały, niby radio się rozpisywało, niby swoją własną stronę miał błogosławiony... co do czego, nikt nigdzie wolał nie napisać ani kiedy, ani gdzie. „Po mszy” (a kto wie, czy tak ważna msza nie zostanie specjalnie wydłużona do Bóg wie ilu godzin, aby podkreślić dostojność i wagę tego wydarzenia), „w kościele” (co jest dosyć szerokim pojęciem)... słowem, z jednej strony przez przypadek trafiłem na jakąś próbę chórku kościelnego, z drugiej – żeby nie zaczynała się ona dobrą chwilę przed samą inscenizacją, to nawet bym nie domyślił się, że jestem w niewłaściwym miejscu. 
Na szczęście jakoś dotarłem na właściwe miejsce o właściwej porze, przy okazji zwiedziłem jedyną niezniszczoną w trakcie oblężenia Festung Breslau kaplicę w kompleksie św. Wojciecha... przy okazji załapałem się na wystawę prac dziecięcych przedstawiających błogosławionego od kul ognistych.


W zasadzie, to nie miało być przedstawienie teatralne, a spektakl wzorowany na średniowiecznych misteriach. Zapowiada się ciekawie? Zacznijmy od tego, że nie widziałem spektaklu, a jedynie jego transmisję. Tak, tak, bo organizatorzy postanowili z jednej strony urozmaicić spektakl umieszczając go w kryptach kościoła, z drugiej strony odebrali widzom możliwość obejrzenia czegoś na własne oczy. To był pierwszy minus, który pogłębiały duże fuszerki techniczne. Po pierwsze, jakość obrazu rodem ze starej kasety VHS, i to takiej najgorszego możliwego sortu. Po drugie, zbyt mały ekran przez który dół obrazu gdzieś magicznie znikał. Początkowo zastanawiałem się, kto uczył operatora kamery tak beznadziejnego kadrowania, momentami wręcz odpychającego... potem zrozumiałem, że to nie on jest winien.

Słowem, kiepska retransmisja na żywo. A skoro już ktoś zdecydował się na odcięcie aktorów tego przedstawienia od współczesnej rzeczywistości – to co robiły tam ubrane w jeansy i współczesne ubrania pociotki nie wiadomo kogo? Czy oni też, podobnie jak reszta widzów, nie mogli sobie siedzieć w głównej nawie kościoła i stąd obserwować poczynania młodzieży? Pewnie przed Bogiem nie ma równych i równiejszych, jak widać w kościele niestety tacy są, no i musieli skorzystać z „należnych im praw”.
W świetle tych wad to, że „spektakl wzorowany na średniowiecznych misteriach” okazał się odczytaniem kronikarskiej prozy stanowi już jedynie drobiazg. Niestety, nie mogę ocenić pozytywnie działań dorosłych, którzy naprawdę starali się jak mogli, aby doznania z przeżytego spektaklu były zbyt wysokie, a już nie daj Boże misterne... misterne doznania, to cię czekają w raju, jak zasłużysz, a na razie śmiertelniku przypomnimy ci, żebyś nie oczekiwał zbyt wiele...

Na szczęście zupełnie inne było podejście młodzieży odgrywającej poszczególne role spektaklu. Powiem więcej: gdyby nie oni, nie wytrzymałbym nawet na tyle długo, żeby zrobić kilka zdjęć ekranu na tle gotyckich witraży. To oni sprawili, że choć z poczuciem oszukania, zostałem do końca. To oni sprawili, że nudny, kronikarski tekst nagle stał się żywym słowem, emocjami, przeżyciami człowieka. Ot, nie, nie było idealnie – raz nawet zdarzyło się komuś zapomnieć tekstu w połowie swojej kwestii – ale mimo to, otaczający go rówieśnicy zachowali się w sposób godny mnisich przebrań. 

Cóż więcej powiedzieć? A najlepiej już nic – bo skoro samo wydarzenie już zostało żeby „wszystkim pasowało przyjść”, to czyjeś nieprzyjście można traktować jako brak zainteresowania. Poza tym, resztę niedoróbek lepiej przemilczeć, a tego co się udało nie oddadzą słowa. Błogosławionemu Czesławowi życzę jednak na przyszłość rocznic równie spektakularnych jak jego obrona Wrocławia, a nie nudnych jak sesja rady miejskiej ku jego uczczeniu...


niedziela, 28 lipca 2013

Wrocławskie zapowiedzi kulturalne


Tytus – Reaktywacja 

Jeszcze do niedawna Wrocław praktycznie nie istniał na komiksowej mapie Polski. Można jednak powiedzieć, że dużo się w tej kwestii zmieni w najbliższym czasie, i to zarówno z inicjatywy Urzędu Miejskiego, jak i ze strony prywatnych wydawnictw. I pomyśleć, że cała ta spójna historia zaczyna się od otwarcia pierwszej w Polsce galerii komiksu w leśnickim Zamku...

Ale wracając do szczegółów. Tytusa, Romka i A'tomka znają chyba wszyscy, więc ciężko się o nim rozpisywać. Jednak zaskoczeniem będzie, że kolejne jego przygody odbyć się mają w Mieście Spotkań. Tak, tak, to właśnie tutaj ma spotkać swoją przyszłą wybrankę serca i się osiedlić – ale przy okazji zapoznać czytelnika z historią Wrocławia, ze szczególnym uwzględnieniem bitwy pod Psim Polem. No i przy okazji ma obserwować przygotowania Wrocławia do stania się Europejską Stolicą Kultury, baaa, mam dziwne wrażenie, że ma się stać maskotką ESK 2016. No cóż, pożyjemy, zobaczymy, na razie trzymamy kciuki za jego poszukiwania współmałżonki i bacznie obserwujemy jego wpisy na temat imprez kulturalnych w mieście na facebooku.


Komiks o bł. Czesławie

No cóż, dziwiło mnie, czemu akurat bitwą pod Psim Polem miał się zająć Tytus. Choć Kadłubek w swych kronikach zapisuje, jak to psy rozwłóczały padlinę po zabitych żołnierzach, historycy dziś dosyć jednoznacznie twierdzą, że bitwy tej nie było. Czyż nie lepiej byłoby, gdyby Tytus pomógł Czesławowi Odrowążowi w obronie miasta Wrocławia? Kule ogniste – to wiemy wszyscy, ale czy efekt „kary boskiej” nie wzmógłby się jeszcze bardziej, gdyby wśród wystraszonych grzeszników zaczął biegać „czarny diabeł” kłując swymi widłami co bardziej wystraszonych i krzycząc na nich „Tyś mój”? Świetnie pasowałoby to do psotnej natury Tytusa, okazuje się jednak, że komiks o obronie Wrocławia przez błogosławionego Czesława już powstaje. Choć mało mi wiadomo na temat tego komiksu, to jego autor, Juliusz Woźny, już się rozpisuje, jak bardzo efektowne (i 3D) będą kulminacyjne sceny obrony miasta. Zresztą polecam przeczytać jego wypowiedź.

Tequila, czyli heroina produkowana we Wrocławiu

Kolejny komiks który zostanie wyprodukowany we Wrocławiu to Projekt Tequila. Niestety, pisząc o wrocławskości tego projektu, trzeba uważnie dobierać słowa. Bo choć projekt sygnowany jest przez wrocławskie wydawnictwo „Dobre historie”, to już powstać będzie raczej w Lublinie, pod zwinną ręką tamtejszej rysowniczki Kasi Babis. Na szczęście po akcji zbierania funduszy metodą crowfundingu, wydawnictwu udało się zebrać kwotę wystarczającą na ruszenie z produkcją post-apokaliptycznego komiksu w konwencji pulp, jak przystało na wydawnictwo specjalizujące się w weird-fiction. Więcej info na blogu projektu.




Wampir ze Ślęży, czyli polish horror

Polish horror to kolejna produkcja tworzona we Wrocławiu. W przeciwieństwie jednak do poprzednich projektów, nie chodzi o książkę, komiks czy inną formę słowa pisanego. Polish horror to projekt z kategorii X muzy, który ma nawiązywać do słowiańskich wierzeń. Podobnie jak w przypadku Waniliowych Plantacji Wrocławia (Andrzej Ziemiański), tak i tu kluczowym dla całej akcji miejscem będzie pobliska góra Ślęża. 
Jak na razie, wciąż jeszcze nie wiadomo, jakie nazwiska pojawią się wśród napisów końcowych (wspomina się m.in. o Andrzeju Grabowskim), wiadomo jednak, że jedną z głównych ról zagra wrocławska studentka, Justyna Pawlicka znana młodzieży z konkursu Top Model, a za kamerą stanie także wrocławianin, Dominik Matwiejczyk. 
Niestety, w żaden sposób nie udaje mi się skontaktować z ekipą filmową, jeśli więc moglibyście w  jakikolwiek sposób pomóc  – będę bardzo wdzięczny.

Piąty jeździec 
Tak, jak polish horror ma być projektem w pełni profesjonalnym, kręconym w stosunkowo krótkim czasie, to w tej kwestii jego przeciwieństwem jest Piąty jeździec. To także film wampiryczny, jednak kręcony amatorsko przez wrocławskich fanów fantastyki. Tak więc jeśli wśród twarzy związanych z tym projektem rozpoznacie kogoś kogo znacie z cosplayów czy któregoś z wrocławskich klubów fantastycznych - to najprawdopodobniej zgadliście poprawnie. Dodam więc tylko, że za całość odpowiada Michał Wolski, organizator zakończonych niedawno spotkań z nieśmiertelnymi, a wśród aktorów pojawia się znany całej Polsce językoznawca - profesor Jan Miodek. No cóż, na razie dostępny jest tylko trailer, ale już widać, że twórcy umiejętnie wykorzystują wrocławskie klimaty...


niedziela, 23 czerwca 2013

Kto przestraszy świętego Jana?

Bogunki i Rusałki, źródło: Bestiariusz Słowiański
Chrześcijaństwo upodobało sobie Janów w roli zwalczania innowierców. Zaczęło się od zwalczania słowian, którym trzeba było odebrać ich Noc Kupały. Ale pospólstwo raczej niechętne było pozbywaniu się okazji do świętowania, więc jakże ich przekonać do rezygnacji z pogańskich zwyczajów? Pomocny okazał się święty Jan, który swe święto obchodzi akurat tuż po Nocy Kupały. Tak więc Kościół nagiął lekko tradycję naszych przodków, aby już kilka pokoleń później wszyscy uważali, że to przecież chrześcijańska tradycja z dziada pradziada.
Bies, źródło: Bestiariusz Słowiański
Mieli Janowie kilka wieków spokoju, gdy nagle znów okazali się niezbędni, aż do czasu, gdy na horyzoncie pojawił się... nowy Jan, heretyk tym razem. Bo jakże inaczej lubujący się w bogactwie Kościół mógł nazwać księdza, który krytykował hulaszczy tryb życia dostojników kościelnych? Mowa oczywiście o Janie Husie, prekursorze protestantyzmu. Miecz zwalczaj mieczem, Jana zwalczaj Janem – zaraz odnalazł się kolejny śmiałek, zmarły niedużo wcześniej Jan Nepomucen, którego z czasem uczyniono świętym. 
Gumiennik i Dziady, źródło: Bestiariusz Słowiański
Skoro raz okazał się męczennikiem, to czemu miałby nie posłużyć w kolejnej wojnie? Tak więc czeskie duchowieństwo stawiało pomniki Jana Nepomucena gdzie popadnie, aby poprzez ogłupienie zwalczać wśród chłopstwa chęć do siania herezji i szerzenia reformacji? Bo niby co, słyszeliście o wielkim Janie, który chciał ukrócić rozpustę duchowieństwa i zmniejszyć podatki chłopom? Toż źle usłyszeliście, wszak TO jest NASZ Jan, pewnie o nim słyszeliście – ale on przecież zupełnie co innego nauczał.
Tak więc rozpowszechniło się stawianie nepomuków gdziekolwiek tylko czeskim władzom się spodobało. Modzie tej uległ i Dolny Śląsk, wtedy pod protektoratem czeskim będący, nie ominęło więc i Leśnicy. Tuż przed zamkiem postawiono nepomuka, coby wiary wśród ludzi pilnował, skorzej do wyznawania swych grzechów nakłaniał, a i z czasem plac świętojańskim nazwano.

Baba wodna, źródło: Bestiariusz słowiański

CK Zamek przywraca stare tradycje

Wieszczy, źródło: Bestiariusz Słowiański
Ale kiedyś musiał nadejść kres temu religijnemu zniewoleniu. Najpierw były przymiarki – i pod pretekstem konwentu fantastyki ściągnięto na teren zamku czarownice i czarowników. Niby prawdę historyczną rozgłaszając, przypomniano społeczeństwu pradawne słowiańskie tradycje. Jednak to nie był krok ostateczny: ostatnio ściągnięto do zamku całe zoo słowiańskich potworów, zjaw i innych straszydeł. W korytarzach zamku zaroiło się od rusałek, wiedźm, ogników, dziadów, biesów, gumienników, wieszczy... że niby wystawa taka... Na noc oczywiście zamek jest zamykany, więc potwory te w żaden sposób wyjść na zewnątrz nie mogą. Jednak wszyscy wiemy, że jest w zamku takie okno, jedno takie, które nigdy się nie domyka, więc jakby się miało domknąć dzisiaj? A o północy, zaraz gdy skończę pisać te słowa, tym właśnie okienkiem wyjdą sobie wszystkie na zewnątrz, i zapraszając do pomocy topielców z pobliskiej Bystrzycy wszystkie razem udadzą się odwiedzić świętego Jana z pomnika, wyciem swym, strachem, i czym popadnie z pomnika zepchnąć się go postarają. A gdy już pierwszy bastion padnie, tak potem na resztę Wrocławia, a z czasem i Polski się rzucą, aby przywrócić tu stare, słowiańskie tradycje naszych przodków, i obalą nowy porządek, w którym to noc świętojańską, a nie Kupały się obchodzi...
Więc może lepiej jeszcze jutro odwiedzisz Zamek i pod pozorem obejrzenia wystawy "Bestiariusz słowiański" oddasz pokłon słowiańskim strachom, aby potem nie traktowały cię jak wroga? Jak zapewniają organizatorzy, jeszcze w niedzielę masz szansę...

Wszystkie rysunki pochodzą z książki "Bestiariusz Słowiański" wydanej przez Wydawnictwo OSZ z Olszanicy.
Autorzy rysunków: Paweł Zych i Witold Vargas